Obsługiwane przez usługę Blogger.

piątek, 24 września 2010

Odpust św. Statystyki

Nadchodzi ostatni tydzień września. W tym tygodniu nie prowadzę żadnych rozpraw, więc będę miał trochę czasu na nadrobienie zaległości. Na napisanie czeka osiem uzasadnień, i cała półka nie wiadomo czego. Może asystentka trochę mi pomoże, ale wraz większość będę musiał zrobić sam. Ten nieoczekiwany „luz” wynika z faktu, iż zbliża się Koniec Miesiąca i Koniec Kwartału jednocześnie. A to oznacza konieczność zrobienia Statystyki. Czyli policzenia wszystkich spraw i wypełnienia setek małych kratek w dziesiątkach kolumn i wierszy na kilkunastu wielkich płachtach. Należało zatem odpuścić sobie prowadzenie rozpraw, bo i tak nie będzie miał kto protokołować ani wysłać wezwań na następną rozprawę. Bo wszyscy siedzą, szukają i liczą.

Uroczystości okolicznościowe obejmują szereg uświęconych tradycją ceremonii. Odbywa się Czytanie z repertoriów, wraz z Obliczaniem Wpływu i Załatwień, po czym następuje Wypełnienie Formularzy Ołówkiem. W zależności od wyniku Wypełnienia Ołówkiem dokonuje się dalszych czynności zmierzających do Pokrycia Wpływu albo chociaż do Zmniejszenia Zaległości. Uczestnicy odpustu dokonują Przejrzenia Szaf by odnaleźć To, Co Się Zakreśla. Następnie w akcie wielkiej mobilizacji i zjednoczenia wokół wspólnego zadania następuje Pisanie Klauzul, Wydawanie Nakazów i Umarzanie Zawieszonych. Po zakończeniu tej uroczystej ceremonii dokonuje się ponownie Wypełnienia Ołówkiem, by ustalić To, Czego Nie Pokryto oraz Ile Brakuje. Wówczas też dokonywane jest Przejrzenie Wpływu, by wyłowić z niego te sprawy, które Będą Się Liczyć. W stosunku do nich wdrażana jest Szybka Ścieżka, w ramach której załatwiane są poza kolejnością, i bez zbytnich ceremonii, z szyciem akt włącznie. Reszta spraw, to jest te w których nie ma szans na Zakreślenie, leżą i czekają aż radosne święto Statystyki się zakończy. Aż Formularze GUS i Formularze MS zostaną Wypełnione i Podpisane, i będzie wiadomo Co Się Pokryło i Ile Zostało. I czy trzeba się będzie Tłumaczyć.

Na specjalnych płachtach każdemu sędziemu indywidualnie wyliczona będzie Załatwialność, Odraczalność i Obciążenie. Będzie czarno na białym napisane ile spraw z pośród mu przydzielonych udało mu sie Zakończyć. A w zasadzie Zakreślić, bo dla Statystyki to jedno i to samo. To, czy wyroki, które wydał były dobre to nie ma żadnego znaczenia, to się liczy tylko przy ustalaniu Stabilności. Ale Stabilność liczy się tylko raz na pół roku, więc nie ma co się tym teraz przejmować. Z resztą i tak najważniejsza jest nie jakaś tam Stabilność, tylko Sprawność i Szybkość, więc jak ktoś dużo Kończy to można mu wybaczyć parę pomyłek. A kto chce dużo Kończyć, powinien uważać na Odraczalność. Znaczy jak sprawa trafi na wokandę to powinna się Zakończyć Na Pierwszym Terminie. Oprócz tego kiedy tylko się da zamiast Odraczać powinien sprawę Zdjąć albo Zawiesić. Bo wtedy wprawdzie sprawa nie jest Zakończona, ale Nie Liczy Się Jako Odroczona. To ważne, bo jak sędzia za dużo Odracza to znaczy, że nie dba o Sprawność. Z kolei jeżeli zależy mu na Szybkości powinien dbać o to, by Obciążenie było zgodne z Zaleceniami. Znaczy ma mieć te 10 spraw na każdej sesji. I nie ma znaczenia, że przesłuchanie zgłoszonych w sprawie 8 świadków potrwa od 9 do 15. Powinien albo rozpoznać brakujące 9 spraw w wolnym czasie od 8:30 do 9:00 albo zamiast wzywać na raz wszystkich świadków wezwać tylko tylu, ilu da sie przesłuchać w godzinkę czy dwie. Bo w końcu co to za sesja z jedną sprawą, to praktycznie nieróbstwo!

Wszystkie te rozkosze Statystyki biorą się z tego, że za nadzorowanie, kontrolowanie, reformowanie wymiaru sprawiedliwości biorą się ludzie, dla których sąd jest jak fabryka, której zadaniem jest przerabianie surowca w gotowe produkty w ramach określonego procesu technologicznego. Wydaje im się, że działalność sądów da się ująć w ramy statystyczne i na tej podstawie oceniać wydajność pracowników i decydować o sposobie organizacji pracy. Problem w tym, że sąd nie jest fabryką ani nawet manufakturą produkującą jednolite, seryjne wyroby, a sędziowie nie są robotnikami pracującymi przy taśmie. To raczej zrzeszenie artystów tworzących swe dzieła na zamówienie indywidualnych klientów i z powierzonego materiału. Czy powinno się rozliczać artystę z tego nad iloma pracami pochylił się danego dnia? Czy powinno się kazać mu tłumaczyć z tego dlaczego nie pomalował wszystkich talerzy przyniesionych w tym miesiącu? Oceniać go pod kątem tego jak szybko maluje i ile obrazów skończył, a nie w oparciu o to, czy portret jest podobny do modela i zgodny z kanonami sztuki? Analizować jego wydajność pracy w oparciu o liczbę wykonanych rzeźb, bez oglądania się na to, czy dana rzeźba to figurka Temidy biurko, czy konny pomnik Marszałka? Bo do tego sprowadza się statystyczne podejście do oceny pracy sądów i sędziów. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że w końcu ktoś poza sędziami to zrozumie.

poniedziałek, 20 września 2010

Sekretariat

Trochę czasu minęło zanim nadrobiłem zaległości w sądowych plotkach, spośród których najważniejsze było to, kto w tym miesiącu u nas pracuje i na jakim odcinku. Od pewnego czasu łapię się na tym, że pracownicy w sekretariacie zmieniają się tak szybko, że co chwile widzę jakieś nowe twarze. No i dowiedziałem się, że z sekretariatu odeszły do lepszej pracy dwie osoby, i to niestety te, dzięki którym to wszystko trzymało się jeszcze jakoś kupy. Teraz na ich miejsce przyjęci zostaną nowi pracownicy, którym znowu trzeba będzie wszystko wytłumaczyć. A zanim się nauczą reszta będzie podpierać ściany własnymi plecami pilnując, żeby cała ta buda się nie zawaliła. Chociaż z drugiej strony może lepiej będzie jak się zawali, bo w sądownictwie dopóki ktoś sobie radzi dopóty „ci wyżej” uważają, że nie potrzeba mu pomagać. Natomiast jak już nastąpi katastrofa to natychmiast nadchodzi pomoc. Która, gdyby nadeszła wcześniej, zapobiegłaby katastrofie. Ale taki już los. 

Problem zapewnienia odpowiedniej obsady sekretariatów sądowych jakoś umyka rządzącym, a przynajmniej nie widać, aby podejmowano w tym kierunku jakiekolwiek rzeczywiste działania. „Dwu-władza” ogranicza się do zapewnień o podejmowaniu wszelkich starań w tym zakresie, które to starania przybrały jak dotąd jedynie postać wprowadzenia wymogu, aby pracownicy sekretariatów sądowych mieli wyższe wykształcenie. Szkoda tylko, że panowie rządzący nie uznali za stosowne wprowadzić warunku, aby owo wykształcenie było chociaż wykształceniem kierunkowym, prawniczym, administracyjnym. W efekcie w sądach obrodziło absolwentami agrobiznesu, politologii itp. a niektórzy pracownicy by zachować pracę musieli „na gwałt” zacząć zaoczne studnia na różnych dziwnych kierunkach. Inni, którzy nie chcieli marnować czasu i pieniędzy na bezsensowne studia, odeszli z pracy. I nie poszli na bruk, bo doświadczony pracownik sekretariatu sądowego to „łakomy kąsek” dla kancelarii prawnych czy komorniczych. Tam, gdzie liczą się rzeczywiste a nie teoretyczne umiejętności, a skończenie wyższych studiów z zakresu obsługi ruchu turystycznego niekoniecznie jest uznawane za posiadanie odpowiednich kwalifikacji do wykonywania pracy.

Warto w tym miejscu zapytać, czy „ci na górze” zdają sobie sprawę z tego, że to jak będzie przebiegać postępowanie sądowe zależy nie tylko od sędziów, ale i, a może przede wszystkim, od pracowników sekretariatu. Nie wysłane, czy błędnie wysłane wezwanie, omyłka w adresie oznacza zwykle przedłużenie postępowania o kilka miesięcy. Zagubione, czy nie podłożone pismo może oznaczać wydanie niekorzystnego wyroku, odrzucenie apelacji, albo bezzasadne wydanie drugiej stronie tytułu wykonawczego. "Zatory" przy szyciu akt, odnotowywaniu w repertoriach, przygotowywaniu korespondencji do wysyłki także skutkują opóźnieniami. Cóż z tego, że sędzia wyda postanowienie tego samego dnia, gdy otrzymał akta, skoro trzy dni trwało, zanim te akta przygotowano, a kolejnych pięć, zanim jego orzeczenie przybrało postać odpisu włożonego w zaadresowaną kopertę. Ten aspekt jednak umyka rządzącym, a władza uprawia w tym zakresie „strusią politykę”. Przymyka się więc oko na to, że przynajmniej w wielkomiejskich sądach liczba etatów urzędniczych ma się nijak do ilości „przerabianych spraw” a braki łata się pracownikami na umowę – zlecenie, spośród których niektórzy pracują w ten sposób, z miesiąca na miesiąc przez kilka lat. Zatrudnić ich na etat nie można, bo nie ma wolnych etatów. A nie ma wolnych etatów, bo jest „kryzys”.  Podobnie "nie ma pieniędzy" na płacenie za nadgodziny, owszem można je sobie "odebrać" ale co to da, gdy  ilość pracy do zrobienia stale przekracza ilość możliwą do "przerobienia" w 8 godzin? 
 
Nie zauważa się też tego, że płace pracowników sekretariatu są na tyle niskie, że wielu z nich odchodzi do lepiej płatnej pracy w kancelariach prawnych, czy komorniczych, a na ich miejsce przychodzą nowi, których trzeba przeszkolić, nauczyć podstaw pracy biurowej, odpowiedzialności, pracy w zespole itp. Co kilka miesięcy (a czasem i co drugi miesiąc) trzeba uczyć kolejną osobę  jak się wypisuje zwrotki, jak się wykonuje poszczególne rodzaje zarządzeń, jaki jest obieg dokumentów, a przede wszystkim czego absolutnie nie wolno robić. Co kilka miesięcy na trzeba wdrażać nowego pracownika w jego „odcinek”. A jak się już nauczy, i przestanie być magistrem bez doświadczenia w pracy, odejdzie gdzieś, gdzie płacą więcej, i z dumą wpisze w CV pracę w charakterze sekretarza sądowego, odpowiedzialną, zaszczytną itp. A sąd? A sąd sobie poradzi, a jak nie to przyśle się kontrolę, i każe wskazać winnych popełnionych błędów. A tłumaczenia o niedostatecznej obsadzie kadrowej i jej dużej zmienności puści się mimo uszu. Bo należy zwiększyć wydajność pracy, najlepiej przez wzmożony nadzór. Bo przecież jest kryzys, a – jak zauważył pewien komentator – winne są temu także sądy.

czwartek, 16 września 2010

Temida

Gdyby dzisiaj jakiś dobrze zorientowany artysta wyrzeźbił postać Temidy, to wyglądałaby ona zupełnie inaczej, niż jej typowy, klasyczny wzór. Zamiast stać wyprostowana, z zawiązanymi oczami, dzierżąc w rękach miecz i wagę, stałaby pochylona nad biednym pokrzywdzonym, trzymając w rękach chusteczkę do otarcia łez. I stołeczek, by podstawić mu pod nogi, aby ten drugi, ten zły, ten bogaty się nad niego nie wywyższał. A opaska na oczy leżałaby gdzieś pod nogami, razem z wagą i tępym zardzewiałym mieczem. Bo tak to niestety dzisiaj wygląda. Wydaje się, że w pewnym momencie zatracono kompletnie świadomość tego czym powinien być sąd, jaką pozycję powinien zajmować. W rezultacie sąd, zamiast być bezstronnym arbitrem, który „nie mając względu na osobę żadnego” rozstrzyga przedstawiony mu spór, jest dzisiaj traktowany jako instytucja, której zadaniem jest pomagać w problemach prawnych. I dbać o to by nikomu nie stała się krzywda.

O jednym z aspektów tego problemu już pisałem. Dzisiaj sąd w zasadzie wyręcza strony w gromadzeniu dowodów. To sąd wzywa świadków. To sąd zatrudnia biegłych. To sąd żąda nadesłania dokumentów. Rola stron ogranicza się tylko do wskazania jakie to dowody życzą sobie by sąd sobie przeprowadził zanim wyda wyrok. A jeżeli przy realizacji tych życzeń pojawią się jakieś problemy, to są to problemy sądu a nie stron. Oni zażyczyli sobie przesłuchania świadka Karola Piprztykowskiego a dalej niech się już sąd martwi. Pewnego razu pewien pełnomocnik zażądał przesłuchania jako świadka osoby, która zmarła dwa lata wcześniej. Ale o tym, że świadek nie żyje dowiedziałem się dopiero od Policji, którą poprosiłem o ustalenie, co się dzieje. Zastanawiam się, co by było, gdybym wysłał policjantów celem przymusowego doprowadzenia tego świadka na rozprawę, jak tego sobie życzył ów pełnomocnik. Jaki tytuł byłby na pierwszej stronie „Superekspressu” czy „Faktu”. Bo nie wydaje mi się, że: „Adwokat zażądał, by sąd wysłał Policję po zmarłego”. Ale to dygresja, więc tyle na ten temat.

Sąd nie tylko ma obowiązek wyręczania stron w gromadzeniu dowodów, ale w dodatku oczekuje się od niego, że będzie dbał o to, by „słabszej” stronie nie działa się krzywda. Przybiera to różne postacie, od bezpośredniego nakazu badania z urzędu, czy przypadkiem biednemu eksmitowanemu nie należy się lokal socjalny, poprzez nałożenie na sąd obowiązku decydowania, czy udzielić stronie darmowej pomocy prawnej aż po oczekiwania co do szczególnego traktowania „słabszej strony”. Wspólny, ideologiczny, mianownik jest jeden: Sąd ma obowiązek dbać, by słabsza strona postępowania miała zapewniony równy dostęp do wymiaru sprawiedliwości, więc jeżeli sobie nie radzi to powinien jej pomóc. Zapomniano chyba jednak całkowicie, że Sąd jako arbiter powinien przede wszystkim zachować bezstronność. Wszak po to Temida ma opaskę na oczach, by nie widziała, czy stają przed nią biedni, czy bogaci, prawnicy czy laicy, źli czy dobrzy. To, że ktoś pierwszy raz jest w sądzie, nie zna się na prawie, nie stać go na adwokata, jest niepełnosprawny, chory, czy ma depresję nie uzasadnia „przychylnego” traktowania go w toku postępowania. Wszak jakiekolwiek ustępstwa czynione przez sąd jednej ze stron, złagodzone oczekiwania, to nic innego jak udzielanie jej pomocy. A sąd, który udziela pomocy jednej ze stron jest sądem stronniczym.

Jednym z podstawowych praw przysługujących każdemu człowiekowi jest prawo do dostępu do sądu i uczciwego procesu. I zadaniem państwa jest podjęcie takich, aby prawo to było realizowane. Ale to zadanie nie powinno być wykonywane rękami sądów, bo w toku postępowania każde ustępstwo czynione przez sąd na rzecz jednej ze stron jest działaniem na szkodę drugiej. W sądzie jedyną gwarancją równych praw stron winna być procedura, taka sama dla wszystkich, biednych i bogatych, fachowców i laików i identycznie wobec nich stosowana. Zaś o to, by każda ze stron, także uboga, niewykształcona i niedoświadczona mogła w pełni skorzystać ze swych praw gwarantowanych ową procedurą winni troszczyć się inni. Organizacje rządowe i pozarządowe, fundacje, kościoły i związki wyznaniowe, samorządy. To one powinny podejmować działania, by każdy mógł uzyskać poradę prawną, pomoc pełnomocnika, pomoc finansową na prowadzenie procesu. Bo sąd nie jest od pomagania, tylko od rozstrzygania. Bezstronnie.

niedziela, 12 września 2010

Sądoobsługa

Trochę mnie przygniotły akta. Nowy wpływ, czyli sprawy, które dopiero zostały wniesione do sądu. Trzeba więc je przeczytać i wyznaczyć na rozprawę. Zdecydować kogo wezwać, czego zażądać, i ile czasu na to przeznaczyć. I w miarę jak to robiłem coraz większa złość mnie brała. Pierwsza z brzegu sprawa - o odszkodowanie i zadośćuczynienie za wypadek drogowy. Pełnomocnik powoda "uprzejmie wnosi" aby sąd zwrócił się do siedmiu różnych placówek medycznych o przesłanie dokumentacji z leczenia.  I co będzie dalej? Otóż sąd się zwraca, sąd czeka, sąd dostaje faktury za sporządzenie kopii, sąd wypłaca pieniądze, po czym uprzejmie prosi, by powód był uprzejmy je zwrócić.  A wystarczyłoby, żeby pełnomocnik powoda (w końcu to o jego dokumentację chodzi) zwrócił się sam do owych placówek o przedstawienie dokumentacji i zaczekał z wniesieniem pozwu dopóki jej nie otrzyma. W końcu skąd może wiedzieć, że ta dokumentacja potwierdza wywodzone przez niego fakty, jeżeli jej nie widział?

Dalej, ta sama sprawa, pełnomocnik wnosi, aby sąd dopuścił dowód z opinii czterech biegłych lekarzy  "na okoliczność rozmiaru doznanego uszczerbku na zdrowiu". Dopuścił, to znaczy znalazł biegłych gotowych sporządzić opinię, zlecił im sporządzenie opinii, przyznał wynagrodzenie i zapłacił. Jeśli o lekarzy chodzi to nie ma większego problemu, ale czasami naprawdę trudno jest znaleźć biegłego jakiejś "egzotycznej" specjalności. Więc się go szuka po całej Polsce, i czeka miesiącami aż opinia zostanie sporządzona. A potem różni tacy się żalą, że procesy długo trwają. Może jakby jeden z drugim sam musiał sobie znaleźć biegłego, zlecić mu opinię i zapłacić, to skończyłoby się wnoszenie o opinię "biegłego z zakresu rekonstrukcji wypadków z udziałem pieszych" by ustalił, czy powód się potknął, czy pośliznął. A tak dzisiaj mam często wybór, albo samemu napisać pytania do biegłego, albo wysłać tak jak sobie pełnomocnik życzy. Ale wtedy, jak przyjdzie co do czego, to będzie, że niedouczeni sędziowie zadają biegłym głupie pytania.

No i trzecia rzecz. Świadkowie. Pełnomocnik powoda albo pozwanego zgłasza jako świadka konkretną osobę i wnosi o wezwanie jej na rozprawę. Sąd ją wzywa. Ten ktoś zwalnia się z pracy, jedzie często kilkadziesiąt kilometrów do sądu, po czym okazuje się, że tak naprawdę nie wiadomo dlaczego go wezwano. Przykład? Proszę bardzo. Ośmiu świadków wezwanych po to, by potwierdzili, że pan powód mieszkał z ojcem aż do dnia jego śmierci. Wszyscy sąsiedzi na około. I co? Po przesłuchaniu okazało się, że jeden wprowadził się dwa miesiące później, jeden jest tam zameldowany, ale mieszka gdzie indziej, a kolejnych czterech oświadczyło, że nie interesowało ich kto mieszka w tym lokalu i nie potrafią powiedzieć ani że powód tam mieszkał ani że nie mieszkał. Jaki z tego wniosek? Ano taki, że pan pełnomocnik wnosząc o przesłuchanie świadków nie wiedział nawet, czy oni faktycznie mieszkają w tym budynku. Ale to nie jego problem, bo w końcu nie on ich wzywa tylko sąd. To nie przez niego świadek zmarnował cały dzień, tylko przez sąd. On jest czysty jak łza, przecież on nie mógł z tymi świadkami spotkać się wcześniej, bo by go oskarżono o ustawianie zeznań. Ale jest chyba różnica pomiędzy zapytaniem świadka, co wie na dany temat, a mówieniem mu co ma zeznawać. To pierwsze powinno być nie tylko dozwolone, ale i obowiązkowe. Aby postępowanie dowodowe polegało na przeprowadzeniu, a nie poszukiwaniu dowodów.
  
Owszem można twierdzić, że jeżeli dokumentację przedstawi sądowi szpital, to można mieć pewność, że jest kompletna. Ale to samo można osiągnąć  poprzez wprowadzenie zasady, że szpital, czy inny lekarz wydając kopię dokumentacji dla celów dowodowych załącza do niego oświadczenie, na ustalonym formularzu, że dokumentacja jest kompletna a kopia jest wierzytelna. i zawiera x kart. A osoba składająca pismo do sądu podpisuje się na tym samym formularzu pod oświadczeniem, że przedstawiany sądowi komplet dokumentów jest tym samym, który otrzymała ze szpitala. I to powinno załatwiać sprawę. No chyba, że zakładamy, że uczestnicy postępowań sądowych, a zwłaszcza ich pełnomocnicy to potencjalni przestępcy, dla których  fałszowanie dowodów oraz składanie fałszywych zeznań i oświadczeń to coś normalnego. Państwo, i reprezentujące go sądy powinno jednak chyba mieć jakieś zaufanie do swych obywateli.  

To samo dotyczy opinii biegłych. Utarło się przekonanie, że opinia biegłego sporządzona na zlecenie strony jest niewiarygodna, bo strona może zlecić biegłemu sporządzenie opinii o takiej treści jaką zamówi. I jest to prawda, bo w takiej sytuacji tylko sumieniu biegłego pozostawia się to, czy gotów jest się podpisać pod tym oświadczeniem. Ale czy faktycznie powinniśmy zakładać, że biegły to oszust, który świadomie pisze nieprawdziwe opinie? W końcu jeżeli druga strona ma wątpliwości co do wiarygodności opinii biegłego może go przesłuchać, może powołać swojego biegłego, można ich skonfrontować. A Sąd wtedy zdecyduje, który biegły jest bardziej wiarygodny. W końcu to zadanie sądu. Właśnie to, a nie poszukiwanie biegłych, wykłócanie się z nimi o terminowe sporządzenie opinii i nie wygłupianie się z rachunkami (10 godzin poświęcone zapoznanie się ze 150 kartami akt ??? ), świecenie oczami przed biegłymi, gdy nie można im zapłacić za opinię, bo druga strona zażaliła się postanowienie o przyznaniu wynagrodzenia. 

Problem tkwi w tym, że sędzia powinien wysłuchać dowodów, a nie je przeprowadzać. Przeprowadzić dowody powinny strony. Bo na tym polega, i od najdawniejszych czasów polegał proces sądowy. Na tym, że przed oblicze sądu stawia się ktoś, i mówi. "Chcę od tego drugiego dziesięć tysięcy, a na dowód tego, że te pieniądze mi się należą przedstawiam te oto dokumenty, tych świadków i opinię biegłego". U nas niestety wygląda to raczej tak: "Chcę od tamtego dziesięć tysięcy i masz mi to załatwić. Jak nie wierzysz, że mi się one należą to przesłuchaj sobie tych ludzi i wynajmij biegłego, to się przekonasz". Mam nadzieję, że któregoś dnia to się zmieni...

czwartek, 9 września 2010

Młot na gapowiczów

W robocie wielki młyn. Nadeszło na raz kilkaset wniosków o wydanie tytułów wykonawczych w sprawach, w których zasądzono należności za jazdę na gapę. Widać PKP robi co może by zdobyć środki na inwestycje i budowę zapowiadanych Kolei Dużych Prędkości. Choć może najpierw powinni zbudować Kolej Punktualnie Przyjeżdżającą. Ale do rzeczy. Wszystkie te wnioski dotyczą kar nałożonych w 2000 r. co do których w 2001 r. wydano nakazy zapłaty. Oznaczało to, że najpierw pół sekretariatu ganiało z drabinami pomiędzy różnymi schowkami, w których leżą akta spraw zakończonych dziesięć lat temu (powoli szykowane do wywiezienia na makulaturę) żeby każdy z tych wniosków dopasować do właściwych akt. A potem drugie pół siedziało i robiło odpisy nakazów zapłaty. Potem kolejno opieczętowano każdy trzema pieczątkami, i w wielkich wózkach odwieziono do sędziów, którzy mieli nieszczęście być akurat obecni. I tak siedzę sobie i podpisuję, dostawiam jeszcze dwie pieczątki i odkładam na kupkę. Zaraz ktoś przyjedzie i je zabierze. Potem włoży do kopert (każdą oddzielnie) i wyśle. A za jakiś czas wylądują one na biurku komornika.

I tak na przykład pewna pani, która jako studentka UKSW dziesięć lat temu jechała bez biletu i miała nieszczęście dać się złapać kontrolerom, otrzyma zapewne niedługo informację, że komornik sądowy zajął jej pensję. A z odsetkami ze 130 zł do zapłaty zrobiło się 330 zł. Plus prawie drugie tyle kosztów. I podobnie pewien student wydziału prawa UJ, który w wakacje 2000 roku zapomniał legitymacji studenckiej. Hmmm... jeżeli powiodło mu się na tyle, że założył togę to będzie plama... a wstyd przynajmniej. A jak pracuje w którejś z kancelarii windykacyjnej to będzie prawdziwa ironia losu.

Ja niestety przewiduję co z tego wyniknie dalej. Przerabialiśmy to parę lat temu, gdy taki sam manewr zastosował zarząd komunikacji miejskiej. Też przez parę dni sekretariat nie robił niczego poza szukaniem akt i przepisywaniem starych nakazów, a ja tylko siedziałem i podpisywałem. A potem się zaczęło. Najpierw przyszły skargi na czynności komorników. Że wszedł bezprawnie na pensje bo ja żadnego długu nie mam. A tu kłania się nam art. 804 kpc, zgodnie z którym komornik nie jest uprawniony do badania zasadności i wymagalności obowiązku objętego tytułem wykonawczym, a zatem nie interesuje go, czy dług istnieje czy nie. Jemu nawet nie wolno się nad tym zastanawiać, bo to do niego nie należy. Tak więc skarżenie się do sądu, że komornik egzekwuje choć długu nie ma jest co do zasady bez sensu.

Poza skargami na czynności komornika dotarły, drogą służbową, także skargi na komorników, sąd i sędziów wysłane do „wszystkich świętych”: Ministra Sprawiedliwości, Rzecznika Praw Obywatelskich, Prezydenta, no i oczywiście do Prezesa Sądu Najwyższego bo przecież każdy wie, że jak sie ma skargę to trzeba pisać do kierownika. Skargi, z których wynikało, że zdaniem ich autorów to jest złodziejstwo żądać zapłaty po dziesięciu latach, że to jest oszustwo bo przecież to jest przedawnione, że to jest bezprawne, żeby bez wysłuchania człowieka zabierać mu pensję. Wpłynęły też, razem lub osobno i w różnych konfiguracjach sprzeciwy od nakazu zapłaty, wnioski o przywrócenie terminu, skargi o wznowienie postępowania i sporo pism, z których w zasadzie wynikało, że piszący je żąda, aby sąd się wytłumaczył jakim prawem  nasłał na niego komornika. Spośród podnoszonych zarzutów najpopularniejszy był zarzut przedawnienia, no bo należności z umowy przewozu przedawniają się po roku a upłynęło ponad dziesięć lat. Zarzut sam z siebie słuszny, ale nie wtedy, gdy istnienie długu stwierdzono orzeczeniem sądu, wtedy bowiem, zgodnie z art. 125 kc, okres przedawnienia wynosi dziesięć lat. Inni wnosili o przywrócenie terminu do wniesienia sprzeciwu od nakazu. Argumentowali różnie, głównie, że nie otrzymali przesyłki, co się zgadzało, bo spora część nakazów zapłaty doręczona została „przez awizo” w trybie art. 139 §1 kpc. Niestety jeżeli adres na który doręczano przesyłkę był faktycznie ich adresem zamieszkania to szanse na przywrócenie terminu mieli nikłe... jak bowiem stanowi przepis art. 169 §4 kpc po upływie roku od uchybionego terminu jego przywrócenie możliwe jest tylko w wypadkach wyjątkowych. A to w języku prawnym oznacza, że praktycznie nigdy, choć pewna hipotetyczno-teoretyczna możliwość istnieje.

Jaki z tego morał? Drżyjcie gapowicze, bo nie znacie dnia ani godziny. Wy może zapomnieliście, jak to kiedyś złapał was „kanar”, ale on nie zapomniał... To wezwanie do zapłaty, które mu podpisaliście nadal gdzieś leży i nie wiadomo kiedy do was wróci pod postacią komornika. A drugi raz prosić nie będą. A jak zapłacicie dobrowolnie, to może darują wam odsetki. A na pewno obejdzie się bez płacenia kosztów komorniczych. I wstydu, jak kumple w robocie dowiedzą się, że komornik wam wszedł na pensję... i wszyscy zaczną się dziwnie uśmiechać... bo jak komornik to znaczy, że nie oddajecie długów... albo płacicie alimenty... i tak powstają plotki...

niedziela, 5 września 2010

Powrót

Dzisiaj byłem w pracy. W niedziele jest spokojnie, nikt nie zawraca głowy i można nadrobić sporo zaległości. Bo niestety w sądownictwie urlop oznacza tyle, że to czego się nie zrobiło w jego trakcie trzeba będzie zrobić po powrocie. Najlepiej by było jakby po trzech tygodniach urlopu zrobić sobie jeszcze tydzień wolnego na nadrobienie urlopowych zaległości, ale niestety takiej opcji nie ma, bo w powszechnym przekonaniu jak sędzia nie ma rozpraw to znaczy, że nic nie robi i się leni. A to kiedy ma się do tych rozpraw przygotować, jeżeli jednocześnie musi robić i bieżącą i zaległą robotę to już nikogo nie obchodzi. W końcu po co ma się do nich przygotowywać skoro, jak mnie kiedyś uświadomił pewien dyskutant, „jak sędzia skończył studia i zna kodeks to powinien umieć wydać wyrok”.

No cóż... można sobie ponarzekać, ale do niczego to nie prowadzi. Można też rozwijać teorie co do tego jak powinno to być rozwiązane, ale to też do niczego nie prowadzi. Liczy się rzeczywistość, czyli lawina akt nie mieszczących się w szafie. W moim przypadku i tak jest dobrze, bo mieszczą się one w jednej szafie, ale to tylko dlatego że podczas urlopu „spłaszczałem falę” przychodząc parę razy do pracy. Wydawałem wtedy proste zarządzenia, aby coś doręczyć, wydać, ponaglić, zwrócić się o coś gdzieś, uznać przesyłkę za doręczoną prawidłowo, wezwać do usunięcia braków formalnych i takie tam. Pomimo tego i tak nie wiem, czy wyrobię się z zaległościami do końca tygodnia, bo w szafie zostały teraz tylko te bardziej skomplikowane sprawy. I uzasadnienia, których nie napisałem na urlopie. I to wszystko będę musiał zrobić sam.

Z niesmakiem czytam w Internecie komentarze jakoby to całą pracę za sędziów wykonywali asystenci, co to uzasadnienia piszą, ba, wydają wyroki. Dobre sobie. W moim wydziale na ośmiu sędziów jest dwóch asystentów, z czego jeden ma więcej niż dość roboty z przygotowywaniem setek postanowień i zarządzeń, które co tydzień wydaje przewodniczący wydziału. Co samo przez się jest niezgodne z zasadami, bo jeden asystent powinien obsługiwać maksymalnie dwóch sędziów. No ale co w tym dziwnego skoro w skali kraju pozostaje wolnych kilkaset etatów asystenckich bo nie ma chętnych do pracy. To znaczy nie ma chętnych spełniających wyśrubowane wymagania, który jednocześnie chcieli by pracować w sądzie za relatywnie niewielkie pieniądze. Zresztą podobno nawet jakby taki się znalazł to i tak asystentem nie zostanie bo „zamrożono” te etaty w oczekiwaniu na absolwentów Szkoły Głównej Gwiezdnych Wojen i Prokuratury, którzy zapewne z wielką chęcią przyjdą asystentować w sądzie setki kilometrów od domu za pensję równą połowie stypendium, które otrzymywali podczas nauki w Szkole. 

Asystenta widzę więc raz na tydzień, o ile akurat nie jest na urlopie, zwolnieniu czy szkoleniu. Jego udział w „orzekaniu” ogranicza sie zatem do pisania projektów sztampowych postanowień, wydawanych dziesiątkami każdego tygodnia. Uzasadnienia? Chciałbym wreszcie spotkać asystenta, który potrafi napisać projekt przyzwoitego uzasadnienia. Z tym, że jest istotna różnica pomiędzy pisaniem uzasadnienia a podstawianiem do wzoru. Zresztą niektórzy nawet i tej ostatniej sztuki nie opanowali w skutek czego często jedynym skutkiem „dania uzasadnienia asystentowi” jest strata czasu. O takich fanaberiach jak asystenci wyszukujący orzecznictwo, analizujący sprawę, przygotowujący rozprawę mogę zapomnieć, Bo wybór jest taki, że albo asystent będzie wyszukiwał orzecznictwo a ja będę w tym czasie pisał n-te z rzędu sztampowe postanowienie czy zarządzenie - na przykład o zwrocie 3/4 opłaty od pozwu - albo odwrotnie.

Pojawienie się asystentów było jedną z bardzo nielicznych pozytywnych zmian w sądownictwie. Niestety tylko co do zasady, bo sposób wprowadzenia tej „reformy” jak zwykle pozostawia bardzo wiele do życzenia. Nie jestem w stanie na przykład pojąć, dlaczego asystenci sędziów w sądach okręgowych zarabiają więcej niż asystenci sędziów w sądach rejonowych. Czyżby bezmyślnie przekalkowano przepisy o wynagrodzeniach sędziów? Bo przecież asystent to asystent, obaj muszą mieć takie same kwalifikacje, wykonują taką samą pracę. Dlaczego więc różnicuje się ich zarobki? Podobnie nie jestem w stanie zrozumieć założenia, że asystenci najbardziej potrzebni są w sądach apelacyjnych, a rejonowe mogą się bez nich obejść. Nie rozumiem też dlaczego przy wprowadzaniu regulacji nie wyposażono asystentów w jakiekolwiek własne uprawnienia, choćby do wydawania zarządzeń, czyniąc z nich takie nie-wiadomo-co zawieszone gdzieś między referendarzami a sekretariatem. W efekcie wykonywali oni w większości pracę, którą z powodzeniem mógłby wykonywać sekretarz sądowy. Nawet bez wyższego wykształcenia. Zresztą kwestia wymogu posiadania wyższego wykształcenia u pracowników sekretariatu to temat na inną dyskusję. Podobnie jak i sprawa obsady i jakości pracy sekretariatów. Być może wrócę do tej kwestii za jakiś czas.