Gdyby ktoś mnie zapytał, co dzisiaj robiłem to odpowiedziałbym, że podpisywałem. Złożyłem dzisiaj więcej autografów niż niejedna gwiazda filmowa. Najpierw przynieśli „wpływ” czyli cztery pudełka pozwów jakiejś Niestandardowej Synekury Funduszu Inwestycji w Zamki, która nadal nie przyjmuje do wiadomości, że te ichnie „wyciągi z ksiąg” warte są tyle, co papier na którym je napisano, więc nie mają co liczyć na to, że dostaną na ich podstawie nakaz w postępowaniu nakazowym. Ale z uporem maniaka wnoszą o taki nakaz. Trzeba więc do każdej z 200 teczek włożyć kartkę z zarządzeniem o rozpoznaniu sprawy w postępowaniu upominawczym. I każdą taką karteczkę trzeba podpisać. Podobnie jak drugą, z zarządzeniem o zarejestrowaniu sprawy w repertorium i ustaleniu wysokości opłaty. Razem 400 podpisów.
Potem przynieśli stertę „wypłat”. Czyli poleceń kierowanych do oddziału finansowego aby zwrócił całość lub część opłaty uiszczonej przez stronę. Łącznie było tego ponad 100 sztuk. A każdą sztukę trzeba było podpisać raz od frontu i raz od tyłu, czyli razem ze 200 podpisów. Do tego doszły jeszcze wypłaty wynagrodzeń dla biegłych, wprawdzie tylko dwadzieścia parę sztuk, ale za to każde trzeba było podpisać trzy razy.
Następnie dostałem „banki” czyli postanowienia o nadaniu klauzuli wykonalności Bankowym Tytułom Egzekucyjnym. Postanowienia już wydano (i każde podpisano trzy razy) ale to nie wystarczy, bo na każdym bezwzględnie musi się znaleźć pieczątka stwierdzająca fakt, że postanowienie faktycznie wydano i faktycznie jest to postanowienie o nadaniu klauzuli wykonalności, dokładnie tak jak to w nim napisano. I każda z tych pieczątek bezwzględnie musi być podpisana przez sędziego. A ponieważ poza mną nikogo takiego tu nie ma, więc musiałem podpisać wszystkie. Nie liczyłem dokładnie, ale było tego dobre kilkadziesiąt sztuk, a może i sto.
I dalej znowu to samo: „skarbówka” czyli odpisy postanowień o stwierdzeniu nabycia spadku przesyłane przez Sąd urzędowi skarbowemu. Znowu kilkadziesiąt kartek, na których absolutnie bezwzględnie konieczny jest podpis sędziego, stwierdzający, że orzeczenie jest prawomocne. A potem kolejne kilkadziesiąt, tym razem do komorników egzekwujących należności sądowe. Potem „korespondencja” czyli pisma do banków i urzędów. I jeszcze, i znowu, i tak dalej...
Podpisywanie tych pism zajęło mi większość dzisiejszego dnia. Kto nie wierzy niech spróbuje podpisać się 100 razy raz za razem. Już samo to wymaga kilkunastu minut czasu, a w międzyczasie trzeba jeszcze pilnować co się podpisuje. Sprawdzać chociażby, czy faktycznie orzeczenie jest prawomocne i czy kwota do wypłaty jest właściwa. Bo jak już się podpisuje to wypadałoby wiedzieć co. Warto jednak zapytać, czy faktycznie musiałem poświęcić tyle czasu. Czy na pewno te wszystkie podpisy musi składać sędzia? Czy to koniecznie sędzia musi wydawać polecenia oddziałowi finansowemu, by wykonał prawomocne orzeczenie sądu? Czy to koniecznie sędzia musi potwierdzać fakt, że orzeczenie jest prawomocne bo nikt go nie zaskarżył? Jakie jest uzasadnienie dla tego, by to sędzia podpisywał osobiście pisma kierowane do banków czy urzędów? Ile sędziogodzin w skali całego kraju pochłania każdego dnia podpisywanie pism, które bez żadnego uszczerbku dla praw obywateli mógłby podpisać sądowy sekretarz albo w ostateczności referendarz? Czy naprawdę stać nas na takie marnowanie czasu?