Obsługiwane przez usługę Blogger.

niedziela, 25 grudnia 2011

Uzasadnienie


Stan faktyczny sprawy jest bardzo trudny do ustalenia z powodu ograniczonej ilości dostępnego materiału dowodowego oraz wątpliwej wiarygodności wielu spośród dostępnych dowodów. Praktycznie cały materiał dowodowy składa się z dowodów pośrednich, lub wtórnych, jako że nie udało się ustalić i zabezpieczyć zeznań naocznych świadków. Dostępne relacje są relacjami świadków ze słyszenia i zawierają one wiele sprzeczności, zarówno wewnętrznych jak i wobec innych dostępnych w sprawie dowodów. 

Na wstępie wskazać należy, iż poważne wątpliwości dotyczą przyjętego czasu i miejsca opisywanych zdarzeń. Zgodnie z utrwaloną opinią miały one miejsce 2011 lat temu w budynku stajni położonej w pobliżu miejscowości Betlejem leżącej niedaleko Jerozolimy, na terenie terytorium określanego jako Judea będącego terytorium zależnym on Cesarstwa Rzymskiego. W tym zakresie istnieje jednakże sprzeczność z nielicznymi dostępnymi w niniejszej sprawie dowodami z dokumentów, z których wynika, iż Herod, za panowania którego miały się rozgrywać opisywane wydarzenia, zmarł co najmniej cztery lata przed przyjętą datą. Brak jest również powiązania pomiędzy wskazaną datą a wspominanym w relacjach świadków spisem powszechnym, który miał być zarządzony przez cesarza rzymskiego Augusta, brak jest bowiem w zachowanych dokumentach jakiegokolwiek potwierdzenia faktu, aby we wspomnianym okresie odbywał się jakikolwiek powszechny spis, obejmujący cały obszar cesarstwa. Nie wykluczone jednak, iż świadek powiązał przedmiotowe zdarzenie z odbywającym się wówczas lokalnym spisem, obejmującym wyłącznie teren rzymskiej prowincji Syria, tyle tylko, że ów spis odbywał się z kolei kilkanaście lat po przyjętej dacie. 

Za całkowicie niewiarygodne uznać należało zeznania świadka co do prezentowanych przez niego motywów odbycia przez Józefa Cieślę podróży z Galilei ku Jerozolimie. Prezentowane przez niego uzasadnienie pozostaje bowiem w rażącej sprzeczności zarówno z dostępnymi dowodami pośrednimi, jak i z zasadami logicznego rozumowania. Świadek twierdzi, iż podróż ta była związana z koniecznością zgłoszenia się do spisu powszechnego w miejscu swego pochodzenia, zaś Józef Cieśla wywodził swój ród od Dawida, który uprzednio zamieszkiwał w Betlejem. Oznacza to, że według twierdzeń świadka przyjęta w Cesarstwie Rzymskim metodyka sporządzania spisu powszechnego zakładała nakazanie wszystkim mieszkańcom opuszczenie swych domów i zgłoszenie się do rachmistrzów spisowych w miejscu zamieszkania swych przodków żyjących 1.000 lat wcześniej, a w dodatku udanie się tam wraz z całymi rodziną i w ściśle określonym momencie, nie pozwalającym na jakąkolwiek zwłokę. Absurdalność tego twierdzenia jest oczywista, sporządzanie spisu w taki sposób byłoby bowiem całkowicie nielogiczne. Informacja o „miejscu pochodzenia” osób zamieszkujących określone terytorium, zwłaszcza zaś, gdy rozumie się przez nie miejsce zamieszkania legendarnego przodka żyjącego przed wiekami, jest bowiem całkowicie nieprzydatna dla właściwego administrowania krajem. Przy sporządzaniu spisu ludności istotne znaczenie ma bowiem aktualne miejsce zamieszkania osoby, to jest miejsce, w którym można ją znaleźć, by pobrać należny podatek, tudzież dokonać poboru do przymusowej służby wojskowej lub służby innego rodzaju, jeżeli ustawodawstwo krajowe taki obowiązek przewiduje. Podobnie trudne do logicznego wytłumaczenia jest to dlaczego Józef Cieśla zabrał w tę podróż swą żonę, będącą w dodatku w zaawansowanej ciąży. Ówczesna pozycja prawna kobiet w społeczeństwie poddaje w wątpliwość konieczność uczestnictwa żony Józefa Cieśli w załatwianiu spraw urzędowych, a nadto współczesne przekazy wskazują jednoznacznie, iż obowiązek zgłoszenia się i udzielenia informacji w trakcie spisu dotyczył tylko głowy rodziny.  

Jedynym logicznym uzasadnieniem dla odbycia przez Józefa Cieślę owej podróży mogłoby być to, iż zmuszony on został do ucieczki z miejsca swego zamieszkania, wraz z całą rodziną. Przyjęcie takiej wersji pozwala bowiem jednocześnie wyjaśnić przyczynę dla której Józef Cieśla miast zatrzymać się w gospodzie lub przydrożnym zajeździe zdecydował się ukryć wraz z żoną w szopie używanej do przetrzymywania zwierząt hodowlanych. Zeznania świadków wskazujące, iż było to spowodowane brakiem wolnych miejsc noclegowych nie zasługują na wiarę. Jerozolima w ówczesnym czasie była bowiem – i pozostaje do dnia dzisiejszego – bardzo ważnym ośrodkiem kultu religijnego odwiedzanym przez licznych pielgrzymów. Miasto to dysponowało bardzo bogatą bazą noclegową, wykorzystywaną w pełni praktycznie wyłącznie w okresie głównych świąt religijnych. W okresie, w którym miały mieć miejsce opisywane zdarzenia nie odbywały się jednakże żadne uroczystości religijne, które mogłyby spowodować napływ pielgrzymów, zaś podawana przez świadków tezę o przepełnieniu kwater w związku ze spisem powszechnym nie zasługuje na wiarę z przyczyn wyjaśnionych powyżej. Niezależnie jednakże od tychże okoliczności, przemawiających za przyjęciem tezy o ucieczce, nie można tracić z pola widzenia faktu, iż ze zgromadzonych dowodów nie wynika, jaki miałby być powód takiej ucieczki. Przewijające się w analizach biegłych tezy o możliwych powiązaniach Józefa Cieśli z galilejskim ruchem niepodległościowym i jego antypaństwowej działalnością zaliczyć bowiem należy wyłącznie do kategorii spekulacji.

Reasumując powyższe stwierdzić należy iż dostępny materiał dowodowy nie pozwala w sposób jednoznaczny ustalić ani faktu zaistnienia przedmiotowych zdarzeń ani też ich rzeczywistego przebiegu. Z uwagi na to postępowanie w sprawie należy umorzyć, i życzyć wszystkim zdrowych, spokojnych i wesołych Świąt, czy to przy zastawionym stole, czy na zaśnieżonym stoku. Aby każdy w te dni znalazł to, czego mu najbardziej potrzeba i spędził je tak, jak to uważa za właściwe.

Wesołych świąt !!!

piątek, 16 grudnia 2011

Działówki

W poprzednim wpisie dotknąłem delikatnie tematu tzw. „działówek” czyli spraw sądowych, których przedmiotem jest podział spadku, albo majątku byłych małżonków. Teoretycznie takie sprawy są proste – trzeba ustalić skład majątku i go po równo (niekonieczne sprawiedliwie) podzielić. Tyle tylko, że o tym co w skład tego majątku wchodzi można się dowiedzieć praktycznie tylko od stron postępowania – jest to zatem podział majątku zgłoszonego przez strony do podziału. A strony ów majątek mogą zgłaszać aż do samego końca, „przypominając” sobie na każdej rozprawie o kolejnym samochodzie, rachunku bankowym, obrączce, wiertarce itp. Na zasadzie „jak on zgłasza to, to ja zgłaszam to”. A że postanowienie o podziale majątku musi obejmować cały majątek, sąd musi każde z tych „zgłoszeń” zbadać, ustalić czy ten składnik był, ile jest wart i ustalić, komu on przypada. Nawet jeżeli chodzi tylko o gumowy przepychacz do zlewu.

Najgorsze są sprawy, w których jedna ze stron ma mgliste pojęcie na temat tego co tak naprawdę wchodziło w skład wspólnego majątku, natomiast ma na ten temat wybujałe wyobrażenia. Najczęściej dotyczy to przypadków, w których mąż „robił interesy” a żona nie interesowała się ani jakie, ani z kim, i gdy przychodzi do dzielenia majątkiem ona nic nie wie poza tym, że połowa powinna być dla niej. No i wpływa wtedy wniosek z którego wynika, że do podziału jest pięć samochodów osobowych, 100.000 zł na lokatach bankowych, luksusowe wyposażenie mieszkania, antyki. Na poparcie tego (i odparcie tych twierdzeń) zgłaszane są dowody z zeznań świadków (całej rodziny i znajomych), których oczywiście trzeba dokładnie przesłuchać. A zazwyczaj po ich przesłuchaniu i przejrzeniu dokumentów „zabytkowy zegar z kukułką” okazuje się być seryjnym wyrobem z lat ‘70, zaś „specjalistyczny, antyalergiczny odkurzacz” najzupełniej normalnym odkurzaczem. W dodatku te pięć samochodów to wprawdzie było, ale nie jednocześnie tylko na przestrzeni dziesięciu lat, a to, że było 5 lokat po 20.000 zł nie oznacza, że razem było 100.000 zł. Bo każdą z tych lokat otwierano dopiero po upływie terminu poprzedniej, z tych samych pieniędzy.

Gdy już po zbadaniu wszystkiego dokładnie okaże się, że majątek wspólny wcale nie jest tak wielki jak się na początku wydawało, następuje faza druga: „on musi coś mieć, tylko to ukrywa”. Do podziału zgłasza się wtedy np. samochód Audi, z uzasadnieniem „bo widziałam że były mąż nim jeździł”. Sprawdzamy w CEPiK, potem w Wydziale Komunikacji, czekamy, i okazuje się, że żadnego Audi w majątku wspólnym nie było. Kolejny wniosek - „mąż grał na giełdzie i na pewno miał akcje” – piszemy do biur maklerskich, szukamy – nie ma i nie było. „Mąż miał konto, bo nosił do banku czeki” – sprawdzamy, nie miał konta, po prostu realizował czeki, którymi mu płacono za pracę... a w dodatku to było piętnaście lat temu. Pisma krążą, czas mija, miesiąc za miesiącem...

W trzeciej fazie następuje snucie teorii spiskowych. Pojawiają się twierdzenia, że mieszkanie siostry męża to na pewno było kupione z pieniędzy, które ex-mąż „wyprowadził” z majątku wspólnego, albo ten samochód, co to teściowie kupili, to tak naprawdę był męża. No bo szwagierka kiedyś mówiła, że bez pomocy brata to ona by tego mieszkania nie miała. Wzywamy więc rzekomych beneficjentów, słuchamy jako świadków, i okazuje się, że mieszkanie kupione zostało na kredyt zaciągnięty na 105% wartości, a teść za samochód zapłacił pieniędzmi z odprawy emerytalnej. Żądamy pitów, dokumentów potwierdzających skąd pieniądze... Pisma krążą, sprawdzamy, czekamy...

Gdy już ustalimy wreszcie co tam jest do podziału, i że nie było żadnych pięciu samochodów, dwóch słoików złota i akcji na pół miliona przychodzi do dokonania wyceny tego co jest. W tejże czwartej fazie postępowania oczywiście każdy stary mebel jest „bezcennym antykiem”, książki „wartościowym księgozbiorem”, a wyposażenie mieszkania „z górnej półki”. Tyle tylko, że gdy strony nie ustalą między sobą wartości dzielonych przedmiotów to wszystko muszą wycenić biegli, którym trzeba będzie za to zapłacić. A wtedy naprawdę śmiesznie będzie, gdy rachunek biegłego będzie opiewał na wyższą kwotę niż ustalona przez niego wartość wycenianych przedmiotów. Podobnie wtedy gdy zadaniem biegłego będzie ustalenie wartości takich zgłoszonych przez strony do podziału „składników majątku” jak otwieracz do butelek, trzy talerze głębokie, pięć rolek tapety, przedłużacz, wężyk do pralki oraz karnisz i 24 żabki. Albo wtedy, gdy któraś ze stron nie zgodzi się z wyceną kupy piachu (znaczy „materiałów budowlanych”) na 30 zł i zgłosi świadków na okoliczność, że owa kupa jest warta co najmniej 50 zł. Wyceniamy, konfrontujemy, sprawdzamy, czekamy...

Oczywiście ten opis jest mocno uproszczony. Nie zawiera on odniesienia do takich „dodatkowych atrakcji” jak ustalanie nierównych udziałów w majątku wspólnym rozliczanie nakładów z majątków osobistych na wspólny (i odwrotnie), rozliczania wzajemnych roszczeń powstałych po rozwodzie, rozliczania wartości przedmiotów, które były, ale ich już nie ma, rozliczania wartości przedmiotów przywłaszczonych przez jedną ze stron w trakcie małżeństwa itd. Oczywiście z towarzyszącymi im wnioskami dowodowymi o przesłuchanie świadków, którzy dziesięć lat temu tynkowali dom i mogą powiedzieć, że to mąż im płacił. Albo świadków co widzieli jak budowano dom na działce męża i że to musiało być ze wspólnych pieniędzy, no bo żona się bardzo budową interesowała. Do tego dwa segregatory faktur, kilometr wydruku operacji na koncie i paru biegłych wyceniających ile byłby dzisiaj wart ten samochód co to go ex-mąż po rozwodzie sprzedał. A my? My cierpliwie czekamy...

To wszystko składa się na to, że sprawy o podział majątku trwają tyle, ile trwają. I niestety nie można nic na to poradzić, bo to, że jakieś twierdzenia wyglądają na absurdalne nie zwalnia sądu z obowiązku wyjaśnienia danej okoliczności. Rozwiązanie problemu jest proste – wprowadzenie prekluzji co do twierdzeń stron i wniosków dowodowych. By już na samym początku i były mąż i była żona zostali zmuszeni do jednoznacznego wskazania, jaki majątek zgłaszają do podziału i jakie dowody przedstawiają na poparcie swych twierdzeń. Oczywiście bez żadnych „furtek” w stylu „potrzeba powołania powstała później” albo „fakt był uprzednio nieznany”. To, w połączeniu z obowiązkiem zapewnienia przez strony stawiennictwa na rozprawie zgłaszanych przez nich świadków, pozwoliłoby na zakończenie każdego procesu o podział majątku w kilka miesięcy. Ale do tego nigdy niestety nie dojdzie... zbyt duży „opór materii”.

niedziela, 11 grudnia 2011

Dzień za dniem

W “Rzeczpospolitej” przeczytałem ostatnio artykuł odnośnie długotrwałości postępowań sądowych. Że jest coraz więcej skarg na przewlekłość postępowań, a to wszystko jest wina leniwych sędziów, którym nie chce się pracować. Zgodnie z starą dziennikarską zasadą: “jak piszesz o sądach to dokop sędziom, bo tego oczekują czytelnicy”. W tymże samym artykule pojawiła się także sugestia co powinno się zrobić, żeby procesy toczyły się szybciej. Pewien cytowany tam adwokat - w kontekście długo trwających spraw spadkowych - stwierdził, że sprawy powinny się toczyć dzień po dniu, aż do zakończenia, bo to by przyspieszyło postępowanie.

Załóżmy że postanowię zastosować się do wspomnianej sugestii pana mecenasa i prowadzić sprawę o dział spadku dzień po dniu. Co to oznacza? Ano po pierwsze pan mecenas może zapomnieć o tym, że zaraz po wpłynięciu sprawa zostanie wyznaczona na termin. Bo najpierw każę doręczyć odpisy wniosku wszystkim wskazanym uczestnikom. Jak przesyłki wrócą awizowane wyślę je ponownie, a jak i te wrócą awizowane to zwrócę się do CBA (czy jak to tam się teraz nazywa) czy adresy są aktualne. W końcu sprawa o dział spadku to nie jest jakieś hop-siup, tu dzielimy majątkami wartymi czasem grube miliony, i "na awizie" sądzić tego nie wypada. Poza tym nie ma sensu od razu rezerwować paru dni na rozpoznanie sprawy, gdy może się okazać, że sprawy nie da się prowadzić ponieważ pan mecenas zamiast adresu uczestnika podał jakiś losowo wybrany adres. Albo, że któryś uczestnik od paru lat nie żyje, co oczywiście panu mecenasowi "umknęło".

Gdy uczestnicy złożą swoje odpowiedzi na wniosek to oczywiście trzeba je podoręczać pozostałym, żeby w ten sposób mogli odpowiedzieć na twierdzenia. Złożone odpowiedzi też trzeba podoręczać, żeby wszyscy wiedzieli kto jakie stanowisko zajmuje. To wszystko zajmie nam jakieś trzy miesiące. Gdy spłyną już wszystkie odpowiedzi na wiosek zbiorę je razem i zobaczę co tam jest sporne a co nie, i przede wszystkim wypiszę wnioski dowodowe zgłoszone przez uczestników Zwłaszcza te o przesłuchanie świadków. Tych na okoliczność tego, czy babcia miała złoto, czy nie miała. Tych na okoliczność tego czy stodoła była murowana, czy drewniana. Tych na okoliczność tego czy dom babci się walił czy nie. Tych na okoliczność czy w mieszkaniu była boazeria czy nie, itp. itd... Zwrócę się też oczywiście do wszystkich banków o przedstawienie informacji, czy spadkodawca miał tam rachunek bankowy czy nie, bo w końcu któryś tam spadkobierca napisał, że spadkodawca miał gdzieś jakieś konto. Ustalę poprzez CEPiK czy "ten czarny samochód" który widział jeden ze spadkobierców to był własnością spadkodawcy, czy nie. Uzyskanie odpowiedzi potrwa pewnie za dwa miesiące, no ale niestety jeżeli mam skończyć na pierwszym terminie to wszystko trzeba zrobić zawczasu, żeby nic nas potem nie zaskoczyło.

Po tym wszystkim wyznaczę rozprawę, tak jak sobie pan mecenas życzy, na trzy dni pod rząd. Zarezerwuję specjalnie salę (będzie ciężko, bo na 9 sędziów mamy tylko 4 sale), wezwę na każdy dzień tyle osób do przesłuchania ile się zmieści i stawię się punktualnie. I co? Ano nic z tego, bo jestem więcej niż pewien, że wszyscy świadkowie to nam się nie stawią. Kilka wezwań wróci awizowanych, z czego co najmniej jedno z adnotacją "adresat nieznany" albo "adresat zmarł", ponieważ panowie mecenasi nie mają w zwyczaju sprawdzać, czy adresy świadków, które podają sądowi są aktualne. Spośród tych, do których wezwania dotrą też wszyscy nie przyjdą, bo komuś jak raz wypadnie pilna wizyta u fryzjera a ktoś dostanie kataru i będzie musiał siedzieć w domu. Sami przesłuchani też pewnie trochę nam "zamieszają" bo panowie mecenasi nie mają też w zwyczaju sprawdzać, co wiedzą zgłoszeni przez nich świadkowie i co mają do powiedzenia. Jak raz okaże się więc zapewne że trzeba będzie jeszcze przesłuchać paru świadków, na przykład tych murarzy co dziesięć lat temu stawiali chlewik. Któryś z przesłuchanych spadkobierców może też sobie przypomnieć, że babcia darowała jego niewdzięcznemu bratu "pińcet dularów". Na co ów brat oświadczy, że nie chciał o tym wspominać, ale jeżeli brat to "wywleka" to on w takim razie zgłasza świadków, że babcia spłaciła karciane długi brata, i tak dalej... i tak dalej... Do tego dojdzie jeszcze konieczność powołania biegłych do wyceny domu i tej stodoły co się spaliła, a także maszyny do szycia, stołu i pięciu krzeseł, dwóch pierścionków i złotej "świnki". A jak już będą te opinie i świadkowie się stawią, to na następnej rozprawie ktoś sobie przypomni jeszcze o łące co to babcia ją odziedziczyła... albo uzna, że nie zgadza się z wyceną biegłego i zażąda przesłuchania jeszcze ośmiu świadków na okoliczność tego, że stodoła była spróchniała i się waliła, więc nie mogła być tyle warta. Ja jako sąd mam obowiązek ustalić prawdziwy stan faktyczny, więc jedziemy dalej...

Prowadzenie spraw "dzień po dniu" jest jak najbardziej pożądane, ale wprowadzenie tej metody w życie wymaga wprowadzenia najpierw dwóch rzeczy. Po pierwsze zasady, że to strona ma obowiązek sprowadzenia na salę rozpraw dowodów, na których chce się oprzeć (w tym także i świadków), a po drugie zasady ścisłej prekluzji dowodowej. Ale niestety ani na jedno, ani na drugie panowie mecenasi się nie zgodzą.

niedziela, 4 grudnia 2011

Oszczędności

Jak pisałem już w poprzednim wpisie ustawodawca postanowił, że pełnomocnik z urzędu w postępowaniu cywilnym winien należeć się temu, kto nie jest w stanie ponieść kosztów zatrudnienia pełnomocnika bez uszczerbku dla koniecznego utrzymania siebie i rodziny. Starałem się w nim też wyjaśnić, że ustalenie ile owe koszty miałyby wynosić jest praktycznie niemożliwe, bo każda sprawa jest inna, nawet jeżeli ich przedmiot jest taki sam, przez co cały ten „wzór” zaczyna tracić sens. Może dobrym rozwiązaniem by było, gdyby każdy pełnomocnik miał obowiązek przedłożenia sądowi faktury VAT opiewającej na kwotę zapłaconą przez klienta, i w oparciu o którą sąd przyznawałby zwrot kosztów zastępstwa procesowego. Wtedy sędzia miałby stały dostęp do aktualnych informacji odnośnie rynkowych stawek wynagrodzenia adwokackiego. Ale do tego raczej nie dojdzie, z oczywistych powodów... wróćmy więc do naszych baranów.

Kolejny element „wzoru na adwokata” to koszty koniecznego utrzymania. By adwokat się należał muszą one pozostawać w takiej relacji do sytuacji majątkowej wnioskującego, że konieczność poniesienia kosztów zatrudnienia adwokata powodowałaby „istotny uszczerbek w koniecznym utrzymaniu”. Przepis o tej treści funkcjonuje w kodeksie praktycznie od samego początku, bo pojawił się już w pierwszym zunifikowanym kodeksie postępowania cywilnego z 1932 r. Od samego początku był on też źródłem problemów interpretacyjnych, które wraz z upływem lat, i zmianą realiów gospodarczych stawały się coraz większe. Problem dotyczył przy tym nie tyle interpretacji pojęcia „koniecznego utrzymania” co kwestii tego kiedy można mówić, że ktoś „nie jest w stanie” ponieść kosztów. Generalnie linia powojennego orzecznictwa szła w stronę poglądu, iż nie wystarczy nie mieć pieniędzy, ale ów brak musi być przez niemającego niezawiniony. Taki wniosek wynika chociażby z uzasadnienia postanowienia Sądu Najwyższego z dnia 24 września 1984 r. (często powoływanego przy rozpoznawaniu takich wniosków) zgodnie z którym ubiegający się o pomoc państwa w ponoszeniu kosztów postępowania sądowego winien w każdym wypadku w pierwszej kolejności poczynić oszczędności we własnych wydatkach, do granic zabezpieczenia koniecznych kosztów utrzymania siebie i rodziny. Sądowi Najwyższemu nie chodziło tu jednakże o oszczędzanie na konkretny cel, którym ma być poniesienie kosztów sądowych w tej konkretnej sprawie. Z uzasadnienia orzeczenia wynika bowiem, że wydano je w oparciu o założenie, że jak badylarz ma 12 arów pod szkłem to znaczy że przez ostatnie lata zarabiał tyle, że miał z czego oszczędzać. A jak wszystko przepił i przehulał to jego problem i łapy precz od państwowych pieniędzy. Czyli jak masz jakieś dochody, to ich nie wydawaj na bzdury tylko oszczędzaj bo może kiedyś będziesz potrzebował pieniędzy na pokrycie opłat sądowych.

Obecnie sytuacja się zmieniła. Orzecznictwo Trybunału strasburskiego wymusiło zmianę kierunku interpretacji przepisów w stronę oceny konieczności poniesienia opłat jako zapory w dostępie do wymiaru sprawiedliwości. Znaczenie zaczęło mieć zatem to, czy ktoś ma pieniądze (bądź może mieć pieniądze) na poniesienie opłat, a nie to, czy powinien mieć pieniądze. Powołane orzeczenie Sądu Najwyższego zaczęto interpretować jako nakazujące podjęcie w pierwszej kolejności próby zgromadzenia potrzebnych środków w drodze oszczędności, i wstrzymania się z wytoczeniem sprawy sądowej do czasu ich zgromadzenia – o ile okoliczności i charakter sprawy dopuszczają taką zwłokę. No i tu dochodzimy powoli do sedna problemu – do tego, że dziś istotne dla ustalenia, czy ktoś spełnia przesłanki dla otrzymania pełnomocnika z urzędu wcale nie jest to jakie ktoś ma dochody czy majątek, i czy z tych dochodów może sfinansować zatrudnienie pełnomocnika. Znaczenie ma przede wszystkim to, czy jest on w stanie zaoszczędzić bądź w inny sposób uzyskać niezbędną kwotę na pokrycie tych kosztów.

By uwidocznić ten problem wezmę pierwszy z brzegu wniosek o zwolnienie od kosztów, razem z załączonym do niego oświadczeniem i zobaczmy, gdzie tu ewentualnie można by sobie pooszczędzać. Już na początku widać, że Minister przygotowując „ustalony wzór” oświadczenia w zasadzie całkowicie pominął tę kwestię. Prawie dwie strony zajmują w nim rubryki przeznaczone na opisanie posiadanego majątku i dochodów („nie mam”, „nie posiadam”, „nie dotyczy”), a na opisanie wydatków przeznaczone jest okienko na ćwierć strony, jako miejsce na napisanie tego, co jeszcze wnioskujący uważa za istotne. W tym przypadku owo okienko wypełnia wyszczególnienie szeregu różnych należności opiewających na kwotę wyższą niż deklarowane miesięczne dochody. Znaczy tenże podsądny wydaje więcej, niż oficjalnie zarabia, a oszczędności żadnych nie ma... Kradnie czy oszukuje? Ale zostawmy to. Wśród wydatków wymieniono opłaty za lokal, prąd i gaz, ratę kredytu hipotecznego, raty dwóch kredytów bankowych, opłaty za telefony komórkowe, a także leki, bilety miesięczne, kurs angielskiego dla dzieci itp. No i co z tego wynika? Ano że nie bardzo jest na czym oszczędzać. Większość z tychże stałych wydatków wynika z zawartych przez wnioskującego umów, z których musi się on wywiązać. Nie można przecież domagać się tego, żeby czynienie oszczędności polegało na łamaniu postanowień umownych i np. zaprzestaniu spłacania kredytów. Owszem oznacza to, że prawo do pełnomocnika z urzędu przysługiwać będzie osobie, która wydaje całe swoje dochody na spłatę kredytu zaciągniętego na zakup Jaguara XKR, no ale jakby nie patrzeć nie ma ona jak oszczędzać, bo przecież nie może przestać spłacać kredytu. Konieczność uiszczenia opłaty będzie więc dla niej zaporą w dostępie do wymiaru sprawiedliwości, a tego prawa nie można odmawiać. I to jest chyba dobra odpowiedź na pytanie dlaczego sądy przyznają pełnomocników z urzędu osobom, które jeżdżą luksusowymi samochodami.