Obsługiwane przez usługę Blogger.

piątek, 28 maja 2010

Zagadka od reportera

Obejrzałem wczoraj program "sprawa dla reportera". Zwykle tego nie robię, bo nie odpowiada mi ten rodzaj dziennikarstwa. Ale przemogłem się i obejrzałem. Nawet kilka razy. I nadal nie rozumiem jakąż to ów reporter miał sprawę. 

Program rozpoczął się mocnym akcentem - stwierdzeniem pani redaktor, iż ma zamiar podjąć ryzykowną - jak mniema - próbę przedstawienia pod osąd, albo wręcz pręgierz opinii publicznej trzech spraw z kategorii "bez wyjścia". I od razu, by nie tracić czasu, przeszła do prezentacji pierwszej sprawy. Na ekranie pojawił się mężczyzna, i padły słowa

"Niby dał mamie te pięćdziesiąt tysięcy, których mama tak naprawdę nie wzięła"
"Nawet jeżeli ona mu coś podpisała, i nawet jeżeli wzięła te pieniądze, to on tu nic nie zrobił"

Dowiedziałem się więc, że chodzi o jakieś 50.000 złotych, które ktoś komuś dal, albo miał dać, i w zamian za to miał coś zrobić ale nie zrobił. Czekałem więc co będzie dalej. I dowiedziałem się, że sprawa przyszła do pani redaktor z listem, którego autorka błagała o pomoc, bo nie ma już siły żyć. Następnie dowiedziałem się od pani redaktor, że bohaterka tej sprawy:

"dała się zwieść sąsiadowi, który jako licencjonowany rzeczoznawca i wielbiciel kung-fu miał pomóc w sprzedaży działki po rodzicach", "nie miała pieniędzy na przeprowadzenie sprawy spadkowej", "dzisiaj nie ma domu, ziemi pieniędzy, a tylko długi" oraz że "komornik siedzi jej na karku i zabiera ciężko przez nią zarobione pieniądze"

Dowiedziałem się zatem, że bohaterka miała jakąś nieruchomość, ale teraz jej nie ma, ma za to jakieś długi, które egzekwuje komornik, a to wszystko przez sąsiada karatekę. Musze powiedzieć, że zaintrygowało mnie to i w skupieniu oglądałem dalej. Materiał filmowy ilustrujący sprawę rozpoczęło głośnie odczytanie przez panią redaktor stojącej gdzieś tablicy, z której wynikało, że mieści się tam Polskie Zrzeszenie Kung Fu Wu Shu Shaolin Kung Fu, oraz znajdującej się poniżej tablicy informującej o usługach pośrednictwa w obrocie nieruchomościami. Czyżby pani redaktor uważała, że jej widzowie nie potrafią sami jej przeczytać? Ale nie zastanawiałem się nad tym dłużej, bo nagle w kadrze pojawiła się kserokopia czegoś, co na pierwszy, drugi i trzeci rzut oka wyglądało jak blankiet wekslowy. A od pani redaktor dowiedziałem się, że bohaterka reportażu ten weksel, bez protestu i na zlecenie podpisała. No to już wiedziałem o co chodzi z tym długiem. Skoro jest weksel to jest zobowiązanie, a skoro jest komornik to znaczy, że jest i tytuł wykonawczy. Ale nadal nie wiedziałem o co chodzi z tym spadkiem, działką i kung-fu i z czego miał wynikać ten dług. Oglądałem więc dalej, aż z ekranu padły kolejne wypowiedzi:

"Podpisałam mu weksle, a rozliczyć mieli się z chwilą, gdy on to wszystko zrobi i sprzedadzą działki"
"Żadnych dokumentów od niego nie dostałam, bo zawsze mi to jego sekretarka zabierała spod ręki"

Czyli miała być jakaś sprzedaż działek, i coś miało być rozliczone ale co i za co nadal nie wiem. Myślałem że pani redaktor pociągnie temat, i dowiem się wreszcie o co chodzi. Ale nie. Pani redaktor po stwierdzeniu, że to jest przekręt skupiła swoją uwagę na pobliskiej ruderze dziwiąc się bardzo co tu miałoby być przekręcone, po czym okazało się, że chodzi o 7000 m2 gruntów, a hektar wart jest 800.000 zł. Dopiero potem padło pytanie, na które z nadzieją czekałem od dłuższego czasu. Pani redaktor zapytała, co ten człowiek zrobił. I niestety padła na nie tylko taka odpowiedź, że:
"kazał mamie podpisać jakieś papiery na tą ziemię, prawda"
"kazał jeździć do Warszawy, na Cegłowską", "do notariusza" 

No i nadal nic nie wiedziałem, Coś podpisano u notariusza, nie wiadomo co. A panią pokrzywdzoną pozbawiono w ten sposób siedliska, domu. Potem krótka przebitka z widoczkami rzeczonego domu, okraszonymi smutną muzyczką. I znowu zwrot akcji, i kolejne wypowiedzi.

"Mam długi w bankach, jestem przez komornika ścigana w zakładach, wszędzie. Po prostu mówię ja se spłacę i się uregulujemy jakoś tak. I on mnie stale szantażował, że mnie wsadzi do więzienia, za wyłudzenie od niego pieniędzy"

W tym momencie kompletnie zgłupiałem. Myślałem, że już rozumiem, że chodzi o nie zapłaconą prowizję i wynagrodzenie pośrednika. Ale po tej wypowiedzi zwątpiłem. O co chodzi? Ten komornik to był przedtem, czy potem? Chciała sprzedać ziemię by spłacić długi, czy może ma teraz długi i chce je jakoś spłacić? Te pieniądze miały być na spłatę długu? Czy to była jakaś pożyczka? Zadatek? Kto komu zapłacił i za co?
Słucham więc dalej:

"Po czymś takim jak siostra do niego powiedziała, że ma kogoś, kto kupi działki, więc automatycznie za tydzień przychodzi pismo"

Zaraz... jakie pismo, jaka sprzedaż działek. Nic o działkach do tej pory nie było. A jeżeli chciała sprzedać, to znaczy, ze wcześniej nie sprzedała. Więc o co chodzi z tymi pieniędzmi? Co to za pismo???
Odpowiedź przyszła za chwilę, bo owo pismo okazano światu. I okazało się z niego, że "czarny charakter" zarzuca "pokrzywdzonej" że:

"podejmuje działania zmierzające do wielokrotnej sprzedaży nieruchomości, to jest działki 105 [...] za którą zobowiązania finansowe zostały zamknięte i potwierdzone notarialnie"

Coś zaczyna świtać. Notarialnie potwierdzone zamknięcie zobowiązania finansowego? Czyżby pokwitowanie zapłaty ceny? Ale jeżeli działka była jej, a on ją kupił, to dlaczego to ona ma mu płacić? Co to jest? Kolejne pokazane pismo nie wyjaśniło wiele, bo z jego treści wynikało wprawdzie, że pokrzywdzona cofnęła jakieś pełnomocnictwo, ale jednocześnie nie wyjaśniono ani czego ono dotyczyło, ani kiedy go udzielono. W piśmie, choć pani redaktor tego kawałka akurat nie przeczytała stało także, iż "nie może być mowy o pani klientach", co jeszcze bardziej zaciemniło sprawę. A pani redaktor zamiast pytać o to skupiła się na wyjaśnianiu czy prawdą jest co imputuje w tymże piśmie ów "czarny charakter", iż pokrzywdzona nadużywa alkoholu. Oczywiście wszyscy zebrani wystawili jej jak najlepsze świadectwo moralności, i a ona sama użalała się nad swym ciężkim losem egzekwowanego dłużnika, ale niestety nie przybliżyło mnie to niestety nawet na milimetr do rozwiązania zagadki sprawy dla reportera. I wtedy padły kolejne słowa:

"On zrzekł się weksli na swojego syna. Jego syn założył księgę wieczystą na ziemię

Czyli weksle były indosowane, puszczone w obieg, zapewne po to, by ograniczyć możliwość podnoszenia zarzutów ze stosunku podstawowego I jaki to w ogóle jest stosunek podstawowy... I co weksle mają wspólnego z księgą wieczystą?  Jeżeli kupił ale nie zapłacił, to on powinien płacić, a nie ona. Coraz mniej z tego rozumiem. Myślałem, że dalej coś się wyjaśni, ale jeszcze bardziej się zagmatwało. Okazało się, że prawo do tej ziemi miała jeszcze siostra pokrzywdzonej i jej brat, i oni się na taki podział nie zgadzali. Jaki podział? Co podzielono? Pani redaktor powiedziała, że ich też oszukano, czyżby oni też podpisali i nie wiedzą co? Ponownie liczyłem na pociągnięcie tematu, ale zamiast tego w kadrze pojawił się pan, podpisany jako "rada gminy Baranów" (czyżby jednoosobowa?) który oświadczył wszem i wobec, że:

"To jest coś przedziwnego, ja już nie chcę używać jakichśtakich dosadniejszych słów, że są jakieś wyjątki od wszystkich jakichś znanych zasad. Przecież najpierw sąd, podział, wskazanie części, a dopiero potem sporządzanie księgi wieczystej na części lub na całość"

Nie można panu radzie gminy Baranów odmówić racji. W zasadzie to co powiedział to jest prawda. Ale co to ma wspólnego z ta sprawą? Czego nie było? Stwierdzenia nabycia spadku czy działu spadku? I w końcu te działki były sprzedane czy nie? jaka rolę pełni w tej sprawie ten wspomniany na początku licencjonowany karateka? Co on tak w zasadzie zrobił? Błagam o odrobinę informacji!!!

No i doczekałem się, wiem już czyja to wina, ze pani pokrzywdzona jest biedna i nie ma już siły żyć. I okazało się, ze to wcale nie wina pośrednika karateki, bo przecież:

"Pani Magda ma prawo nie znać się na prawie, ale sąd musi znać się na prawie, i nie robić szwindli. Ludzie nie dajcie się tym sądom, bo to jest świństwo co nam te sądy robią"

Czyli już wiemy, że to wina sądu, który zrobił szwindel. Ale jaki to szwindel to nadal nie wiem. Ten szwindel dotyczy tych działek, księgi wieczystej czy weksla. I co się dzieje z tym wekslem, bo wszyscy jakby o nim zapomnieli. Zamiast tego, po przedstawieniu kolejnego świadectw moralności "pokrzywdzonej"przedstawiono mi kolejno trzech panów, którzy także mieli zostać oszukani, każdy na dziesiątki tysięcy złotych. I oni mają wyroki. I chodzi o niezapłaconą fakturę za robotę, jest nakaz, a komornik nic nie ściągnął. Dobra, ale to zdecydowanie nie ma nic wspólnego z głównym wątkiem. O co więc chodzi? Zastanawiałem się właśnie nad tym, gdy z ekranu padła odpowiedź taka:

"chodzi o to, że ten człowiek ma licencję, gdy jest człowiek karany nie powinien posiadać tych licencji"

No, nie tego się spodziewałem. Nic mi to nie wyjaśnia. Podobnie jak kolejna wypowiedź, której autor, wprawdzie wielokrotnie zaznaczał, ze nie powie tego, ale ostatecznie stwierdził, że postępowanie sądów i prokuratury świadczy, że ów karateka jest "bardzo znajomy". I dalsze, z których wynikało jednoznacznie, że zdaniem rozmówców pani redaktor, jakby normalny człowiek miał tyle długów to już by siedział, a ten jest kryty. I to, że bohaterka reportażu jest teraz bardzo biedna, ale dzieci się dobrze uczą. I że nawet taka bieda by "tego człowieka" nie ruszyła. Ale skąd ta bieda? Dowiedziałem się na początku, że komornik zabiera tej pani większość pensji, ale dlaczego? Wiem że podpisała weksel, ale dlaczego? Co on miał dla niej za te 50.000 zrobić? 

Myślałem ze odpowiedzi znajdę w drugiej części programu, tej toczącej się w studiu Pani redaktor skupiła się jednak nie na sprawie będącej głównym tematem reportażu, a na osobie pana licencjonowanego karateki, a kolejni dyskutanci prezentowali swe negatywne opinie na temat jego osoby. Potem zajęto się kwestią jak odzyskać pieniądze od tego człowieka, rozmawiano sumieniu, robieniu filmów. I nadal nie wiem jak to ów człowiek miał oszukać bohaterkę reportażu. Kupił ale nie zapłacił? Wyłudził? Ona miała mu coś zapłacić w zamian za coś, czego tak naprawdę nie zrobił? Ten dom jest jej czy nie jest? O co w ogóle chodziło w tym programie? Czemu on służył?

Na te pytania nie potrafię odpowiedzieć. Ale może ktoś inny potrafi. Postanowiłem zatem ogłosić konkurs na najlepsze wyjaśnienie o co chodziło w tej sprawie. Odpowiedzi proszę wpisywać w komentarzach. Najlepsza będzie uhonorowana jakąś nagrodą. A tu link do programu:

http://www.tvp.pl/publicystyka/magazyny-reporterskie/sprawa-dla-reportera/wideo/27052010-2125/1830669

wtorek, 18 maja 2010

Dwie historyjki

Pewien szczęśliwy posiadacz samochodu zapragnął zostać kierowcą rajdowym. Niestety jego samochód nie bardzo się do tego nadawał. Był powolny, miał słabe przyspieszenie, mało mocy i kiepsko brał zakręty, a pierwszy rajdowy występ skończył się kompletną klapą. Nie zraziło to jednak naszego bohatera, który postanowił ulepszyć swój pojazd tak, by przemienić go w szybki i zwrotny samochód rajdowy. Nie miał wprawdzie żadnego doświadczenia w tej dziedzinie, i w zasadzie nie bardzo wiedział nawet jak jego samochód działa, ale uznał, że to w niczym nie przeszkadza. Bo wystarczy dobrze przyjrzeć się innym samochodom rajdowym i tak samo przerobić swój. I jak postanowił tak zrobił.

Zaczął od zadbania o to, by jego samochód zaczął wyglądać jak porządny samochód wyścigowy. Na drzwiach nakleił numer startowy i dodał kilka naklejek co bardziej znanych producentów części samochodowych. Tylną klapę ozdobił błyszczącym napisem "Turbo GT" a na masce zamontował niebieskie diody. Efektu dopełniły nowe pokrowce na siedzenia z napisem "Racing", metaliczne srebrne dywaniki, i aluminiowe nakładki na pedały. Tak ulepszonym pojazdem stanął do wyścigu, i niestety mocno się zawiódł, bo samochód wcale nie zamierzał jechać szybciej niż poprzednio. Przypatrzył się więc ponownie innym samochodom i zdecydował, że to co jest potrzebne jego "bryczce" to spojler i zderzak do samej ziemi. Zamontowanie ich było kosztowne, ale czego się nie robi dla polepszenia wyników. Gdy ponowie wyjechał na drogę okazało się jednak, że samochód nie tylko nie jeździ szybciej, ale nawet stał się wolniejszy. Bo tego rodzaju urządzenia działają prawidłowo tylko w określonych warunkach, i muszą być odpowiednio dobrane, przy uwzględnieniu rodzaju samochodu na którym mają być zamontowane. Ale i to niepowodzenie nie zraziło rajdowca, który już planuje kolejne modyfikacje. Nowy program sterujący, by dodać więcej mocy silnikowi i dodatkowe,czytelne zegary i wskaźniki, by móc na bieżąco kontrolować pracę samochodu w czasie wyścigu. I ponownie zapowiada, ze tym razem to już na pewno ich wprowadzenie spowoduje, że samochód będzie jeździć znacznie szybciej.
A inni kierowcy przyglądają się z boku, i zastanawiają się kiedy dotrze do niego to, co starają się mu wytłumaczyć od samego początku. Że samochód to skomplikowane urządzenie, i że nie można ograniczyć się do modyfikacji jednego jego elementu. Że każda zmiana pociąga za sobą konieczność dokonania kolejnych, a to co widać na pierwszy rzut oka to tylko drobna cząstka tego, co powinno być zrobione. No i że w pierwszej kolejności powinien się zastanowić, czy przed wyścigiem nie powinien wyładować z samochodu wszystkich tych narzędzi i części zamiennych, które w nim wozi. A już na pewno powinien odpiąć przyczepkę. Bo jak tak dalej pójdzie to całe to przerabianie samochodu skończy się w najlepszym przypadku poważną awarią.

- - -

Pewien człowiek przy władzy miał problem z sądami. Procesy trwały długo, procedury były niezrozumiałe dla szarego człowieka, i wielu wychodziło z sądów z poczuciem krzywdy. Postanowił więc zreformować wymiar sprawiedliwości by uczynić go sprawniejszym, szybszym i bardziej sprawiedliwym. Nie miał wprawdzie żadnego doświadczenia w tej dziedzinie, i w zasadzie nie bardzo wiedział jak ten cały sąd działa, ale uznał, że to w niczym nie przeszkadza. I uznając, że należy uczyć się od najlepszych przypatrzył się sądom w innych krajach i zaczął wprowadzać zmiany.

Zaczął od ubrania sędziów w nowe togi, birety i wyposażenia ich w młotki. Gdy to nie pomogło uznał, ze dla zwiększenia wydajności pracy konieczne jest unowocześnienie sądów - i zamontował przy każdych drzwiach telewizor do wyświetlania wokandy. Zaraz obok papierowej, przypinanej jak zwykle do drzwi. Następnie, wzorując się na sprawdzonych rozwiązaniach ze wschodu i zachodu wprowadził sądy 24-godzinne, obroże elektroniczne i sąd elektroniczny. I ogłosił, że dzięki temu będzie bezpieczniej, szybciej i nowocześniej. Niestety okazało się, że sądy 24-godzinne zamiast stać się zmorą  chuliganów i bandytów sądzą głównie pijanych rowerzystów. Że tylko nieliczni skazani kwalifikują się do objęcia dozorem elektronicznym, a nadto wielu z nich woli liczyć na normalne warunkowe zwolnienie, niż zakładać sobie "obrożę". Że sąd elektroniczny sądzi głównie sprawy, których do normalnego sądu by nawet nie wniesiono. Nie zraziło to jednak naszego reformatora, który już planuje kolejne "reformy". Oceny okresowe, by sprawdzać, czy sędziowie dobrze pracują, i nagrywanie rozpraw by je przyspieszyć. I ponownie zapowiada, ze tym razem to już na pewno ich wprowadzenie spowoduje, że wszystko będzie działać lepiej i szybciej.

A sędziowie przyglądają się z boku, i zastanawiają się kiedy do "reformatorów" dotrze  to, co starają się im uświadomić od wielu lat. Że sąd to skomplikowane mechanizm, i że nie można ograniczyć się do wprowadzenia zmian jednego tylko jego elementu. Że każda zmiana pociąga za sobą konieczność dokonania kolejnych, a to co widać na pierwszy rzut oka to tylko drobna cząstka tego, co powinno być zrobione. No i że w pierwszej kolejności powinni się zastanowić, czy zanim wprowadzą kolejne zmiany nie powinni pomyśleć o ograniczeniu kognicji sądów. O zdjęciu z sędziów obowiązku wykonywania czynności nieorzeczniczych, administracyjno-technicznych, a nawet orzekania w drobnych sprawach. O likwidacji absurdów w procedurach sądowych, o zapewnieniu profesjonalnej obsługi sekretarskiej i odpowiednich warunków pracy. Bo jak tak dalej pójdzie to całe to reformowanie sądownictwa skończy się w najlepszym przypadku poważną zapaścią.


czwartek, 6 maja 2010

Lew, czarownica i stara szafa, czyli dzień z życia sędziego

Tak szczerze mówiąc to lwa nie było... czarownicy też nie, no chyba żeby wyjątkowo nieprzychylnie spojrzeć na pewną panią. Ale stara szafa się zgadza. I to nawet dwie.

Gdy rano przyszedłem do pracy powitała mnie w pokoju otwarta, i wypełniona aktami szafa, zawierająca sprawy pilne i bardzo pilne. Bo innych nie ma. Powodowany poczuciem obowiązku rzuciłem się więc w wir pracy stopniowo przemieniając pełne półki w puste a pusty blat biurka w blat zastawiony stosami akt. Akt czekających, aż ktoś się zlituje i je wyniesie z pokoju. Mój cały dzień pracy wypełniło zaś podejmowanie decyzji o wielkiej wadze i zasadniczym znaczeniu. Tak poważnych, że wymagały one zaangażowania całego mego autorytetu i powagi urzędu sędziego, i absolutnie nie mogły zostać powierzone komuś innemu. Bo gdyby podjął je ktoś inny to zagrożone zostałyby same fundamenty demokratycznego państwa prawnego. I tak:

- w dwóch sprawach podjąłem i poparłem swym autorytetem, pieczęcią i podpisem niezwykle poważną decyzję procesową, by akta dawno zakończonej sprawy zanieść dwa pokoje dalej,

- w kolejnych dwóch sprawach zdecydowałem, że pozwany może otrzymać kserokopie z akt które właśnie przeczytał. I że 8 stron po 1 zł daje razem 8 zł.,

- w jednej sprawie zarządziłem, że pełnomocnik powoda ma prawo otrzymać odpis protokołu, i że można mu go wysłać. A złożone przez niego pisemko zawiadamiające, iż uiścił jednak opłatę skarbową od pełnomocnictwa tak w zasadzie to można wszyć do akt.

- w kilkunastu sprawach własnym podpisem i autorytetem sędziego poświadczyłem fakt, iż listonosz może i matury z matematyki nie zdawał, ale do siedmiu liczyć umie, i to nawet dwa razy, więc przesyłka była prawidłowo awizowana

- w kolejnych kilkunastu urzędowo zaświadczyłem, że listonosz przesyłki nie doręczył bo podany adres był zły i uroczyście wezwałem powoda, by podał dobry adres.

- w czterech sprawach po wnikliwym badaniu i analizie, wykorzystując całą swą wiedzę i doświadczenie zawodowe stwierdziłem, że to co mi przysłano to nie jest formularz urzędowy, i równie uroczyście wezwałem do naprawienia tego błędu.

- złożyłem dobrze ponad trzydzieści podpisów pod dodatkową pieczątką postawioną na odpisie postanowienia o nadaniu klauzuli wykonalności, żeby zaświadczyć w ten sposób, że faktycznie parę dni temu to postanowienie wydałem i podpisałem.

- złożyłem kolejnych kilkadziesiąt podpisów pod stemplami stwierdzającymi, że od daty wydania orzeczenia faktycznie minęły trzy tygodnie, a w tym czasie żadne inne pisma do akt nie wpłynęły.

- podpisałem kilkanaście pism z uniżoną prośbą do Prześwietnej Księgowości o przesunięcie drobnych kwot nieistniejących pieniędzy z jednego konta na drugie.
 
Podejmowanie tych niezwykle ważnych decyzji pochłonęło większość mojego czasu. Resztę poświęciłem na mniej ważne czynności, takie jak czytanie akt spraw, w których jutro będę wydawał wyroki. W końcu co to jest to czytanie akt, przy tym nie wydaje się żadnych decyzji, więc to nie jest żadna praca. Zresztą ze statystycznego punktu widzenia to ja i tak dzisiaj zupełnie nic nie robiłem. Mogłem w ogóle nie przyjść do pracy i statystyczny wynik byłby taki sam. Bo nie wydałem ani jednego orzeczenia skutkującego „zakreśleniem” sprawy. Może jest więc trochę racji w tym, co niektórzy wypisują w Internecie, że sędzia to pracuje tylko dwa dni w tygodniu...