Obsługiwane przez usługę Blogger.

poniedziałek, 27 listopada 2017

Szare korzenie bujnych kwiatów


Wszyscy chyba czytali "Dywizjon 303" Arkadego Fiedlera. W końcu była to lektura szkolna. Obok historii bohaterskich pilotów było tam też jeden rozdział poświęcony cichym bohaterom, o których zwykle się nie pamięta wspominając bohaterskich lotników i ich wielkie zwycięstwa. Tym, którzy sami nie walczyli, ale bez których ci walczący nie mogli by zwyciężać. Obsłudze naziemnej. Mechanikom, którzy łatali postrzelane samoloty, by rano były znów gotowe do walki, uzupełniali paliwo i amunicję, przyczyniając się w ten sposób do zwycięstw pilotów dywizjonu. Za swój wysiłek i wkład w zwycięstwo nie mogli liczyć na odznaczenia i zaszczyty, byli właśnie jak te szare korzenie, bez których nie mogło być bujnych kwiatów.

Sądy także mają i swe bujne kwiaty, i owe szare korzenie. Gdy w trudnym procesie skazywany jest jest jakiś ważny mafiozo, tudzież inny zbrodniarz, albo wydawane jest jakieś ważne orzeczenie rozstrzygające problem budzący zainteresowanie publiczne w świetle reflektorów, przed obiektywami kamer i aparatów występują tylko sędziowie. Ci, którzy wydają wyroki, w imieniu Rzeczypospolitej wymierzają sprawiedliwość, orzekając zgodnie, albo i niezgodnie ze społecznym oczekiwaniem. To o nich też wszyscy myślą, gdy mówi się o sądach, o tym co sądy robią, albo czego nie robią a powinny. Nikt zaś nie dostrzega tych, bez których sądy nie mogłyby działać, owych sądowych mechaników, którzy dbają, by sędziom stającym na linii frontu nie zabrakło paliwa i amunicji. Nikt nie widzi pracowników sądowych sekretariatów, i nikt poza sędziami (a i to nie wszystkimi) nie docenia ich pracy.

Bez sekretariatu nie ma sądu. Tak po prostu nie ma. Sami sędziowie nie wystarczą, tak samo jak i myśliwski dywizjon nie może składać się z samych pilotów. Ktoś musi wykonać tę szarą, ale niezbędną robotę, by samoloty mogły latać a procesy się toczyć. Ktoś musi protokołować rozprawę, a to naprawdę ciężka robota, wiem bo sam to robiłem, i to jeszcze w czasach, gdy protokoły pisało się ręcznie długopisem. Ktoś musi sprawy "rozpisywać" czyli po prostu wykonać zarządzenie sędziego co do tego co należy zrobić, żeby sprawa się toczyła. To znaczy przygotować, wydrukować, zapakować w koperty i nadać zawiadomienia i wezwania na rozprawę. Tak samo sporządzić, i doręczyć odpisy wydanych orzeczeń z właściwymi pouczeniami, przystawiając gdzie trzeba właściwe pieczątki. Napisać i wysłać wszystkie te pisma, którymi sędziowie zwracają się do różnych osób i instytucji o nadesłanie dokumentów koniecznych do rozpoznania sprawy, albo o wypożyczenie akt innej sprawy. I z drugiej strony otworzyć wszystkie te przesyłki, które przychodzą do sądu każdego dnia (a tego są całe worki), posortować, odszukać akta spraw, do których kierowane są pisma, wszyć je, przedstawić sędziemu do decyzji. To całe wózki sklepowe papieru dziennie, niekiedy noszone na własnych plecach po schodach i piętrach.

Wydawałoby się, że skoro pracownicy seketariatów sądowych są tak ważnymi i nieodzownymi trybikami  machinie wymiaru sprawiedliwości to odpowiedzialnym za nią winno zależeć, by mieli oni jak najlepsze warunki pracy, pozwalające im pracować wydajnie, jak również że stanowiska te będą obsadzane najlepszymi ludźmi. Ale niestety, doświadczenie wskazuje, że pracowników sekretariatów najwyższe czynniki decyzyjne w najlepszym przypadku nie zauważały, w najgorszym zaś traktowały jak zło konieczne. Dość wskazać, że w tej chwili, przynajmniej w wielkich miastach, praca na kasie w Biedronce czy Lidlu w tej chwili jest lepiej opłacana niż praca sekretarza sądowego. Ostatnia, szumnie ogłaszana podwyżka była zaś spowodowana li tylko wzrostem płacy minimalnej. Nic zatem dziwnego, że w tej chwili w wielu wielkomiejskich sądach do konkursu na pracownika sekretariatu zgłasza się mniej osób niż jest miejsc, więc ne może być mowy o jakiejkolwiek selekcji najlepszych osób do pracy. Stąd wzięło się ciekawe zjawisko w postaci stanowisk sekretarzy sądowych obsadzanych pracownikami z agencji pracy tymczasowej, co samo przez się jest wstydem dla państwa polskiego. I czy ktoś się nie zastanawia tam na górze że kiepsko opłacany pracownik może skusić się na ofertę niezbyt legalnego dorobienia sobie

sobota, 30 września 2017

Gwizdanie zgodnie z duchem sportu


Gdy oglądałem programy interwencyjne poświęcone "ofiarom sądów" i słuchałem wypowiedzi polityków, działaczy, dziennikarzy i innych wypowiadających się w takich sprawach uderzyła mnie jedna rzecz. Oni wszyscy powoływali się na to że ten czy tamten "zwrócił się do sądu o pomoc" ale "Sąd mu nie pomógł". I to mnie bardzo zdziwiło, bo dotąd wydawało mi się, że Sąd nie jest od pomagania. Nie takie jest jego zadanie. Nie do tego został powołany. Od pomagania, gdy ktoś ma problem prawny, są adwokaci, radcowie prawni, ewentualnie Dudapomoc (jeżeli nadal istnieje). Sąd ma natomiast bezstronnie i zgodnie z przepisami prawa rozstrzygnąć przedstawiony mu spór. Spór, a nie skargę na złego człowieka, i bezstronnie to znaczy bez oglądania się na to, jakim człowiekiem jest jeden czy drugi ze stawających przed nim. Temida ma opaskę na oczach także po to, żeby nie widzieć czy stojący przed nim jest biedny czy bogaty, zdrowy czy chory, czy mu się w życiu powiodło czy nie.

Istotą bezstronnego rozstrzygania sporu jest równe traktowanie jego stron. Tę równość w założeniu ma zapewniać ścisłe uregulowanie procedury postępowania, czyli przepisów określających jak prowadzić należy postępowanie przed sądem. Dzięki uregulowanej ściśle procedurze obie strony mają takie same prawa i obowiązki w postępowaniu, żadna z nich nie jest traktowana przez sąd lepiej czy gorzej w tej kwestii. Oczywiście zaraz usłyszę głosy, że biedna emerytka/samotna matka/zwykły człowiek nie ma żadnych szans w starciu z wielką korporacją/banksterami/gminą bo on się nie zna na prawie, nie wie co ma zrobić, nie rozumie o co sądowi chodzi, jego nie stać na prawnika. I będzie to prawda bo faktycznie tak jest. Tyle tylko, że to nie oznacza, że w takim przypadku sąd ma traktować go "przychylnie", "przymykać oko", "pomagać", "wyrównywać szanse", "zapewnić równe pole gry". To byłoby zaprzeczeniem idei bezstronności. Bo sąd który pomaga jednej ze stron jest sądem stronniczym. Nawet jeśli ta strona na taką pomoc jak najbardziej zasługuje. 

Obrazowo można to przedstawić na przykładzie meczu piłkarskiego, gdzie w eliminacjach jakichś rozgrywek naprzeciw siebie staje półamatorska drużyna jakiegoś małego kraju, o istnieniu którego reszta świata przypomina sobie tylko przy okazji takich meczów, i drużyna aktualnego mistrza świata,. Grać będą na tym samym boisku, tą samą piłką. Obie bramki są tej samej wielkości wszystkie linie na obu połowach namalowano symetrycznie, a w dodatku po pierwszej połowie nastąpi zmiana stron. Obie drużyny mają prawo dokonać takiej samej ilości zmian. Obie mają obowiązek stosować się do tych samych przepisów gry, takie same są też dla obu drużyn warunki zwycięstwa - piłka musi wpaść do bramki przeciwnika więcej razy niż do własnej. Z proceduralnego punktu widzenia mają całkowicie równe szanse w grze, jej zasady i warunki w których ma być rozgrywania nie dyskryminują żadnej z drużyn. Oczywiście jednak tylko naiwny by twierdził, że mają oni w związku z tym równe szanse na zwycięstwo, bo różni ich w zasadzie wszystko, umiejętności, doświadczenie, dostęp do wsparcia medycznego, sprzęt. Nie ulega wątpliwości, że zawodowa drużyna mistrza jest o kilka klas lepsza od zespołu kelnerów i księgowych okazjonalnie grających dla drużyny narodowej swego kraju, że jeden ich zawodnik wart jest na rynku więcej niż cała przeciwna drużyna razem z autokarem. Można więc generalnie się spodziewać, że mecz będzie dość jednostronny a wynik do bólu przewidywalny, a jedyną niespodzianką może być to, że mistrz się zagapi i amatorzy zdołają mu wbić jakiegoś honorowego gola.

A teraz wyobraźmy sobie, że po takim meczu, zakończonym tradycyjnie wynikiem 6:0 dla mistrza, ktoś zaczyna zgłaszać pretensje że to jest nieuczciwe że bogatsze drużyny które stać na piłkarzy, trenerów i bazę treningową nie dają żadnych szans na wygraną biedniejszym i mniej znanym drużynom. Że to niesprawiedliwe że ciągle ci sami wygrywają. Że mistrz nie zasługiwał na tę wygraną, bo nie włożył w grę nawet ćwierci wysiłku i pasji, jaką włożyła w nią druga drużyna. Że bezczelnie wykorzystywał swoją przewagę za nic mając zasady fair play i ducha sportowego. Że dla kibiców mistrza ta wygrana nic nie znaczy, podczas gdy dla kibiców przeciwnej drużyny byłoby to nieomalże święto państwowe. Że gracze tej drugiej drużyny poświęcają całych siebie dla tego sportu, gdy gracze mistrza myślą tylko o pieniądzach. I że to skandal, że sędzia na boisku tego nie widział, tylko trzymał się ślepo przepisów gry, zamiast dostrzec w piłkarzach ludzi i poczuć ducha sportu. Bo co mu szkodziło uznać tego gola ze spalonego, albo przyjąć że strzał w boczną siatkę też się liczy. Po co gwizdał te wszystkie faule, powinien uwzględnić, że amatorzy nie zawsze czują co wolno a co nie. A tak w ogóle to nieuczciwe, że liczy się tylko liczba bramek, która nie musi odzwierciedlać rzeczywistego wyniku meczu i zaangażowania graczy. I sędzia powinien wskazać zwycięzcę kierując się całokształtem jego gry w meczu i ideałami współzawodnictwa sportowego. 

Absurd? Owszem. Tyle tylko, że gdy zadałem sobie trud i przeanalizowałem różne wypowiedzi krytykujące orzeczenia sądów to dochodziłem do wniosku, że niewiele one się różnią od propozycji zaliczania słabszej drużynie trafienia w poprzeczkę jako gola. Wcielenie w życie padających przy tej okazji sugestii ze strony komentatorów-moralizatorów wymagałoby wydania orzeczenia z wyraźnym naruszeniem prawa. Jak się okazuje wielu z czujących się niezwykle kompetentnymi by oceniać pracę sądów i wydane orzeczenia nie rozumie nawet tak podstawowej rzeczy, że sąd cywilny może poruszać się tylko w granicach zgłoszonego żądania. Przepis art. 321 kpc wyraźnie wskazuje: "Sąd nie może wyrokować co do przedmiotu, który nie był objęty żądaniem, ani zasądzać ponad żądanie." Jeżeli zatem pokrzywdzony nie wystąpi z właściwym w danym przypadku żądaniem, to sąd niestety ale nie może mu pomóc. Podobnie nic nie może zrobić, gdy pokrzywdzony nie dochował terminu będącego terminem prawa materialnego, sąd nie może przecież udawać, że roszczenie, które zgodnie z prawem wygasło jednak nie wygasło bo roszczący jest biedny i trzeba mu pomóc. Tak samo spóźniony sprzeciw od nakazu zapłaty sąd musi odrzucić. Musi, bo nakazuje to wyraźny przepis bez żadnego wyjątku i marginesu swobody. I nawet jeśli widzi, że uchybienie temu terminowi nastąpiło bez winy pozwanego, to nie może nic zrobić dopóki tenże nie złoży wniosku o przywrócenie terminu. Niestety jednak taki przekaz do społeczeństwa nie dociera, bo nie jest medialny. Znacznie łatwiej napisać że biedny człowiek prosił sąd o pomoc, ale ten prośbę zupełnie bezmyślnie i co gorsza bezkarnie odrzucił.

Ale cóż, widać taki los.


czwartek, 31 sierpnia 2017

Bumerang


Przeglądając przy okazji porządków skrzynki, teczki i pudła z domowym archiwum natrafiłem na wiele ciekawych rzeczy. Notatki do egzaminu wstępnego na studia, w tym schemat rozpadu obozu Solidarności po 1989 r. Niektórych partii to już nawet nie kojarzyłem. Były tam też tabele odmiany łacińskiej, nominativus genetivus, dativus, ablativus itd. Kserowana listę pytań z prawa rzymskiego. Zeszyt z notatkami z prawa międzynarodowego. Koszmarne tablice Trammera do procedury cywilnej, które rozumiał chyba tylko wykładowca. Orzeczenia kserowane prosto z OSN-C, wszak to epoka przedleksowa. Broszurka „nowy kodeks karny”. Jakieś fiszki pamięciowe chyba do filozofii prawa albo historii doktryn politycznych i prawnych. I całą stertę artykułów drukowanych z internetowego wydania Rzeczpospolitej.

Gdy przeglądałem te artykuły moją uwagę przykuł jeden z nich. Opublikowane w Rzeczpospolitej z dnia 3 listopada 1997 r. Rozważania Adama Strzembosza, wówczas I Prezesa Sądu Najwyższego zatytułowane „Sprawy powracające jak bumerang”, poświęcone potrzebie reformy sądownictwa. Okazuje się że już wtedy, 20 lat temu pan profesor pisał, że nie obejdzie się bez reformy ustroju sądów, obejmującej stworzenie sądów grodzkich i sądów okręgowych jako sądów I instancji, w miejsce dzisiejszych sądów rejonowych i okręgowych. Sądy grodzkie miały być jak najbliżej ludzi, rozpoznawać drobne sprawy cywilne i karne, w uproszczonym postępowaniu i z uwzględnieniem lokalnej specyfiki. Miał to być zatem taki sam model ustroju, jaki ja sam w swych rozważaniach teraz, 20 lat później, uznałem za optymalny. Zastąpienie dzisiejszego podziału sądownictwa pierwszoinstancyjnego na sądy „zwykłe” i „wyższe” zajmujące się poważniejszymi sprawami, podziałem na sądy „zwykłe” i „niższe” zajmujące się prostszymi sprawami, według własnej procedury dostosowanej do specyfiki tych spraw i potrzeby ich sprawnego rozpoznawania. 

Niestety ówcześni rządzący nie posłuchali pana profesora. Sądy grodzkie wprawdzie powstały, ale z pomysłu została jedynie nazwa. Zamiast odrębnego szczebla sądownictwa, mającego zajmować się sprawami prostymi, nie wymagającymi rozpoznawania przez „zwykłe” sądy utworzono jedynie „wydziały grodzkie” w ramach istniejących sądów rejonowych. Ja sam zaczynałem karierę w takim właśnie wydziale, któremu powierzono rozpoznawanie spraw o wykroczenia. I muszę powiedzieć że to było bardzo dobre „przedszkole” orzecznicze pozwalające oswoić się i z salą rozpraw i w praktyce wcielić w życie teoretyczną wiedzę. Tam to wydałem swój pierwszy wyrok, wymierzając naganę za deptanie trawnika. Rozstrzygałem trudną kwestię czy pies miał kaganiec. Sięgałem karzącym ramieniem sprawiedliwości po dziesiątki i setki zbrodniarzy, którzy ośmielili się spożywać alkohol na ulicach, placach i w parkach. Karałem tych, co zakłócali sąsiadom spokój muzyką, tupaniem, gwizdaniem rurami, czy też zbyt głośnym wypełnianiem powinności (poza)małżeńskich. Próbowałem przekonać pewną panią, że sąsiedzi wcale nie mają w mieszkaniu piętro wyżej wytwórni wyrobów metalowych, którą chytrze ukrywają po szafach, jak tylko przychodzi wezwana przez nią Policja. Napominałem nieobyczajnie leżących pod wpływem w miejscach publicznych. Sądziłem procesy stulecia o wgnieciony błotnik. Widziałem złodziei sklepowych kradnących zawodowo, choć tak by nie przekroczyć 250 zł. Widziałem ludzi kradnących tylko po to, by wrócić do aresztu, bo była zima, a tam i ciepło i jeść dadzą. Widziałem też ludzi kradnących bo byli głodni, ci kradli najtańsze jedzenie, i naprawdę widać było, że im wstyd. Karciłem parkujących na trawniku, blokujących chodniki stoiskami ze sznurowadłami, prowadzących samochody w stanie wczorajszym. To wszystko było ważne, wszak wykroczenia niekiedy są bardziej uciążliwe dla zwykłego człowieka niż przestępstwa. Tyle tylko że fakt, że owe sprawy rozpoznawałem ja, jako wówczas początkujący asesor w sądzie rejonowym powodował, że apelację od mojego wyroku nagany za deptanie trawnika rozpoznać musiał z całą powagą sąd okręgowy. Że ja zamiast zajmować się poważnymi sprawami, do rozpoznawania których byłem przygotowywany i powołany zajmowałem się złośliwym szczekaniem psem, tudzież nieobyczajnym oddawaniem moczu za kioskiem. A byli ze mną w wydziale sędziowie, którzy w wykroczeniach orzekali tylko „na pół etatu” normalnie sądząc w innym wydziale zwykłe sprawy karne o rozboje, oszustwa, zgwałcenia. Stworzenie osobnego wydziału grodzkiego, i nazywanie go nie wiedzieć czemu „sądem grodzkim” ograniczyło się więc w praktyce do nadania wymyślnej nazwy czemuś, co i tak już istniało. Nie przyniosło to więc żadnych korzyści, i nijak nie rozwiązało problemu, który miało rozwiązać – problemu zalewania sądów sprawami drobnymi.

Dlatego dzisiaj, gdy znów mówi się o potrzebie zreformowania struktury sądów, jej spłaszczenia czy jak to tam nazywają, warto ponownie zwrócić uwagę na ten problem. Niestety ale dla racjonalnego funkcjonowania sądów absolutnie konieczne jest, by z ich struktury wyodrębnić całkowicie rozstrzyganie spraw drobnych, zarówno cywilnych jak i karnych. O jakie konkretnie sprawy chodzi to rzecz drugorzędna, kwestia przeprowadzenia badań prawnoporównawczych, i ustalenia, czy do tej kategorii zaliczyć należy tylko wykroczenia, czy może część przestępstw, i ewentualnie do jakiej kwoty sprawy cywilne mogłyby zostać uznane za „drobne”. Do ich sądzenia należy stworzyć odrębną instancję sądową, niższą od dzisiejszych sądów rejonowych, i drugorzędną rzeczą jest czy nazwiemy te sądy grodzkimi, ziemskimi czy pokoju. Ważne jest to, że w tych sądach nie mogą orzekać tacy sami sędziowie, jak ci, którzy orzekają w sprawach „zwykłych”, celem reformy powinno bowiem być odciążenie sędziów od rozpoznawania takich spraw, nie zaś kolejna zmiana tabliczek na budynkach. To zaś kto miałby zostać owymi sędziami pokoju to oczywiście kwestia do dyskusji, podobnie jak i to, kto miałby ich powoływać czy też wybierać. Zresztą jeśli o mnie chodzi to byłbym za tym, żeby owi sędziowie pochodzili z wyborów powszechnych, co – jeśli wierzyć niektórym użytkownikom internetu – będzie lekarstwem na wszystkie bolączki wymiaru sprawiedliwości. Nie żebym był zwolennikiem wyborów powszechnych sędziów, ale jakoś wierzę, że nic skuteczniej nie przekona apologetów tego pomysłu co do jego istotnych wad, niż faktyczne wdrożenie go i umożliwienie im zapoznania się z jego praktycznym działaniem. 

Drugim koniecznym elementem reformy winno być odpowiednie skonstruowanie procedury postępowania w sprawach drobnych. Winna ona być napisana od początku i nie powinna zawierać jakichkolwiek odesłań i odwołań do procedury „zwykłej”, bo takie odwołania mają niestety tendencje do rozszerzania się, do momentu, gdy teoretycznie uproszczona procedura przestaje się na poziomie praktycznym różnić od zwykłej. A kluczowym hasłem przy jej tworzeniu powinno być: „No i co z tego, że w kpk/kpc uregulowano to właśnie tak”. To powinna być nowa procedura, dostosowana zarówno do spraw jakie mają być według niej sądzone jak i do osób, które mają się nią posługiwać. Powinna być odformalizowana, oczyszczona ze zbędnych instytucji i rozwiązań skutkujących wzrostem kosztów i przedłużeniem postępowań. Priorytetem powinna być prostota i szybkość postępowania. Ograniczona powinna być też możliwość apelacji, w zasadzie nic by się nie stało, gdyby od wyroków sądów pokoju służył tylko rodzaj kasacji możliwej do oparcia tylko na zarzucie naruszenia procedury. Naszego kraju nie stać bowiem na mielenie w dwóch instancjach kwestii, czy pies szczekał głośno, albo tego dlaczego w bucie odkleiła się podeszwa. To zresztą dotyczy także i „zwykłych” spraw, ale to akurat temat na inną dyskusję

Reasumując zatem można stwierdzić, że polskim sądom zdecydowanie potrzebna jest głęboka i drastyczne reforma ustrojowa. Tyle tylko, że ta reforma nie może polegać tylko na wymianie kadr czy przewieszaniu tabliczek. Należy zdecydowanie wyłączyć do odrębnej instancji rozpoznawanie spraw drobnych, i powierzyć orzekanie w niej sędziom niezawodowym. Należy scalić w jedną instancję sądy orzekające obecnie w pierwszej instancji. Należy zreformować sądownictwo odwoławcze, wprowadzając zasadę, iż nie ma czegoś takiego jak „sędzia odwoławczy” nie orzekający w ogóle w I instancji. Sądy apelacyjne winny być obsadzane sędziami delegowanymi z sądów I instancji. Do tego należy zdecydowanie ograniczyć kognicję sądów, zreformować procedury, wprowadzić sądy technicznie w XXI wiek, bo aktualnie nadal tkwią jedną nogą w XIX w. Czy kolejni reformatorzy temu podołają? Czas pokaże.

środa, 19 lipca 2017

W pewnym europejskim kraju...


Dziś na Sub Iudice po raz pierwszy gościnnie autorka, która pragnie być znana jako Nemezis. I mam nadzieję że to nie ostatni raz

W pewnym europejskim kraju nowy rząd chciał wprowadzić wiele reform w różnych dziedzinach życia społecznego potrzebujących pilnej naprawy. 

Ponieważ reformy były ważne i pilne, dla przyspieszenia ich wprowadzania przewidziano możliwość regulacji różnych kwestii dekretami Prezydenta, które jednak - by zbytnio nie ingerować w ten sposób w trójpodział władz - mógł odrzucić Sejm. Gdy jednak kilku takich dekretów Sejm postanowił nie zatwierdzić znaleziono sposób, by sobie z tym poradzić. Przecież tyle spraw wymagało pilnej naprawy, nie można było czekać z wprowadzeniem zmian. Minister Sprawiedliwości odpowiedzialny za publikację uchwał Sejmu w Dzienniku Ustaw po prostu ich nie opublikował, więc dekrety mimo utraty mocy, obowiązywały nadal. 
 
Następnie do Sądu Najwyższego wpłynęła sprawa, której dotyczył taki dekret. Jako że powstała wątpliwość, czy dekret ów obowiązuje zwykły skład sądu przekazał sprawę do rozpoznania całej Izbie Karnej, a Izba – Zgromadzeniu Ogólnemu. Zgromadzenie uznało, że wobec nieogłoszenia uchwały dekret zachował moc obowiązującą, ale w uzasadnieniu napisano, że rząd nie wykonał swego konstytucyjnego obowiązku ogłoszenia w Dzienniku Ustaw o niezatwierdzeniu dekretów przez Sejm. Minister Sprawiedliwości prosił, by tego zdania nie zamieszczać, lecz Prezes Sadu Najwyższego wskazał, że wiąże go tylko prawo. Rząd musiał więc dokonać publikacji, a dekrety utraciły moc. Prawo zwyciężyło.

Następnie zgromadzenie Prezesów Sądu Najwyższego miało wskazać prezydentowi czterech kandydatów na Komisarza Wyborczego. Ze strony rządu oczekiwano, by wśród nich znalazł się ów minister sprawiedliwości, który sobie tak dobrze radził. Prezesi jednak wskazali kandydatów zgodnie z dotychczasową praktyką wyboru z grona sędziów, jako dających rękojmię bezstronności. Wtedy poproszono ich o nową listę, a gdy tego nie uczynili, prezydent ich propozycje po prostu zignorował, i mianował Komisarzem ministra, tak jak planowano.

Taka niesubordynacja ze strony prezesów Sądu Najwyższego nie mogła być tolerowana. Przeszkadzała przecież w szybkim wprowadzaniu tak potrzebnych zmian społecznych.
Aby uniknąć kolejnych takich perturbacji rząd przygotował więc zmiany w ustroju sądów, zmniejszające stopień niezawisłości sędziów i ich niezależności od ministra. W nowym prawie o ustroju sądów powszechnych wprowadzono na przykład przepis upoważniający Prezydenta do przenoszenia sędziów wszystkich rodzajów sądów, także Sądu Najwyższego na inne miejsce służbowe lub w stan spoczynku bez ich zgody. Konstytucja na to nie pozwalała, ale nie zwracano na to uwagi. 

Już w kilka dni po uchwaleniu nowego prawa o sądach Pierwszy Prezes Sądu Najwyższego otrzymał papier zawiadamiający o przeniesieniu go w stan spoczynku. Pismo ministra bez koperty przyniósł mu woźny. Wyrzucenie na bruk z dnia na dzień poważanego prawnika odbiło się echem w społeczeństwie, a opozycja zgłosiła wotum nieufności wobec ministra sprawiedliwości. Nie chciał on się narażać na drugie votum nieufności, więc poprosił drugiego Prezesa, aby sam ustąpił. Gdy ten się nie zgodził, odczekano na dogodny moment wręczenia dymisji ze stanowiska prezesa – po południu gdy kończyła się przedświąteczna sesja Sejmu. Sędziowie Sądu Najwyższego mogli pożegnać swego prezesa tylko składając mu wizytę w mieszkaniu. Następnie wręczono mu decyzję o przeniesieniu w stan spoczynku. Prezes miał 20 minut, aby opuścić gabinet i przekazać go następcy. Na szczęście zawsze miał porządek na biurku…

Z chwilą wprowadzenia nowego prawa o ustroju sądów Prezydent, na wniosek Ministra Sprawiedliwości, przeniósł w stan spoczynku 600 najznamienitszych sędziów, a na ich miejsce mianował nowych. Kiedy sądownictwo straciło poczucie niezawisłości i na czele ważniejszych sądów, a zwłaszcza Sądu Najwyższego, stanęli właściwi ludzie, nareszcie naszemu nowemu rządowi nic już nie przeszkadzało we wprowadzaniu takich zmian, jakich chciał. Nie stały mu już na przeszkodzie ani ustawy ani Konstytucja, w końcu chodzi o ducha, a nie o literę prawa.

Czy brzmi to znajomo?
 
Tak działo się w Polsce w latach 1928-1929. 
Czy po dziewięćdziesięciu latach czeka nas powtórka z historii?

piątek, 7 lipca 2017

Naga transparentność

 
Wyobraźmy sobie, że istnieje gdzieś kraj, zupełnie nie podobny do żadnego znanego nam kraju, a nawet jeśli to podobieństwa są wyłącznie przypadkowe. Niektórzy twierdzą, że graniczy on od północy z San Escobar, inni że znajdziemy go na zachód od Wysp Bambuko. To jednak nie jest istotne, bo przecież takiego kraju nie ma. Ale gdyby był to nie można wykluczyć, że pewnego dnia pewien minister rządu tegoż kraju zapowiedziałby, że należy wreszcie zrobić porządek z tymi ciągle chorującymi urzędnikami. Bo naród  oczekuje, że będą oni ludźmi zdrowymi, gotowymi do pracy, i myślącymi przy podejmowaniu decyzji o interesie obywatela, a nie o bolących plecach.

Po tej zapowiedzi podniosły się głosy, że ze zdrowiem urzędników to wcale nie ma aż tak wielkiego problemu jak pan minister sugeruje. Bo owszem zdarzają się przypadki że ktoś z powodu choroby nie może wykonywać obowiązków, ale wcale nie aż tak często. Wskazywano, że są przecież komisje lekarskie które sprawdzają stan zdrowia urzędników, ci poddawani są regularnym badaniom okresowym, i jak tylko jest jakieś podejrzenie to zaraz się działa. Ale minister pozostał przy swoim i przy poparciu swej partii, prasy i telewizji ogłosił projekt ustawy zgodnie z którym wszyscy urzędnicy w kraju będą obowiązani zrobić sobie zdjęcie nago i wywiesić je w urzędzie. Żeby każdy obywatel mógł na tej podstawie ocenić, czy urzędnik jest zdrowy czy nie.

Ogłoszenie tego projektu wywołało oczywiście wielką falę dyskusji. Sami urzędnicy stwierdzili że pomysł jest absurdalny, bo przecież są już regularnie badani przez lekarzy, a jedynym skutkiem opublikowania ich nagich zdjęć będzie całkowite odarcie ich z prywatności. Bo przecież tylko na podstawie tego, jak ktoś wygląda nie da się ocenić czy jest zdrowy, o tego potrzebne są jeszcze wyniki badań, wiedza o dotychczasowym stanie zdrowia, i w ogóle wiedza specjalistyczna - czyli to, co mają ci, co już ich badają. Z drugiej strony  prominentni przedstawiciele organizacji pozarządowych i innych think-tanków głosili, że taka transparentność wzmocni legitymizację władzy urzędników, bo każda transparentność zwiększa legitymizację władzy, ponieważ zwiększa, gdyż transparentność jest konieczna. Naród zaś wypowiedział się zbiorowo, że jeśli urzędnicy nie chcą opublikować swoich zdjęć to znaczy że coś ukrywają, a więc tym bardziej należy ich do tego zmusić. Bo ludzie mają prawo wiedzieć, czy ci co rozpatrują ich sprawy są zdrowi czy nie, zwłaszcza że ta urzędnicza kasta ostatnio poczuła się bardzo ważna, i nie rozumie potrzeb zwykłego człowieka.

Ustawę więc uchwalono, i nadszedł ten dzień, gdy na tablicach ogłoszeń w urzędach zawisły galerie nagich zdjęć urzędników. Naród się z nimi zapoznał, i wypowiedział, jak mu w duszy grało. Jedni wyrazili swe oburzenie tym, że ten czy tamten urzędnik taki gruby, podczas gdy on sam ledwo wiąże koniec z końcem, niedojada i od tego żebra mu sterczą pod skórą. I jak to może tak być że urzędników stać na tyle jedzenia żeby tak się spaść. Inni stwierdzili autorytatywnie, że jak ten czy tamten urzędnik jest taki blady to ma anemię, a ten z krostami to pewnie jakąś wstydliwą chorobę, i że inspekcja zdrowia powinna sprawdzić jak to z nim jest, bo zdrowy człowiek to tak nie wygląda. Ewentualnie, że ten to coś za zdrowo wygląda, więc wiedząc że będzie musiał się sfotografować pewnie zrobił sobie zawczasu liposukcję i makijaż permanentny, więc inspekcja zdrowia powinna sprawdzić cwaniakowi dokumentację medyczną, to się okaże że jest chory. Generalnie zatem wszyscy, co wiedzieli, że urzędnicy są co do jednego chorzy uzyskali dowód potwierdzający ich przekonania, bo skoro taki urzędnik na zdjęciu wygląda na chorego, znaczy jest chory, a jak wygląda na zdrowego, to znaczy że udaje, bo oni wszyscy są chorzy.
 
Gdy jednak przeszła już pierwsza fala emocji coraz większa ilość komentujących zaczęła zwracać uwagę, że faktycznie na podstawie samego nagiego zdjęcia to nie da się ocenić, czy ktoś jest chory, i żeby wyciągnąć jakieś wnioski trzeba by mieć dostęp do wyników badań laboratoryjnych i innych informacji o stanie zdrowia, albo przynajmniej do zdjęcia z poprzedniego roku, żeby zobaczyć czy coś się zmieniło czy nie, więc najlepiej żeby to lekarze sprawdzali. Wielu zdziwiło się wtedy, gdy im powiedziano, że lekarze już to sprawdzają i to od lat, bo urzędnicy byli cały czas badani, a jedyną różnicą było to, że odbywało się to w zaciszu gabinetów. Wielu zaczęło też pytać, jaką w końcu korzyść społeczeństwo osiągnęło z upokorzenia swoich urzędników, bo wygląda na to, że wcale nie są oni bardziej chorzy niż cała reszta społeczeństwa. Padły pytania, czy transparentność to naprawdę to samo co ekshibicjonizm, i czy przypadkiem obowiązek poddania się regularnym badaniom lekarskim nie wystarczy. I jaki był w ogóle cel tego wszystkiego...
 
A urzędnicy? A urzędnicy nadal wiszą nago na tablicach. W imię transparentności.

środa, 14 czerwca 2017

Klątwa starego Chińczyka


No cóż. Tak jak przewidywałem reakcją czynników odpowiedzialnych na informacje o możliwej potrzebie wypuszczania skazanych za alimenty była najpierw negacja, czyli że takich przypadków nie ma. Bo nie było tak, żeby ktoś był skazany za niepłacenie alimentów, których wysokości nie stwierdzono wcześniej w wyroku czy w ugodzie. Gdy zaś zwrócono uwagę, że chodzi tu o to, że nie wszyscy mają w wyroku skazującym wpisane, że uchylili się od obowiązku wynikającego z wyroku dowiedzieliśmy się że sądy źle robią, bo nie powinny czytać tylko wyroku, ale zajrzeć też do uzasadnienia albo i do akt postępowania.  

Gdy pytałem znajomych karnistów co oni sąd o twierdzeniu, że sąd powinien badać akta sprawy, by ustalić z czego wynikał obowiązek alimentacyjny za uchylanie się od którego danego człowieka skazano, to reakcję większości z nich można by sprowadzić do pytania: "że co???". Postanowiłem więc poszperać głębiej i zobaczyć jak to jest z tym zatarciem skazania, i za co ono jest zacierane. Sięgnąłem więc do źródła i do przepisu art. 4 §4 kk, który stanowi:
 
§ 4. Jeżeli według nowej ustawy czyn objęty wyrokiem nie jest już zabroniony pod groźbą kary, skazanie ulega zatarciu z mocy prawa.

Czyli rozważania należało zacząć od odpowiedzi na pytanie co oznacza w tym przypadku "czyn objęty wyrokiem"? Właśnie "czyn objęty wyrokiem", a nie "czyn popełniony", czy też "czyn za który skazano", bo pierwsze czego uczy się student prawa to to, że różne określenia używane  w przepisach mają z zasady różne znaczenia. Co decyduje o tym jaki czyn wyrokiem "objęto" a jaki nie? 

Sięgając do przepisów o wyrokach zawartych w kodeksie postępowania karnego znajdziemy tam (art. 413 §2 pkt 1) że wyrok winien zawierać "dokładne określenie przypisanego oskarżonemu czynu oraz jego kwalifikację prawną". Przypisanie czynu to zaś jasne określenie za co konkretnie skazujemy oskarżonego, to jest co takiego on zrobił (lub nie zrobił, choć powinien) że naruszył w ten sposób ustawę karną. Jak skazujemy za kradzież, czyli zabranie w celu przywłaszczenia cudzej rzeczy ruchomej należy tam napisać że zabrał, co zabrał, że to nie było jego, i że chciał zatrzymać dla siebie. To wszystko są bowiem tzw. znamiona czynu zabronionego, czyli to co decyduje czy to co ten człowiek zrobił było zabronione czy nie. I o ile sądy (zwłaszcza odwoławcze) są w zasadzie zgodne co do tego, że nie ma potrzeby posługiwania się w opisie przypisanego czynu dokładnie takimi samymi słowami jak użyte w przepisie ustawy, to równie zgodne są co do tego, że treść zawarta w opisie czynu przypisanego musi odpowiadać znaczeniu wszystkich znamion czynu zabronionego. Bo jeżeli któreś ze znamion w opisie czynu pominięto, to wyrok jest wadliwy, bo oznacza że skazano kogoś za coś, co nie jest przestępstwem. I nie ma tu znaczenia jak faktycznie było, to jest np czy owa zabrana rzecz była faktycznie cudza, ważne jest to, czy napisano o tym w wyroku. Bo skazany ma prawo wiedzieć za co dokładnie został skazany.

Czy "czyn przypisany" w rozumieniu 413 § 2 pkt 1 kpk jest tym samym co "czyn objęty wyrokiem" w rozumieniu art 4 § 4 kk? Komentatorzy (jak i autorzy podręczników) nic na ten temat nie piszą, przyjąć więc należy że najoczywistsze rozwiązanie jest w tym przypadku właściwe i nie budzi niczyjej wątpliwości (a przynajmniej dotąd nie budziło). Czyli odpowiedź na to pytanie brzmi: owszem, jest. Jeżeli bowiem coś komuś w wyroku "przypisano", to znaczy że to coś jest tym wyrokiem "objęte". Bo wyrok "obejmuje" nie tylko "przypisanie czynu" czyli stwierdzenie co ten ktoś zrobił, ale i kwalifikację prawną (znaczy jakie przepisy tym naruszył) oraz wymierzenie kary. Inaczej mówiąc wyrok "obejmuje" tylko to, za co ten konkretny człowiek został skazany, i ma to dokładnie w tymże wyroku napisane.

Powyższe rozważania poddają w wątpliwość zasadność twierdzeń płynących z samej góry, że sądy oceniając, czy zachodzi podstawa do stosowania art. 4 § 4 kk winny sięgać także do tego co napisano w uzasadnieniu wyroku, a jak uzasadnienia nie sporządzono to zapewne także do akt samego postępowania, w którym wydano wyrok. Bo jeżeli jakiegoś znamienia czynu zabronionego oskarżonemu w wyroku nie "przypisano" to znaczy że jego czyn w tej części nie jest "objęty" wyrokiem. Wyrokiem, a nie uzasadnieniem, czy aktami. Przepisy prawa karnego, co stanowi fundament demokratycznego państwa prawnego, interpretować należy ściśle, a tam gdzie nie jest to możliwe, to na korzyść oskarżonego. W rezultacie niestety, ale dziś trzeba chyba przejrzeć faktycznie wszystkie skazania z art 209 kk i sprawdzić, czy przypisane w skazanym czyny obejmują wszystkie znamiona obecne w przepisie w dzisiejszym brzmieniu. Bo jeżeli nie, to znaczy, że czyn objęty tamtym wyrokiem nie jest już dziś zabroniony pod groźbą kary.

Dzisiejsze brzmienie art 209 §1 kk jest następujące: 

Kto uchyla się od wykonania obowiązku alimentacyjnego określonego co do wysokości orzeczeniem sądowym, ugodą zawartą przed sądem albo innym organem albo inną umową, jeżeli łączna wysokość powstałych wskutek tego zaległości stanowi równowartość co najmniej 3 świadczeń okresowych albo jeżeli opóźnienie zaległego świadczenia innego niż okresowe wynosi co najmniej 3 miesiące,  

poprzednio brzmiał on zaś:

Kto uporczywie uchyla się od wykonania ciążącego na nim z mocy ustawy lub orzeczenia sądowego obowiązku opieki przez niełożenie na utrzymanie osoby najbliższej lub innej osoby i przez to naraża ją na niemożność zaspokojenia podstawowych potrzeb życiowych, 

Dla oceny czy doszło do dekryminalizacji przypisanego skazanemu czynu znaczenie ma to, jakie przesłanki są w nowym przepisie, a w starym ich nie było. Bo jeżeli którejkolwiek z nich brakuje to znaczy że czyn, za który dany człowiek został skazany nie jest już zabroniony pod groźbą kary. Te "nowe" znamiona czynu zabronionego to:

1) istnienie obowiązku określonego co do wysokości orzeczeniem sądowym, ugodą lub umową 
2) istnienie zadłużenia odpowiadającego wartością 3 świadczeniom okresowym lub trzymiesięcznego opóźnienia w spełnieniu innego świadczenia niż okresowe

I tutaj znowu wracamy do tego, o czym pisałem na początku. To, czy w danym przypadku trzeba będzie stwierdzić zatarcie skazania czy nie zależeć będzie w większości przypadków od tego, jak sformułowano opis czynu w wyroku skazującym. Jeśli odwołamy się do pierwszego z "nowych" znamion to różnicę będzie tu robiło to, czy w danym sądzie czy okręgu sądowym praktykowano pisanie w sentencji tylko tego, czego wymagał dotychczasowy przepis 209 kk, czy może, dla porządku, wpisywano jednak z czego konkretnie ten obowiązek wynika. W efekcie z dwóch takich samych "alimenciarzy" skazanych w tym samym czasie jeden może wyjść, a drugi siedzieć dalej, wszystko zależy od tego jak opisano im w wyroku to co zrobili. Z drugim z nowych znamion jest trudniej, bo generalnie w wyrokach skazujących "za alimenty" na podstawie starego 209 kk były wpisywane daty, w których oskarżony się "uchylał", chodziło o to, żeby wiedzieć za jaki okres "uchylania" go skazano, a za jaki można go będzie osądzić i ewentualnie skazać następnym razem. Pytanie tylko czy to, że w wyroku napisano że "w okresie od stycznia 2015 r. do grudnia 2015 r. uporczywie uchylał się..." to to samo co "łączna wysokość powstałych zaległości stanowi równowartość co najmniej 3 świadczeń okresowych"? Bo jeżeli nie, to można postawić talary przeciwko orzechom, że żaden skazany ze starego art 209 nie ma wpisane w opisie czynu że ma zaległości przekraczające 3 miesiące. A to znaczy że wszyscy co siedzą powinni wyjść. I to powinni byli wyjść dwa tygodnie temu, więc należy się im zadośćuczynienie za bezprawne pozbawienie wolności. Jestem bardzo ciekawy co z tego ostatecznie wyjdzie...

Chyba się spełnia klątwa starego Chińczyka, i faktycznie żyję w ciekawych czasach...


piątek, 2 czerwca 2017

Dekryminalimentacja


Postanowiłem trochę wyjść poza zakres swojej specjalności,. Mam nadzieję że koleżanki i koledzy karniści wybaczą mi to wejście na ich poletko i ewentualne głupoty, które napiszę. Mam jednak ku temu bardzo ważny powód. Oto 31 maja 2017 r. weszła w życie nowelizacja art. 209 kk, która w świetle zapowiedzi miała ograniczyć bezkarność ludzi nie płacących alimentów. Problem w tym, że paniom posłankom i panom posłom nie do końca wyszło to, co chcieli uchwalić... a w zasadzie to wyszło im zasadniczo coś zupełnie przeciwnego, i wygląda na to, że będą chcieli pilnie znaleźć jakiegoś innego winnego jak to się wszystko wyda.

Przepis art.209 § 1 kk dotychczas brzmiał:
"Kto uporczywie uchyla się od wykonania ciążącego na nim z mocy ustawy lub orzeczenia sądowego obowiązku opieki przez niełożenie na utrzymanie osoby najbliższej lub innej osoby i przez to naraża ją na niemożność zaspokojenia podstawowych potrzeb życiowych, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2."

Z cywilistycznego punktu widzenia w przepisie było wszystko jasne. Karę miały ponosić osoby nie wywiązujące się z ciążącego na nich z mocy ustawy lub orzeczenia obowiązku opieki obejmującego łożenie na jej utrzymanie. Ustawą był zaś w tym przypadku (a przynajmniej co do zasady) kodeks rodzinny i opiekuńczy, który w art 128 wprost wskazywał kto ma obowiązek dostarczania środków utrzymania:

"Obowiązek dostarczania środków utrzymania, a w miarę potrzeby także środków wychowania (obowiązek alimentacyjny) obciąża krewnych w linii prostej oraz rodzeństwo."

Obowiązek taki mógł wynikać także z orzeczenia sądowego, np w wypadku alimentów pomiędzy rozwiedzionymi małżonkami, gdzie w art. 60 §1 krio przyznano rozwiedzionemu małżonkowi prawo żądania alimentów.

§ 1. Małżonek rozwiedziony, który nie został uznany za wyłącznie winnego rozkładu pożycia i który znajduje się w niedostatku, może żądać od drugiego małżonka rozwiedzionego dostarczania środków utrzymania w zakresie odpowiadającym usprawiedliwionym potrzebom uprawnionego oraz możliwościom zarobkowym i majątkowym zobowiązanego.

Nowelizacja przepisu art 209 §1 kk wprowadziła tu małą rewolucję, jakkolwiek może nie do końca widoczną na pierwszy rzut oka. Nowy przepis brzmi bowiem tak:

§ 1. Kto uchyla się od wykonania obowiązku alimentacyjnego określonego co do wysokości orzeczeniem sądowym, ugodą zawartą przed sądem albo innym organem albo inną umową, jeżeli łączna wysokość powstałych wskutek tego zaległości stanowi równowartość co najmniej 3 świadczeń okresowych albo jeżeli opóźnienie zaległego świadczenia innego niż okresowe wynosi co najmniej 3 miesiące,
podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku.


Poprzednio przepis mówił więc o obowiązku "ciążącym z mocy ustawy lub orzeczenia sądowego", obecnie zaś jedynie o "obowiązku określonym co do wysokości" orzeczeniem, ugodą bądź umową. Nagle zatem dla bytu przestępstwa przestało być istotne to, z czego ów obowiązek alimentacyjny wynika, a istotne się stało w jaki sposób ustalono jego zakres, to jest wysokość alimentów. Próba poszukiwania wyjaśnienia motywów takiej decyzji w uzasadnieniu projektu prowadzi na manowce, przeczytamy tam bowiem, że:

"Nowelizacja obejmuje przy tym świadomą rezygnację z przywołania w art. 209 §1 k.k. ustawy jako samoistnego źródła obowiązku alimentacyjnego. Argumentem przemawiającym za takim rozwiązaniem był fakt, że zdaniem projektodawcy w tym zakresie jest to norma pusta i w rzeczywistości nie zdarzają się przypadki, w których jedyną i wyłączną podstawą ustaleń organów w toku postępowania karnego w zakresie istnienia obowiązku alimentacyjnego, jego formy oraz wysokości byłaby ustawa. Z drugiej strony w znowelizowanym przepisie projektodawca poszerzył źródła obowiązku alimentacyjnego o ugodę zawartą przed sądem albo innym organem albo inną umowę. W świetle obowiązujących przepisów również bowiem wymienione tytuły stanowią podstawę ustalenia świadczeń alimentacyjnych" [link].

Czy tylko mi się wydaje, że mamy tu do czynienia z jakimś kompletnym nieporozumieniem? Wymienienie ustawy jako źródła obowiązku alimentacyjnego "normą pustą"??? Ktoś tu ewidentnie nie odróżnia zasady i wysokości. Źródłem obowiązku alimentacyjnego nadal jest bowiem ustawa (a w wypadku alimentów między małżonkami orzeczenie sądu, albo i ugoda, czego nie). Co więcej obowiązek ten istnieje niezależnie od tego, czy jego zakres (czyli wysokość alimentów) została w sposób wiążący zobowiązanego ustalona. W praktyce zatem na gruncie "starego" 209 kk dla bytu przestępstwa nie miało znaczenia to, czy zapadło jakieś orzeczenie czy zawarto ugodę określającą wysokość alimentów. Wystarczało ustalenie, że dany delikwent  jest z mocy ustawy obowiązany do łożenia na dziecko, ale tego nie robi, czyni to uporczywie, i naraża dziecko w ten sposób na niemożność zaspokojenia podstawowych potrzeb życiowych. Znamieniem czynu zabronionego było bowiem naruszenie samego obowiązku alimentacyjnego, a nie tak jak w nowym jego brzmieniu - nie wykonanie konkretnego zobowiązania oznaczonego co do wysokości orzeczeniem sądowym czy też ugodą. Owszem, można mówić że to prawie to samo. Ale niestety prawie robi wielką różnicę. W tym przypadku bardzo wielką. Panie posłanki i panowie posłowie pragnąc zaostrzyć kary za niealimentowanie dokonali bowiem faktycznie jego częściowej dekryminalizacji, z wszystkimi tego konsekwencjami wynikającymi z art. 4 §4 kk:

§ 4. Jeżeli według nowej ustawy czyn objęty wyrokiem nie jest już zabroniony pod groźbą kary, skazanie ulega zatarciu z mocy prawa. 
 
Nie wnikając za bardzo w szczegóły (bo moja wiedza karnistyczna jest mocno "zardzewiała") dość będzie wskazać, że od chwili wejścia w życie nowelizacji samo tylko "uchylanie się od obowiązku wynikającego z ustawy" nie jest już zabronione pod groźbą kary. Zabronione jest dopiero "uchylanie się od wykonania obowiązku alimentacyjnego określonego co do wysokości orzeczeniem sądowym" - a to jak starałem się wyjaśnić wyżej nie jest to samo, bo istnienie obowiązku alimentacyjnego nie jest zależne od wydania orzeczenia zasądzającego alimenty. W praktyce oznacza to, że ci wszyscy skazani z art. 209 kk, którzy w opisie czynu, za który ich skazano mają wpisane tylko (zgodnie z ówczesną treścią przepisu) że "uporczywie uchylał się od wykonania ciążącego na nim z mocy ustawy obowiązku łożenia na utrzymanie" muszą zostać zwolnieni z zakładów karnych, gdyż czyn, za który zostali skazani nie jest już zabroniony pod groźbą kary. I są zwalniani. Dziesiątki, setki, a pewnie i tysiące ludzi.

Żeby było śmieszniej (choć to raczej śmiech przez łzy, jeśli w ogóle) to ci którzy w opisie czynu mają "uporczywie uchylał się od wykonania ciążącego na nim z mocy ustawy obowiązku łożenia na utrzymanie kwot ustalonych wyrokiem sądowym z dnia..." zostają w więzieniu. Bo w opisie czynu mają także nie wykonanie obowiązku określonego co do wysokości wyrokiem sądu, czego wymaga obecnie obowiązujący przepis. W ten sposób los człowieka zależy od tego czy prokurator stawiając zarzut wpisał do niego z czego wynika kwota alimentów czy nie, ewentualnie z od tego czy sędzia postanowił uzupełnić w taki sposób opis czynu, chociaż nie wymagał tego przepis kodeksu, na podstawie którego orzekano karę. A wszystko dlatego, że ktoś nie pomyślał jakie będą konsekwencje grzebania w znamionach czynu zabronionego, albo nie zrozumiał różnicy między podstawą i wysokością zobowiązania.

Obawiam się jednak, że jak już sprawa się wyda i stanie się medialna, dowiemy się pewnie, że winę za to nie ponoszą wcale posłowie, którzy nie wiedzieli co uchwalają, ale sędziowie, którzy wbrew woli suwerena pracującego miast i wsi kryją alimenciarzy. Którzy nie zrozumieli intencji przepisu. Którzy zbyt mało elastycznie interpretują oczywiste prawo przedkładając prawnicze kruczki nad sprawiedliwość, ducha, i interes narodowy. Którzy są zbyt głupi żeby zrozumieć to co rozumie normalny człowiek, to znaczy że alimenciarz ma siedzieć. Że to sędziowie są winni całej sytuacji, bo kiedyś źle pisali za co skazują, bo nie chciało im się pisać w wyroku więcej niż zgodnie z przepisem musieli. Zresztą już słyszę, że nowelizacja jest w porządku, tylko zawinił tu "czynnik ludzki". I bynajmniej nie chodzi o autorów rzeczonej nowelizacji.

No cóż... róbmy swoje...

sobota, 20 maja 2017

Przemyślenia na dzień kongresowy


Dziś, 20 maja 2017 r., w Katowicach obraduje Kongres Prawników Polskich. Zwołany w odpowiedzi na plany zmian ustrojowych ograniczających niezależność sądownictwa od polityków, prowadzone pod hasłami że "suweren" (kiedyś nazywany "ludem pracującym miast i wsi") winien mieć wpływ na to co robią sądy, bo dziś są leniwe, skorumpowane i bezkarne. Nie będę w tym miejscu dołączał się do głosów krytyki tych projektów, płynących nie tylko z kraju ale i z zagranicy, bo wszystko już na ten temat napisano. Nie włączę się też do dyskusji co do oceny samego pomysłu zwołania kongresu, ani rozważań na temat jego znaczenia. Zamiast tego chciałbym przedstawić pewnego człowieka...

Ten człowiek stoi na moście i patrzy na rzekę. Nieważne czy ta rzeka to Sekwana, Newa czy Wisła, nie gra ona w tym przypadku żadnej roli, poza tym że płynie i dzieli. Na jednym jej brzegu stoją "biali", przedstawiciele starego systemu, tego o reformę którego ów człowiek przez wiele lat apelował i walczył, wskazując na jego liczne niedostatki i potrzebę dokonania konkretnych koniecznych zmian. Na drugim brzegu stoją zaś "czerwoni" (albo trójkolorowi, jak kto woli), którzy nawołują do zniszczenia starego systemu, jako z gruntu niesprawiedliwego i nieuczciwego, i stworzenia nowego, na swoją modłę. 

Ten człowiek wie, że stary system jest zły. Niewydolny. Niedostosowany do obecnej sytuacji. Obrósł patologiami i wypaczeniami, których wydawali się nie dostrzegać ich beneficjenci zajmujący pozycje na samym szczycie i skupieni na obronie status quo, mylnie utożsamiając go ze stanem "właściwym". Wie też, że nowy system niemal z pewnością będzie jeszcze gorszy, bo jego pomysłodawcy zamiast próbować budować od nowa na istniejącym zdrowym fundamencie zamierzają zniszczyć wszystko i stawiać swój nowy dom bezpośrednio na piasku. A z ich zapowiedzi na temat tego jaki ów dom będzie przebija wyraźnie, że najbardziej zależy im nie na tym by naprawić niedostatki obecnego systemu, a na tym, żeby to oni tym razem byli na samej górze.

Ten człowiek słyszy, że "biali" dziś zapowiadają, że dostrzegają potrzebę wprowadzenia reform likwidujących wypaczenia systemu, i są gotowi do ścisłej współpracy by ten cel osiągnąć. Mówią że zrozumieli, że widzą potrzebę i pragną zmiany, dokładnie takiej, przed którą dotąd się bronili jak tylko mogli.  I człowiek zastanawia się, czy faktycznie zrozumieli, czy tylko strach zajrzał im w oczy, że mogą utracić wszystko. Człowiek ten widzi także, że "czerwoni" faktycznie wprowadzają zmiany w systemie, i to uderzając w rzeczy które dotąd wydawały się święte i niepodważalne. Że faktycznie wsłuchują się w głos zwolenników reform i robią to, czego "biali" przez te wszystkie lata zrobić nie chcieli. I zastanawia się, czy faktycznie rozumieją oni gdzie tkwi problem, czy tylko próbują odwrócić uwagę od swego głównego celu, jakim jest przejęcie władzy.

Ten człowiek słyszy, jak "biali" prześcigają się w zapewnianiu że chodzi im o to, by system działał jak najlepiej i są zdecydowani wprowadzić konieczne zmiany, przemilczając swe dotychczasowe "zasługi" na tym polu. Jak ten dziedzic, który wzywając do obrony dworu zapewnia chłopów o swej niezłomnej woli ulżenia ich ciężarom i poszanowania ich praw, udając że nie pamięta co robił gdy przedtem chłopi prosili go o zmniejszenie pańszczyzny.  Z drugiej zaś strony człowiek ten słyszy hasła, że wszyscy służący staremu systemowi to złodzieje, nepoci, łapownicy i szuje, więc w ramach rewolucji należy ich rozgonić na cztery wiatry i zastąpić swoimi a już na pewno zgnoić tak, żeby "naród" miał satysfakcję, a przynajmniej wziąć pod but jako elementy wątpliwe. I zastanawia się, czy oni tak serio, czy to tylko wersja dla rewolucyjnego ludu, przedstawiana zamiast tłumaczenia mu zawiłości zamierzonych zmian, zaś faktyczni decydenci jako ludzie inteligentni i rozsądni wcale tak nie myślą.

Ten człowiek zastanawia się w którą stronę ma iść. Czy w stronę "białych", to znaczy czy uwierzyć  im, że faktycznie widzą potrzebę zmian i nie przyszli tylko jak dziedzic do karczmy by skrzyknąć chłopów do pomocy bo "dwór nam rabują"? A może pójść z "białymi", bo będzie to wybór mniejszego zła, gdyż "czerwoni" nie tylko chcą zrabować dwór ale i zagnać wszystkich chłopów batem do kołchozu? Czy może jednak przystać do "czerwonych", bo oni faktycznie coś robią żeby poprawić sytuację, i jeżeli będzie wśród nich więcej rozsądnych ludzi to może zrozumieją że nie należy niszczyć wszystkiego? A może lepiej zostać na moście, jako ta grupa umiarkowana, gotowa wystąpić przeciwko "białym" broniąc słusznych zmian wdrażanych przez "czerwonych", jednocześnie występując przeciwko "czerwonym" gdy ci będą chcieli naruszyć fundamenty systemu?

Ten człowiek musi podjąć decyzję. Może pójść do "białych", zapominając o tym, że jeszcze nie tak dawno zdecydowanie zwalczali to, o co dzisiaj apelują i o co ponoć walczą. Może pójść do "czerwonych" licząc na to, że uda się dzięki nim przeforsować zmiany, którym dotąd sprzeciwiali się "biali", zapominając o tym, że z góry zapowiadają oni że chcą zniszczyć także to, na zachowaniu czego mu zależy. Może też zostać na środku, siąść okrakiem na tej barykadzie licząc na to, że "biali" zrozumieją że pewne zmiany są konieczne, a "czerwoni" że pewne zmiany są niepożądane, zapominając o tym, że każda rewolucja rządzi się zasadą, że kto nie z nami ten przeciw nam. Może wreszcie wybrać czwartą drogę, i emigrować, poszukać sobie innego miejsca na świecie, z dala i od białych i od czerwonych. Trudna decyzja. Trudny wybór.

Ale w końcu trzeba będzie go dokonać...

sobota, 13 maja 2017

"Sądzie, ratuj!" - Akt III

Tragedia w trzech aktach

AKT III
Osoby:
- Czesio - właściciel mieszkania po babci
- Rysio - kolega Czesia zajmujący się budowlanką
- Zdzisio - kuzyn Rysia znający się co nieco na prawie
- Wujek Stefan - Wujek dobra rada znający się doskonale na wszystkim

 Scena 1

Mieszkanie Rysia, stolik założony papierami. Rysio wybiera numer na telefonie. Czesio, na stronie, w innym miejscu, odbiera.

Czesio:  
- Słucham pana, panie Ryszardzie. Co mi ma pan do zakomunikowania?

Rysio:
- Czesiek, ty sobie nie żartuj tylko szykuj pieniądze. Sprawa jest już w sądzie i niedługo dostaniesz nakaz płacenia. 

Czesio:  
- Nie dostanę, bo sąd już mi przysłał twój pozew, a jak mi powiedział mój prawnik to znaczy że sąd uznał, że sprawa się nie nadaje na nakaz bo to co napisałeś jest niewiarygodne. I ja się z nim zgadzam. Tak więc teraz to ty niedługo dostaniesz moją oficjalną odpowiedź

Rysio: 
- Taaak? Nie mogę się doczekać. Ciekawe jak udowodnisz, że nie musisz płacić za tynki.

Czesio:  
- mój prawnik powiedział, że ja nic nie muszę udowadniać. Wystarczy że będę mówił, że żadnej umowy nie było, a wtedy ty będziesz musiał udowodnić że była. No i zobaczymy kto lepiej potrafi przekonać sędziego. Nie dzwoń więcej w tej sprawie. Nie mam ci nic więcej do powiedzenia. Do zobaczenia w sądzie.

kurtyna

 Scena 2

Mieszkanie Rysia,  przy stoliku siedzą Rysio i Zdzisio. Zdzisio trzyma w ręku plik papierów.

Zdzisio:
- Dobra. Przeczytałem to uzasadnienie wyroku, i kurczę, aż się chce powiedzieć "a nie mówiłem?" Wszystko wyszło tak jak przewidywałem że wyjdzie, czyli oddalenie z braku dowodów. I prawdę mówiąc nie bardzo wiem co by tu napisać w tej apelacji, bo w zasadzie wszystko sprowadzało się do tego, komu sędzia uwierzy. A tutaj niestety ty sam tak strzeliłeś sobie w kolano na samym początku że nie bardzo jest w czym rzeźbić. Co ci odbiło, że oprócz tych dziewięciu tysięcy z kawałkiem za robotę zażądałeś jeszcze pięciu "za szkodliwe warunki pracy i straty moralne"? 

Rysio:
- A uznałem że mi się należy za moją krzywdę. Ty wiesz co ja przeszedłem? Ja przez tego oszusta nie miałem pieniędzy na mieszkanie, na podatek, na raty. Dwa miesiące bez roboty byłem, bo wszystkim znajomym naopowiadał, że partacz jestem. Jakby rodzina Agnieszki nie pomogła to by było po mnie. Ja po nocach nie spałem z nerwów, schudłem chyba z dziesięć kilo, leki brałem na nerwy.  A robota też była koszmarna, sierpień, trzydzieści stopni a ja drapię ten tynk, kurz wszędzie, w masce nie idzie wytrzymać, więc się nawdychałem tego nie wiadomo ile. I co, za darmo mam się tak męczyć?
 
Zdzisio:
- Nie o to chłopie chodzi. Chodzi o to, że jakbyś żądał tylko tego co ci się należało za robotę to byś przed sądem wyglądał jak uczciwy rzemieślnik upominający się o to co mu się należy. A tak wyszedłeś na cwaniaka żądającego ekstra pieniędzy za to, że w mieszkaniu było gorąco i się kurzyło. Dokładnie się wpasowałeś w jego historyjkę, że on wszystko uczciwie zapłacił, a ty chcesz się na nim odegrać za to, że się upominał o naprawę twojej partaniny. Ja to się, prawdę mówiąc, nie dziwię że sędzia widząc coś takiego orzekł na korzyść tego Cześka.

Rysio:
- Właśnie, na korzyść. Sam to na koniec powiedział, że orzeka na korzyść Cześka. A jemu nie wolno orzekać na czyjąś korzyść, bo sąd ma być bezstronny. To trzeba będzie napisać w apelacji. Że sędzia był stronniczy.
 
Zdzisio:
- Nie no, weź mnie nie rozśmieszaj. Jaka stronniczość? Jak się rozstrzyga spór to zawsze na korzyść jednego albo na korzyść drugiego, tak się po prostu mówi. A jakby sędzia powiedział, że orzeka na twoją korzyść to wtedy też byłaby stronniczość?

Rysio:
- wtedy to byłaby sprawiedliwość, bo robotę zrobiłem i pieniądze mi się należały. Ale w sądzie to sprawiedliwości widzę nie ma, tylko sitwa i układ. A wiesz że jak przed rozprawą gadałem z Cześkiem to on był spokojny, jakby wiedział że ma sprawę wygraną? I jeszcze powiedział coś takiego że zobaczymy kto lepiej przekona sędziego. A na rozprawie to sędzia ciągle się do niego uśmiechał. Po mojemu to on dał sędziemu w łapę i dlatego był taki wyrok. A jak była korupcja to wyrok jest nieważny.

Zdzisio:
- Chłopie, ty wpadasz w jakąś paranoję. Jaka korupcja? Tu nie trzeba było żadnej korupcji, ty po prostu nie miałeś dowodów!

Rysio:
- Jak to nie miałem? A faktury, maile, świadkowie, wszyscy mówili że robotę zrobiłem i pieniądze mi się należą. Jeden sędzia tego nie widział, ciekawe dlaczego. 

Zdzisio:
- Czy ty w ogóle słuchałeś co ja do ciebie mówiłem? Miałeś maile w których parę miesięcy później upominasz się o zapłatę i świadków którym też parę miesięcy później mówiłeś że ci się należą pieniądze. Ja tci wyślę parę maili żebyś mi zapłacił dwa tysiące za konsultacje prawne, i jeszcze powiem paru kolegom, że jesteś mi tyle winien i nie płacisz. A potem pójdę z tym do sądu. I co, uważasz że to wystarczy?

Rysio:
- Wy prawnicy tylko pieniędzy byście chcieli, a że mnie nie było stać na adwokata to przegrałem. Dobrze wujek Stefan mówił, że prawnicy to jedna sitwa jest i zwykły człowiek nie ma z nimi szans.

Zdzisio:
- Niech zgadnę, zadzwoniłeś po naszej rozmowie do wujka, i on ci powiedział że masz sprawę wygraną? No oczywiście, on trzydzieści lat temu przez dziesięć lat prawo studiował to się zna. Tak samo jak na piłce nożnej, terroryzmie światowym i katastrofach lotniczych. No to niech teraz ci wujek apelację napisze. 

Rysio:
- A napisze, napisze, ja nie zostawię tego. Do Sztrazburga pojadę jak będzie trzeba.
  
kurtyna

 Scena 3

Mieszkanie Rysia, jakiś czas później. Na stoliku leży kilka kartek papieru. Rysio, wyraźnie zdenerwowany, wybiera numer na telefonie. Wujek Stefan, na stronie, w innym miejscu, odbiera.

Wujek Stefan:
- Cześć Rysiek, co tam u ciebie, jak zdrowie?

Rysio: 
- Wujek, te sądy to normalnie skandal jest, człowiek się dla nich w ogóle nie liczy. Zaniosłem tę apelację, to mi przysłali że muszę donieść ksero. Jakby sobie sami nie mogli skserować. Zaniosłem, a oni dzisiaj mi przysyłają że apelacja odrzucona bo zaniosłem za późno. Że miałem siedem dni i się spóźniłem. Jakby dwa dni im robiły jakąś różnicę. Sami ciągną sprawy latami, ale człowieka to wyliczają każdego dnia. 

Wujek Stefan:
- Pewnie się zorientowali, że sprawa jest nie do obrony i woleli sprawę uwalić formalnie żeby tylko się nie wydało że była korupcja. Oni tak kryją swoich, to normalnie sitwa jest.

Rysio: 
- Ale co teraz robić? Jak to ruszyć? Przecież nie może być tak że ktoś kupuje sobie wyrok i niszczy uczciwego człowieka, a on nie może nic zrobić.

Wujek Stefan:
- W sądzie już nic nie zrobisz, a jak będziesz się upominał o swoje to cię tak załatwią że popamiętasz. Mój znajomy napisał skargę na skorumpowanego sędziego to mu zrobili sprawę o obrazę sądu i mało co siedzieć nie poszedł. Tej sitwie nie dasz rady.

Rysio: 
- To co robić? Odpuścić prawie dziesięć tysięcy?

Wujek Stefan:
- Czekać cierpliwie, jeszcze parę miesięcy a minister Ziobro weźmie tę bezkarną kastę za pysk, i zrobi porządek. Prześwietli się majątki i skończy się łapownictwo, a wszystkie kupione wyroki będą unieważnione. Twoją sprawę dostanie uczciwy sędzia i wyda sprawiedliwy wyrok. A ten cały Czesiek to zgnije w więzieniu za oszustwo. Cierpliwości.

kurtyna

Koniec