Obsługiwane przez usługę Blogger.

niedziela, 25 grudnia 2011

Uzasadnienie


Stan faktyczny sprawy jest bardzo trudny do ustalenia z powodu ograniczonej ilości dostępnego materiału dowodowego oraz wątpliwej wiarygodności wielu spośród dostępnych dowodów. Praktycznie cały materiał dowodowy składa się z dowodów pośrednich, lub wtórnych, jako że nie udało się ustalić i zabezpieczyć zeznań naocznych świadków. Dostępne relacje są relacjami świadków ze słyszenia i zawierają one wiele sprzeczności, zarówno wewnętrznych jak i wobec innych dostępnych w sprawie dowodów. 

Na wstępie wskazać należy, iż poważne wątpliwości dotyczą przyjętego czasu i miejsca opisywanych zdarzeń. Zgodnie z utrwaloną opinią miały one miejsce 2011 lat temu w budynku stajni położonej w pobliżu miejscowości Betlejem leżącej niedaleko Jerozolimy, na terenie terytorium określanego jako Judea będącego terytorium zależnym on Cesarstwa Rzymskiego. W tym zakresie istnieje jednakże sprzeczność z nielicznymi dostępnymi w niniejszej sprawie dowodami z dokumentów, z których wynika, iż Herod, za panowania którego miały się rozgrywać opisywane wydarzenia, zmarł co najmniej cztery lata przed przyjętą datą. Brak jest również powiązania pomiędzy wskazaną datą a wspominanym w relacjach świadków spisem powszechnym, który miał być zarządzony przez cesarza rzymskiego Augusta, brak jest bowiem w zachowanych dokumentach jakiegokolwiek potwierdzenia faktu, aby we wspomnianym okresie odbywał się jakikolwiek powszechny spis, obejmujący cały obszar cesarstwa. Nie wykluczone jednak, iż świadek powiązał przedmiotowe zdarzenie z odbywającym się wówczas lokalnym spisem, obejmującym wyłącznie teren rzymskiej prowincji Syria, tyle tylko, że ów spis odbywał się z kolei kilkanaście lat po przyjętej dacie. 

Za całkowicie niewiarygodne uznać należało zeznania świadka co do prezentowanych przez niego motywów odbycia przez Józefa Cieślę podróży z Galilei ku Jerozolimie. Prezentowane przez niego uzasadnienie pozostaje bowiem w rażącej sprzeczności zarówno z dostępnymi dowodami pośrednimi, jak i z zasadami logicznego rozumowania. Świadek twierdzi, iż podróż ta była związana z koniecznością zgłoszenia się do spisu powszechnego w miejscu swego pochodzenia, zaś Józef Cieśla wywodził swój ród od Dawida, który uprzednio zamieszkiwał w Betlejem. Oznacza to, że według twierdzeń świadka przyjęta w Cesarstwie Rzymskim metodyka sporządzania spisu powszechnego zakładała nakazanie wszystkim mieszkańcom opuszczenie swych domów i zgłoszenie się do rachmistrzów spisowych w miejscu zamieszkania swych przodków żyjących 1.000 lat wcześniej, a w dodatku udanie się tam wraz z całymi rodziną i w ściśle określonym momencie, nie pozwalającym na jakąkolwiek zwłokę. Absurdalność tego twierdzenia jest oczywista, sporządzanie spisu w taki sposób byłoby bowiem całkowicie nielogiczne. Informacja o „miejscu pochodzenia” osób zamieszkujących określone terytorium, zwłaszcza zaś, gdy rozumie się przez nie miejsce zamieszkania legendarnego przodka żyjącego przed wiekami, jest bowiem całkowicie nieprzydatna dla właściwego administrowania krajem. Przy sporządzaniu spisu ludności istotne znaczenie ma bowiem aktualne miejsce zamieszkania osoby, to jest miejsce, w którym można ją znaleźć, by pobrać należny podatek, tudzież dokonać poboru do przymusowej służby wojskowej lub służby innego rodzaju, jeżeli ustawodawstwo krajowe taki obowiązek przewiduje. Podobnie trudne do logicznego wytłumaczenia jest to dlaczego Józef Cieśla zabrał w tę podróż swą żonę, będącą w dodatku w zaawansowanej ciąży. Ówczesna pozycja prawna kobiet w społeczeństwie poddaje w wątpliwość konieczność uczestnictwa żony Józefa Cieśli w załatwianiu spraw urzędowych, a nadto współczesne przekazy wskazują jednoznacznie, iż obowiązek zgłoszenia się i udzielenia informacji w trakcie spisu dotyczył tylko głowy rodziny.  

Jedynym logicznym uzasadnieniem dla odbycia przez Józefa Cieślę owej podróży mogłoby być to, iż zmuszony on został do ucieczki z miejsca swego zamieszkania, wraz z całą rodziną. Przyjęcie takiej wersji pozwala bowiem jednocześnie wyjaśnić przyczynę dla której Józef Cieśla miast zatrzymać się w gospodzie lub przydrożnym zajeździe zdecydował się ukryć wraz z żoną w szopie używanej do przetrzymywania zwierząt hodowlanych. Zeznania świadków wskazujące, iż było to spowodowane brakiem wolnych miejsc noclegowych nie zasługują na wiarę. Jerozolima w ówczesnym czasie była bowiem – i pozostaje do dnia dzisiejszego – bardzo ważnym ośrodkiem kultu religijnego odwiedzanym przez licznych pielgrzymów. Miasto to dysponowało bardzo bogatą bazą noclegową, wykorzystywaną w pełni praktycznie wyłącznie w okresie głównych świąt religijnych. W okresie, w którym miały mieć miejsce opisywane zdarzenia nie odbywały się jednakże żadne uroczystości religijne, które mogłyby spowodować napływ pielgrzymów, zaś podawana przez świadków tezę o przepełnieniu kwater w związku ze spisem powszechnym nie zasługuje na wiarę z przyczyn wyjaśnionych powyżej. Niezależnie jednakże od tychże okoliczności, przemawiających za przyjęciem tezy o ucieczce, nie można tracić z pola widzenia faktu, iż ze zgromadzonych dowodów nie wynika, jaki miałby być powód takiej ucieczki. Przewijające się w analizach biegłych tezy o możliwych powiązaniach Józefa Cieśli z galilejskim ruchem niepodległościowym i jego antypaństwowej działalnością zaliczyć bowiem należy wyłącznie do kategorii spekulacji.

Reasumując powyższe stwierdzić należy iż dostępny materiał dowodowy nie pozwala w sposób jednoznaczny ustalić ani faktu zaistnienia przedmiotowych zdarzeń ani też ich rzeczywistego przebiegu. Z uwagi na to postępowanie w sprawie należy umorzyć, i życzyć wszystkim zdrowych, spokojnych i wesołych Świąt, czy to przy zastawionym stole, czy na zaśnieżonym stoku. Aby każdy w te dni znalazł to, czego mu najbardziej potrzeba i spędził je tak, jak to uważa za właściwe.

Wesołych świąt !!!

piątek, 16 grudnia 2011

Działówki

W poprzednim wpisie dotknąłem delikatnie tematu tzw. „działówek” czyli spraw sądowych, których przedmiotem jest podział spadku, albo majątku byłych małżonków. Teoretycznie takie sprawy są proste – trzeba ustalić skład majątku i go po równo (niekonieczne sprawiedliwie) podzielić. Tyle tylko, że o tym co w skład tego majątku wchodzi można się dowiedzieć praktycznie tylko od stron postępowania – jest to zatem podział majątku zgłoszonego przez strony do podziału. A strony ów majątek mogą zgłaszać aż do samego końca, „przypominając” sobie na każdej rozprawie o kolejnym samochodzie, rachunku bankowym, obrączce, wiertarce itp. Na zasadzie „jak on zgłasza to, to ja zgłaszam to”. A że postanowienie o podziale majątku musi obejmować cały majątek, sąd musi każde z tych „zgłoszeń” zbadać, ustalić czy ten składnik był, ile jest wart i ustalić, komu on przypada. Nawet jeżeli chodzi tylko o gumowy przepychacz do zlewu.

Najgorsze są sprawy, w których jedna ze stron ma mgliste pojęcie na temat tego co tak naprawdę wchodziło w skład wspólnego majątku, natomiast ma na ten temat wybujałe wyobrażenia. Najczęściej dotyczy to przypadków, w których mąż „robił interesy” a żona nie interesowała się ani jakie, ani z kim, i gdy przychodzi do dzielenia majątkiem ona nic nie wie poza tym, że połowa powinna być dla niej. No i wpływa wtedy wniosek z którego wynika, że do podziału jest pięć samochodów osobowych, 100.000 zł na lokatach bankowych, luksusowe wyposażenie mieszkania, antyki. Na poparcie tego (i odparcie tych twierdzeń) zgłaszane są dowody z zeznań świadków (całej rodziny i znajomych), których oczywiście trzeba dokładnie przesłuchać. A zazwyczaj po ich przesłuchaniu i przejrzeniu dokumentów „zabytkowy zegar z kukułką” okazuje się być seryjnym wyrobem z lat ‘70, zaś „specjalistyczny, antyalergiczny odkurzacz” najzupełniej normalnym odkurzaczem. W dodatku te pięć samochodów to wprawdzie było, ale nie jednocześnie tylko na przestrzeni dziesięciu lat, a to, że było 5 lokat po 20.000 zł nie oznacza, że razem było 100.000 zł. Bo każdą z tych lokat otwierano dopiero po upływie terminu poprzedniej, z tych samych pieniędzy.

Gdy już po zbadaniu wszystkiego dokładnie okaże się, że majątek wspólny wcale nie jest tak wielki jak się na początku wydawało, następuje faza druga: „on musi coś mieć, tylko to ukrywa”. Do podziału zgłasza się wtedy np. samochód Audi, z uzasadnieniem „bo widziałam że były mąż nim jeździł”. Sprawdzamy w CEPiK, potem w Wydziale Komunikacji, czekamy, i okazuje się, że żadnego Audi w majątku wspólnym nie było. Kolejny wniosek - „mąż grał na giełdzie i na pewno miał akcje” – piszemy do biur maklerskich, szukamy – nie ma i nie było. „Mąż miał konto, bo nosił do banku czeki” – sprawdzamy, nie miał konta, po prostu realizował czeki, którymi mu płacono za pracę... a w dodatku to było piętnaście lat temu. Pisma krążą, czas mija, miesiąc za miesiącem...

W trzeciej fazie następuje snucie teorii spiskowych. Pojawiają się twierdzenia, że mieszkanie siostry męża to na pewno było kupione z pieniędzy, które ex-mąż „wyprowadził” z majątku wspólnego, albo ten samochód, co to teściowie kupili, to tak naprawdę był męża. No bo szwagierka kiedyś mówiła, że bez pomocy brata to ona by tego mieszkania nie miała. Wzywamy więc rzekomych beneficjentów, słuchamy jako świadków, i okazuje się, że mieszkanie kupione zostało na kredyt zaciągnięty na 105% wartości, a teść za samochód zapłacił pieniędzmi z odprawy emerytalnej. Żądamy pitów, dokumentów potwierdzających skąd pieniądze... Pisma krążą, sprawdzamy, czekamy...

Gdy już ustalimy wreszcie co tam jest do podziału, i że nie było żadnych pięciu samochodów, dwóch słoików złota i akcji na pół miliona przychodzi do dokonania wyceny tego co jest. W tejże czwartej fazie postępowania oczywiście każdy stary mebel jest „bezcennym antykiem”, książki „wartościowym księgozbiorem”, a wyposażenie mieszkania „z górnej półki”. Tyle tylko, że gdy strony nie ustalą między sobą wartości dzielonych przedmiotów to wszystko muszą wycenić biegli, którym trzeba będzie za to zapłacić. A wtedy naprawdę śmiesznie będzie, gdy rachunek biegłego będzie opiewał na wyższą kwotę niż ustalona przez niego wartość wycenianych przedmiotów. Podobnie wtedy gdy zadaniem biegłego będzie ustalenie wartości takich zgłoszonych przez strony do podziału „składników majątku” jak otwieracz do butelek, trzy talerze głębokie, pięć rolek tapety, przedłużacz, wężyk do pralki oraz karnisz i 24 żabki. Albo wtedy, gdy któraś ze stron nie zgodzi się z wyceną kupy piachu (znaczy „materiałów budowlanych”) na 30 zł i zgłosi świadków na okoliczność, że owa kupa jest warta co najmniej 50 zł. Wyceniamy, konfrontujemy, sprawdzamy, czekamy...

Oczywiście ten opis jest mocno uproszczony. Nie zawiera on odniesienia do takich „dodatkowych atrakcji” jak ustalanie nierównych udziałów w majątku wspólnym rozliczanie nakładów z majątków osobistych na wspólny (i odwrotnie), rozliczania wzajemnych roszczeń powstałych po rozwodzie, rozliczania wartości przedmiotów, które były, ale ich już nie ma, rozliczania wartości przedmiotów przywłaszczonych przez jedną ze stron w trakcie małżeństwa itd. Oczywiście z towarzyszącymi im wnioskami dowodowymi o przesłuchanie świadków, którzy dziesięć lat temu tynkowali dom i mogą powiedzieć, że to mąż im płacił. Albo świadków co widzieli jak budowano dom na działce męża i że to musiało być ze wspólnych pieniędzy, no bo żona się bardzo budową interesowała. Do tego dwa segregatory faktur, kilometr wydruku operacji na koncie i paru biegłych wyceniających ile byłby dzisiaj wart ten samochód co to go ex-mąż po rozwodzie sprzedał. A my? My cierpliwie czekamy...

To wszystko składa się na to, że sprawy o podział majątku trwają tyle, ile trwają. I niestety nie można nic na to poradzić, bo to, że jakieś twierdzenia wyglądają na absurdalne nie zwalnia sądu z obowiązku wyjaśnienia danej okoliczności. Rozwiązanie problemu jest proste – wprowadzenie prekluzji co do twierdzeń stron i wniosków dowodowych. By już na samym początku i były mąż i była żona zostali zmuszeni do jednoznacznego wskazania, jaki majątek zgłaszają do podziału i jakie dowody przedstawiają na poparcie swych twierdzeń. Oczywiście bez żadnych „furtek” w stylu „potrzeba powołania powstała później” albo „fakt był uprzednio nieznany”. To, w połączeniu z obowiązkiem zapewnienia przez strony stawiennictwa na rozprawie zgłaszanych przez nich świadków, pozwoliłoby na zakończenie każdego procesu o podział majątku w kilka miesięcy. Ale do tego nigdy niestety nie dojdzie... zbyt duży „opór materii”.

niedziela, 11 grudnia 2011

Dzień za dniem

W “Rzeczpospolitej” przeczytałem ostatnio artykuł odnośnie długotrwałości postępowań sądowych. Że jest coraz więcej skarg na przewlekłość postępowań, a to wszystko jest wina leniwych sędziów, którym nie chce się pracować. Zgodnie z starą dziennikarską zasadą: “jak piszesz o sądach to dokop sędziom, bo tego oczekują czytelnicy”. W tymże samym artykule pojawiła się także sugestia co powinno się zrobić, żeby procesy toczyły się szybciej. Pewien cytowany tam adwokat - w kontekście długo trwających spraw spadkowych - stwierdził, że sprawy powinny się toczyć dzień po dniu, aż do zakończenia, bo to by przyspieszyło postępowanie.

Załóżmy że postanowię zastosować się do wspomnianej sugestii pana mecenasa i prowadzić sprawę o dział spadku dzień po dniu. Co to oznacza? Ano po pierwsze pan mecenas może zapomnieć o tym, że zaraz po wpłynięciu sprawa zostanie wyznaczona na termin. Bo najpierw każę doręczyć odpisy wniosku wszystkim wskazanym uczestnikom. Jak przesyłki wrócą awizowane wyślę je ponownie, a jak i te wrócą awizowane to zwrócę się do CBA (czy jak to tam się teraz nazywa) czy adresy są aktualne. W końcu sprawa o dział spadku to nie jest jakieś hop-siup, tu dzielimy majątkami wartymi czasem grube miliony, i "na awizie" sądzić tego nie wypada. Poza tym nie ma sensu od razu rezerwować paru dni na rozpoznanie sprawy, gdy może się okazać, że sprawy nie da się prowadzić ponieważ pan mecenas zamiast adresu uczestnika podał jakiś losowo wybrany adres. Albo, że któryś uczestnik od paru lat nie żyje, co oczywiście panu mecenasowi "umknęło".

Gdy uczestnicy złożą swoje odpowiedzi na wniosek to oczywiście trzeba je podoręczać pozostałym, żeby w ten sposób mogli odpowiedzieć na twierdzenia. Złożone odpowiedzi też trzeba podoręczać, żeby wszyscy wiedzieli kto jakie stanowisko zajmuje. To wszystko zajmie nam jakieś trzy miesiące. Gdy spłyną już wszystkie odpowiedzi na wiosek zbiorę je razem i zobaczę co tam jest sporne a co nie, i przede wszystkim wypiszę wnioski dowodowe zgłoszone przez uczestników Zwłaszcza te o przesłuchanie świadków. Tych na okoliczność tego, czy babcia miała złoto, czy nie miała. Tych na okoliczność tego czy stodoła była murowana, czy drewniana. Tych na okoliczność tego czy dom babci się walił czy nie. Tych na okoliczność czy w mieszkaniu była boazeria czy nie, itp. itd... Zwrócę się też oczywiście do wszystkich banków o przedstawienie informacji, czy spadkodawca miał tam rachunek bankowy czy nie, bo w końcu któryś tam spadkobierca napisał, że spadkodawca miał gdzieś jakieś konto. Ustalę poprzez CEPiK czy "ten czarny samochód" który widział jeden ze spadkobierców to był własnością spadkodawcy, czy nie. Uzyskanie odpowiedzi potrwa pewnie za dwa miesiące, no ale niestety jeżeli mam skończyć na pierwszym terminie to wszystko trzeba zrobić zawczasu, żeby nic nas potem nie zaskoczyło.

Po tym wszystkim wyznaczę rozprawę, tak jak sobie pan mecenas życzy, na trzy dni pod rząd. Zarezerwuję specjalnie salę (będzie ciężko, bo na 9 sędziów mamy tylko 4 sale), wezwę na każdy dzień tyle osób do przesłuchania ile się zmieści i stawię się punktualnie. I co? Ano nic z tego, bo jestem więcej niż pewien, że wszyscy świadkowie to nam się nie stawią. Kilka wezwań wróci awizowanych, z czego co najmniej jedno z adnotacją "adresat nieznany" albo "adresat zmarł", ponieważ panowie mecenasi nie mają w zwyczaju sprawdzać, czy adresy świadków, które podają sądowi są aktualne. Spośród tych, do których wezwania dotrą też wszyscy nie przyjdą, bo komuś jak raz wypadnie pilna wizyta u fryzjera a ktoś dostanie kataru i będzie musiał siedzieć w domu. Sami przesłuchani też pewnie trochę nam "zamieszają" bo panowie mecenasi nie mają też w zwyczaju sprawdzać, co wiedzą zgłoszeni przez nich świadkowie i co mają do powiedzenia. Jak raz okaże się więc zapewne że trzeba będzie jeszcze przesłuchać paru świadków, na przykład tych murarzy co dziesięć lat temu stawiali chlewik. Któryś z przesłuchanych spadkobierców może też sobie przypomnieć, że babcia darowała jego niewdzięcznemu bratu "pińcet dularów". Na co ów brat oświadczy, że nie chciał o tym wspominać, ale jeżeli brat to "wywleka" to on w takim razie zgłasza świadków, że babcia spłaciła karciane długi brata, i tak dalej... i tak dalej... Do tego dojdzie jeszcze konieczność powołania biegłych do wyceny domu i tej stodoły co się spaliła, a także maszyny do szycia, stołu i pięciu krzeseł, dwóch pierścionków i złotej "świnki". A jak już będą te opinie i świadkowie się stawią, to na następnej rozprawie ktoś sobie przypomni jeszcze o łące co to babcia ją odziedziczyła... albo uzna, że nie zgadza się z wyceną biegłego i zażąda przesłuchania jeszcze ośmiu świadków na okoliczność tego, że stodoła była spróchniała i się waliła, więc nie mogła być tyle warta. Ja jako sąd mam obowiązek ustalić prawdziwy stan faktyczny, więc jedziemy dalej...

Prowadzenie spraw "dzień po dniu" jest jak najbardziej pożądane, ale wprowadzenie tej metody w życie wymaga wprowadzenia najpierw dwóch rzeczy. Po pierwsze zasady, że to strona ma obowiązek sprowadzenia na salę rozpraw dowodów, na których chce się oprzeć (w tym także i świadków), a po drugie zasady ścisłej prekluzji dowodowej. Ale niestety ani na jedno, ani na drugie panowie mecenasi się nie zgodzą.

niedziela, 4 grudnia 2011

Oszczędności

Jak pisałem już w poprzednim wpisie ustawodawca postanowił, że pełnomocnik z urzędu w postępowaniu cywilnym winien należeć się temu, kto nie jest w stanie ponieść kosztów zatrudnienia pełnomocnika bez uszczerbku dla koniecznego utrzymania siebie i rodziny. Starałem się w nim też wyjaśnić, że ustalenie ile owe koszty miałyby wynosić jest praktycznie niemożliwe, bo każda sprawa jest inna, nawet jeżeli ich przedmiot jest taki sam, przez co cały ten „wzór” zaczyna tracić sens. Może dobrym rozwiązaniem by było, gdyby każdy pełnomocnik miał obowiązek przedłożenia sądowi faktury VAT opiewającej na kwotę zapłaconą przez klienta, i w oparciu o którą sąd przyznawałby zwrot kosztów zastępstwa procesowego. Wtedy sędzia miałby stały dostęp do aktualnych informacji odnośnie rynkowych stawek wynagrodzenia adwokackiego. Ale do tego raczej nie dojdzie, z oczywistych powodów... wróćmy więc do naszych baranów.

Kolejny element „wzoru na adwokata” to koszty koniecznego utrzymania. By adwokat się należał muszą one pozostawać w takiej relacji do sytuacji majątkowej wnioskującego, że konieczność poniesienia kosztów zatrudnienia adwokata powodowałaby „istotny uszczerbek w koniecznym utrzymaniu”. Przepis o tej treści funkcjonuje w kodeksie praktycznie od samego początku, bo pojawił się już w pierwszym zunifikowanym kodeksie postępowania cywilnego z 1932 r. Od samego początku był on też źródłem problemów interpretacyjnych, które wraz z upływem lat, i zmianą realiów gospodarczych stawały się coraz większe. Problem dotyczył przy tym nie tyle interpretacji pojęcia „koniecznego utrzymania” co kwestii tego kiedy można mówić, że ktoś „nie jest w stanie” ponieść kosztów. Generalnie linia powojennego orzecznictwa szła w stronę poglądu, iż nie wystarczy nie mieć pieniędzy, ale ów brak musi być przez niemającego niezawiniony. Taki wniosek wynika chociażby z uzasadnienia postanowienia Sądu Najwyższego z dnia 24 września 1984 r. (często powoływanego przy rozpoznawaniu takich wniosków) zgodnie z którym ubiegający się o pomoc państwa w ponoszeniu kosztów postępowania sądowego winien w każdym wypadku w pierwszej kolejności poczynić oszczędności we własnych wydatkach, do granic zabezpieczenia koniecznych kosztów utrzymania siebie i rodziny. Sądowi Najwyższemu nie chodziło tu jednakże o oszczędzanie na konkretny cel, którym ma być poniesienie kosztów sądowych w tej konkretnej sprawie. Z uzasadnienia orzeczenia wynika bowiem, że wydano je w oparciu o założenie, że jak badylarz ma 12 arów pod szkłem to znaczy że przez ostatnie lata zarabiał tyle, że miał z czego oszczędzać. A jak wszystko przepił i przehulał to jego problem i łapy precz od państwowych pieniędzy. Czyli jak masz jakieś dochody, to ich nie wydawaj na bzdury tylko oszczędzaj bo może kiedyś będziesz potrzebował pieniędzy na pokrycie opłat sądowych.

Obecnie sytuacja się zmieniła. Orzecznictwo Trybunału strasburskiego wymusiło zmianę kierunku interpretacji przepisów w stronę oceny konieczności poniesienia opłat jako zapory w dostępie do wymiaru sprawiedliwości. Znaczenie zaczęło mieć zatem to, czy ktoś ma pieniądze (bądź może mieć pieniądze) na poniesienie opłat, a nie to, czy powinien mieć pieniądze. Powołane orzeczenie Sądu Najwyższego zaczęto interpretować jako nakazujące podjęcie w pierwszej kolejności próby zgromadzenia potrzebnych środków w drodze oszczędności, i wstrzymania się z wytoczeniem sprawy sądowej do czasu ich zgromadzenia – o ile okoliczności i charakter sprawy dopuszczają taką zwłokę. No i tu dochodzimy powoli do sedna problemu – do tego, że dziś istotne dla ustalenia, czy ktoś spełnia przesłanki dla otrzymania pełnomocnika z urzędu wcale nie jest to jakie ktoś ma dochody czy majątek, i czy z tych dochodów może sfinansować zatrudnienie pełnomocnika. Znaczenie ma przede wszystkim to, czy jest on w stanie zaoszczędzić bądź w inny sposób uzyskać niezbędną kwotę na pokrycie tych kosztów.

By uwidocznić ten problem wezmę pierwszy z brzegu wniosek o zwolnienie od kosztów, razem z załączonym do niego oświadczeniem i zobaczmy, gdzie tu ewentualnie można by sobie pooszczędzać. Już na początku widać, że Minister przygotowując „ustalony wzór” oświadczenia w zasadzie całkowicie pominął tę kwestię. Prawie dwie strony zajmują w nim rubryki przeznaczone na opisanie posiadanego majątku i dochodów („nie mam”, „nie posiadam”, „nie dotyczy”), a na opisanie wydatków przeznaczone jest okienko na ćwierć strony, jako miejsce na napisanie tego, co jeszcze wnioskujący uważa za istotne. W tym przypadku owo okienko wypełnia wyszczególnienie szeregu różnych należności opiewających na kwotę wyższą niż deklarowane miesięczne dochody. Znaczy tenże podsądny wydaje więcej, niż oficjalnie zarabia, a oszczędności żadnych nie ma... Kradnie czy oszukuje? Ale zostawmy to. Wśród wydatków wymieniono opłaty za lokal, prąd i gaz, ratę kredytu hipotecznego, raty dwóch kredytów bankowych, opłaty za telefony komórkowe, a także leki, bilety miesięczne, kurs angielskiego dla dzieci itp. No i co z tego wynika? Ano że nie bardzo jest na czym oszczędzać. Większość z tychże stałych wydatków wynika z zawartych przez wnioskującego umów, z których musi się on wywiązać. Nie można przecież domagać się tego, żeby czynienie oszczędności polegało na łamaniu postanowień umownych i np. zaprzestaniu spłacania kredytów. Owszem oznacza to, że prawo do pełnomocnika z urzędu przysługiwać będzie osobie, która wydaje całe swoje dochody na spłatę kredytu zaciągniętego na zakup Jaguara XKR, no ale jakby nie patrzeć nie ma ona jak oszczędzać, bo przecież nie może przestać spłacać kredytu. Konieczność uiszczenia opłaty będzie więc dla niej zaporą w dostępie do wymiaru sprawiedliwości, a tego prawa nie można odmawiać. I to jest chyba dobra odpowiedź na pytanie dlaczego sądy przyznają pełnomocników z urzędu osobom, które jeżdżą luksusowymi samochodami.

piątek, 25 listopada 2011

Wzór na adwokata

Aby móc się ubiegać o ustanowienie pełnomocnika z urzędu strona musi złożyć oświadczenie, z którego wynika, że nie jest w stanie ponieść kosztów wynagrodzenia adwokata lub radcy prawnego bez uszczerbku utrzymania koniecznego dla siebie i rodziny. Taka zasada wynika z przepisu art. 117 kpc. Tak, wiem, że to dotyczy tylko osób, które nie uzyskały zwolnienia z kosztów sądowych, ale to w sumie wychodzi na jedno, bo zwolnienie od kosztów też przyznaje się osobie, która wykaże, że nie jest w stanie ponieść itd... Chodzi mi natomiast o co innego. O to komu powinien się należeć pełnomocnik z urzędu, a komu nie.

Sprawa wydaje się prosta, wystarczy podstawić dane do prostego wzoru, który wprowadza ów przepis. Bo jeżeli koszt wynagrodzenia pełnomocnika jest większy od różnicy pomiędzy dochodami a kosztami koniecznego utrzymania to pełnomocnik się należy. Problem w tym, że to równanie jest równaniem (a raczej nierównością) z trzema niewiadomymi. Aby je rozwiązać trzeba ustalić to, ile wynosi koszt wynagrodzenia pełnomocnika, jaka jest wartość dostępnych zasobów majątkowych strony, oraz ile wynoszą koszty koniecznego utrzymania jej i jej rodziny. To zaś jest w praktyce znacznie trudniejsze niż się wydaje.

Zacznijmy podstawianie do wzoru od lewej strony, czyli od tego, ile wynoszą koszty wynagrodzenia pełnomocnika, które strona musiała by ponieść, gdyby takowego zatrudniła na własną rękę. Ale skąd wziąć takie dane? Oczywiście mogę posłużyć się do tego celu rozporządzeniami Ministra Sprawiedliwości, określającymi stawki wynagrodzenia pełnomocników z urzędu. Tyle tylko, że zatrudnienie na wolnym rynku adwokata do sprawy o eksmisję z mieszkania na pewno nie kosztuje, jak chce tego owo rozporządzenie, 120 złotych, a 60 zł to kosztuje przejrzenie dokumentów, a nie prowadzenie całej sprawy o stwierdzenie nabycia spadku. Poza tym wszelkie tego rodzaju tabele i wykazy stawek są bez sensu, bo przecież sprawa jest sprawie nierówna. I pełnomocnik pełnomocnikowi też nie. Nie można patrzeć na pracę pełnomocnika jak na pracę mechanika samochodowego, i zadekretować że wymiana oleju kosztuje tyle, a wymiana tłumika tyle. Bardziej pasowałoby tu porównanie z pracą architekta projektującego dom na zamówienie, od podstaw, dopasowanego do konkretnej działki i uwzględniając życzenia, potrzeby i możliwości klienta. Tam nikomu nie przychodzi do głowy by wprowadzić jakiś „urzędowy” cennik, że zaprojektowanie domu dwupiętrowego z garażem, stojącego na zboczu o nachyleniu ponad 20% kosztuje tyle a tyle, dlaczego więc ma być urzędowo określane ile kosztuje prowadzenie sprawy sądowej danego rodzaju? A ustalanie wysokości wynagrodzenia w zależności od wartości przedmiotu sporu jest tak samo sensowne jak ustalanie wysokości składki ubezpieczeniowej w zależności od pojemności silnika. Tudzież obowiązujące w czasach minionych uzależnianie wysokości cła na importowane samochody od tego, ile samochód ważył.

Jeżeli zatem nie tabelki „urzędowych” stawek to co? Rzeczywiste stawki rynkowe? Dobrze by było, ale skąd je wziąć? Pewnego razu, gdy rozpoznawałem wniosek o przyznanie pełnomocnika z urzędu to próbowałem się dowiedzieć na jakie honorarium zgodził się pełnomocnik przeciwnej strony, żeby ustalić o jakich stawkach mówimy. Zostałem jednak poinformowany, że to jest tajemnica handlowa, klient nie wyraża zgody na ujawnienie itp. Innym razem (a w zasadzie wiele razy) o to ile kosztowałoby zatrudnienie pełnomocnika pytałem tego, który wnosił o ustanowienie takowego z urzędu. I tylko raz mi się zdarzyło, że człowiek podał konkretne kwoty. Reszta odpowiadała, że nie wie, albo że nie pytała, albo że nie interesowała się. A na pytanie, skąd w takim razie wiedzą, że ich nie stać, padała zwykle odpowiedź, że „oni słyszeli, że to drogo kosztuje”. No i jak na tej podstawie mogę ustalić czy ich faktycznie stać, czy nie? Może internet? Wszak w googlach jest przecież wszystko, co nie?

Ktoś, kto poszukuje informacji o kosztach zatrudnienia pełnomocnika w internecie może natrafić na dwa rodzaje informacji, w dodatku ze sobą sprzecznych. Z jednej strony (głównie wśród dymiących zgliszcz wokół dyskusji o „otwarciu zawodów prawniczych”) można znaleźć informację, że usługi prawne są tanie, że porada to tylko 50 zł, i że ludzie bez szemrania płacą 200 zł dentyście, a jak tyle trzeba zapłacić adwokatowi, to twierdzą że to za drogo. Z drugiej strony są informacje, że adwokat zażądał „kosmicznej” stawki, płacenia za każdą rozprawę, 20% od wygranej i jeszcze zwrotu kosztów dojazdu „no i kogo na to stać”. Prawda pewnie leży gdzieś pośrodku, ale to nie przybliża mnie nawet na krok do rozwiązania problemu. Nadal nie wiem ile wynosi koszt zatrudnienia pełnomocnika. A to dopiero początek...

sobota, 19 listopada 2011

Pełnozurzędownicy

Długo nosiłem się z zamiarem napisania o pełnomocnikach z urzędu, bo temat jest bardzo interesujący i to z wielu różnych stron. I wydaje się że właśnie nadeszła właściwa pora. Parę dni temu przeczytałem w prasie artykuł poświęcony tej tematyce, napisany – zgodnie z obowiązującą tendencją – w oparciu o tezę, że głupi sędziowie bezmyślnie przyznają pełnomocników, bo nie chce im się dobrze sprawdzać, czy takowy się należy, a to wszystko z naszych podatków. Wypowiadało się tam wiele osób, przytaczano liczne przykłady jak to na przykład ktoś dostał adwokata z urzędu a okazało się, że akuratnie jeździ sobie za granicą na nartach. Mam nadzieję tylko, że autorka tej wypowiedzi pamiętała, że przez całkiem długi czas po wyroku Trybunału Konstytucyjnego podważającym zasady przyznawania pełnomocników wcale nie trzeba było być biednym, by otrzymać pełnomocnika z urzędu... ale to akurat jest mało istotny szczegół.

Wskazywano tam, że sądy powinny częściej korzystać z możliwości, jakie dają przepisy i przeprowadzać dochodzenia co do stanu majątkowego. A najlepiej, gdyby takie wnioski rozpoznawali dopiero po zobaczeniu jak dana osoba wygląda... Da się zrobić. Można wyznaczać posiedzenia jawne w przedmiocie wniosku o ustanowienie pełnomocnika z urzędu, przeprowadzać dochodzenia, zwracać się do US, ZUS, KRUS i innych urzędów by zweryfikować prawidłowość twierdzeń zawartych w oświadczeniu. Tyle tylko, że wtedy ci sami adwokaci, którzy dziś pomstują na sędziów, że pochopnie przyznają pełnomocników pomstowali by na nich za przewlekanie postępowań – bo posiedzenie, dochodzenie i takie tam trwałoby minimum trzy miesiące. No i pewnie jeszcze byłoby coś o zmuszaniu ubogich do poddania się „upokarzającej procedurze”. Przypomniano by też pewnie że obowiązującą ideą jest to, że państwo nie może zakładać, że obywatel chce go oszukać i takie tam. No więc jak ma być? Szybko, łatwo i z zaufaniem do obywatela, czy może wolno, trudno i zakładając, że każdy obywatel to oszust?

Zdziwiło mnie też trochę to, że jeden z komentujących sprawę adwokatów czuł się zbulwersowany tym, że sąd ustanowił obrońcę z urzędu osobie, która wcześniej miała dwóch obrońców z wyboru. Bo przecież skoro stać go było na obrońcę z wyboru to znaczy że nie należy mu się obrońca z urzędu... Ciekawe. Może więc niech Naczelna Rada Adwokacka wyda jakieś zarządzenie zabraniające adwokatom z wyboru składania wniosków o zwolnienie ich klientów od kosztów sądowych, no bo przecież skoro kogoś stać na zatrudnienie adwokata to nie należy mu się też zwolnienie od kosztów sądowych. I niech robi dyscyplinarki swoim kolegom, którzy składają oświadczenie o wypowiedzeniu pełnomocnictwa i jednocześnie wniosek o ustanowienie ich pełnomocnikami z urzędu, motywowane tym, że klientowi skończyły się pieniądze na dalsze ich zatrudnianie. A co do wypowiedzi pana mecenasa to przez grzeczność nie zapytam, czy przypadkiem w tej akurat sprawie obrona nie była obowiązkowa.
 
Narzekania ze strony zawodowych pełnomocników na obecny system pomocy prawnej z urzędu słychać od dłuższego czasu. Że pochopnie, że za grosze, że bez sensu, że sąd ustanawia pełnomocników osobom niezrównoważonym psychicznie ponieważ wtedy to nie on się musi z nimi dogadywać tylko musi to robić pełnomocnik. Chociaż w tym ostatnim przypadku nie bardzo rozumiem o co chodzi. Czy przypadkiem praca pełnomocnika nie polega właśnie na tym, żeby ustalić czego klient chce i przełożyć to na roszczenia, twierdzenia i zarzuty procesowe? Czy to zadaniem sądu jest praca ze stronami i ustalanie możliwych do zgłoszenia roszczeń i żądań? O nie, to jest zadanie pełnomocnika, to on jest pośrednikiem i tłumaczem pomiędzy stroną i sądem. To właśnie jego zadaniem jest pomóc stronie która jest nieporadna, niezorganizowana, bądź nie jest w stanie podejmować racjonalnych decyzji. Od tego właśnie są pełnomocnicy, i właśnie po to ustanawia się ich z urzędu. Bo nie sposób jest stwierdzić, udział pełnomocnika w sprawie, w której powód czy pozwany nie potrafi odróżnić faktów od urojeń nie jest potrzebny.

Niezależnie od powyższego zgadzam się z tym, że obecny system przyznawania pomocy prawnej z urzędu, owego „prawa ubogich” jest zły, nie działa prawidłowo, i wymaga zasadniczych zmian, i to dotykających samych fundamentów tego systemu. Nie wystarczy tutaj zmienić zasad wynagradzania pełnomocników (bo obecnie obowiązujące faktycznie są idiotyczne) czy też wprowadzić surowszych rygorów oceniania komu tenże pełnomocnik się należy a komu nie. Trzeba zmienić samą ideę leżącą u podstaw przydzielania tego rodzaju pomocy, poprzez jednoznaczne określenie, iż przyznanie pełnomocnika z urzędu jest świadczeniem z zakresu pomocy społecznej. A dlaczego? To postaram się wyjaśnić wkrótce, bo wygląda na to, że kwestii pełnomocnikowania z urzędu poświęconych będzie kolejnych kilka wpisów. Bo w końcu ile można pisać o doręczeniach przez podwójne awizo, przedsiębiorcach, którzy uważają że zadaniem sądów jest pomaganie im w ściąganiu należności od dłużników, czy też o pełnomocnikach, którzy wyręczają się sądem w gromadzeniu dowodów, albo wnoszą pozwy przeciwko fakturom. Co nie zmienia faktu że nadal uważam, że obowiązek doręczenia pozwanemu odpisu pozwu powinien spoczywać na powodzie.

piątek, 11 listopada 2011

Raport

Parę dni temu opublikowany został raport jakiejś fundacji "Court Watch Polska" która postanowiła uznać się za kompetentną do pilnowania czy sądy dobrze sądzą. Posłała więc do sądów "obserwatorów" którzy mieli wyrazić swoje opinie, w oparciu o które wyrażono opinie i sugestie zebrane na 160 stronach wydanych na koszt Fundacji Batorego. Prawdę mówiąc nie bardzo mnie to interesowało, bo takich raportów to pojawia się co roku kilka, a jeden głupszy od drugiego. Jak na przykład ten sprzed paru miesięcy, w którym paru wesołków stwierdziło, że dostępność do sądów jest ograniczona, bo na stronach internetowych sądów nie podano bezpośrednich numerów telefonów do sędziów, a jak strony dzwonią do sekretariatu, to sędziowie nie chcą z nimi rozmawiać. Zwrócono jednakże moją uwagę na to, że jedna z autorek owego "raportu" pozwoliła sobie zacytować w nim - i oczywiście skrytykować - jedną z moich wypowiedzi zamieszczonych jakiś czas temu na tym blogu. W takiej zaś sytuacji nie wypadało się do owej krytyki nie ustosunkować.

W rozdziale raportu zatytułowanym "służebna rola sądu w praktyce zacytowano fragment mojej wypowiedzi zawartej we wpisie z 13 października 2011 r. 

"Sądząc, z wypowiedzi, które towarzyszą nawoływaniom do wprowadzenia takiej „reformy” sąd ma przestać być władzą a stać się służącym, którego zadaniem jest dać „obywatelowi” to, czego zażąda, a od niego samego niczego nie żądać. Ma robić wszystko, by „obywatel” uzyskał taki wyrok jak chce i to szybko i bez wysiłku z jego strony"

pisząc iż tekst ten świadczy  o tym, że "nie każdy sędzia dobrze rozumie swoją rolę społeczną", bo przecież:

“Służebna rola sądu nie sprowadza się do spełniania oczekiwań jednostek, ale do służenia dobru publicznemu – czasem zgodnie, a czasem wbrew oczekiwaniom poszczególnych osób”

I tutaj pytanie za 100 punktów. Czym różni się ta wypowiedź od mojej. Ja też przecież pisałem o tym, że sądy nie istnieją po to by spełniać życzenia stron, chociaż moja wypowiedź odnosiła się w zasadzie do kwestii proceduralnych. Być może z tego powoda autorka tej części raportu nie do końca zrozumiała moją wypowiedź, bo zakładam, że na tyle dobrze rozumie ona tekst pisany, by dostrzec, że w cytowanej wypowiedzi nie zawarłem mojego poglądu, lecz pogląd przeze mnie krytykowany. Co wynika dokładnie z dalszej części wpisu, a zwłaszcza z ostatniego akapitu, w którym napisałem:
 
Sąd „dla obywatela” nie może zatem oznaczać sądu w którym można łatwo uzyskać wyrok zasądzający dochodzoną należność. [...] Sąd nie jest od pomagania komukolwiek i wyręczania kogokolwiek w czymkolwiek. Bo sąd, który pomaga jednej ze stron jest sądem stronniczym. Na ołtarzu sprawności, szybkości i usprawnienia dochodzenia roszczeń nie wolno poświęcać praw stron do uczciwego procesu i bezstronnego rozpoznania sprawy.

Trudno jednakże jednoznacznie się wypowiadać na temat tego jakie były motywy krytyki mojego stanowiska w tej sprawie, bo dalsza część wypowiedzi autorki - która miała "wyjaśniać" jej stanowisko niczego tak naprawdę nie wyjaśnia. Bo sprowadza się ona do tego, że zdaniem autorki istnienie zadłużenia alimentacyjnego winno stanowić negatywną przesłankę podwyższenia alimentów, a jak sądy tego nie rozumieją to znaczy że nie są "służebne". I że ogólnie sądy zasądzają za wysokie alimenty i powinny zasądzać niższe, to wtedy urząd w którym ona pracuje nie musiałby tyle płacić. 

Lektura tego kawałka raportu (a czytało się to gorzej niż niejeden pieniacki pozew) spowodowała, że postanowiłem sprawdzić, czy reszta raportu jest tak samo "obiektywna" Wczytałem się więc dokładniej w to, co popełniono, i już na wstępie znalazłem taki o to "kwiatek": 

"Najczęściej jednak przejawem deficytu kultury jawności było ustalanie celu wizyty publiczności oraz legitymowanie i wpisywanie nazwisk obserwatorów do akt sprawy, a więc działania neutralizujące rzadko spotykaną przez sędziów rejonowych sytuację, w której na sali znajduje się jakiś anonimowy przedstawiciel społeczeństwa."

Że co proszę? Czy człowiek, który to napisał ma JAKIEKOLWIEK pojęcie o procedurze sądowej i COKOLWIEK wie na temat praktyki sądowej? To nawet nie jest niekompetencja, to jest totalna i absolutna ignorancja, która całkowicie dyskwalifikuje i autorów, i cały ten raport. Zapytanie o nazwiska, a także wylegitymowanie ma na celu tylko jedno - sprawdzenie, czy osoby, które zgłosiły się jako publiczność nie zostały zgłoszone jako świadkowie. Bo jeżeli tak, to należy ich usunąć z sali, by nie mogli słuchać, co mówią inni. Odnotowanie nazwisk w protokole służy temu, by w przyszłości nie było wątpliwości co do tego, czy osoba, którą zgłoszono na świadka była wcześniej obecna na rozprawach czy nie. A legitymowanie ułatwia też późniejsze dyscyplinowanie publiczności, na wypadek gdyby zachowywała się nieprawidłowo.  To jest oczywiste dla każdego, kto ma choćby podstawową praktyczną wiedzę w zakresie funkcjonowania sądów. Ale niestety nie dla przedstawicieli owej Fundacji, która automatycznie uznała, że jest to przejaw "antyobywatelskiej" postawy sędziów. No cóż, można się tego było spodziewać skoro "dokopywanie" sędziom jest w tym kraju niemal narodowym sportem.

Taka "wpadka" już na samym początku podważa rzetelność także innych informacji na temat sposobu funkcjonowania "ocenianych" sądów w zakresie sposobu prowadzenia rozpraw. Przytaczane przykłady "nieprawidłowości" stwierdzone zostały bowiem, jak widać, przez ludzi, którzy nie wiedzieli na co patrzą i co widzą. To zupełnie jakby postanowili sobie poobserwować sposób przeprowadzania operacji w szpitalach i wyrażali opinię, że "niedopuszczalne jest, żeby lekarze nie reagowali na piszczenie aparatury". Nie mam nic przeciwko obecności publiczności na sali rozpraw, ale jeżeli owa publiczność przychodzi tam z zamiarem oceniania mnie (i zgłaszania potem sugestii co do "poprawy" mojego postępowania) to chciałbym, żeby były to osoby kompetentne. Na przykład wiedzące dlaczego sędzia wypytuje publiczność o nazwiska. I zdające sobie sprawę z tego, że "mamusie" płaczące na zawołanie są na porządku dziennym, i sędziowie nie takie przedstawienia na sali widzieli. A przywołanie takich "aktorów" do porządku może nastąpić tylko poprzez jednoznaczne i brutalne danie im do zrozumienia, że sędzia się na ten cyrk nie nabiera.

Dopóki zatem owa Fundacja nie znajdzie kompetentnych obserwatorów, niech ograniczy się do sprawdzania, czy w sądach są czyste łazienki. Bo do tego się akurat nadaje, o czym świadczy poświęcona temu część "raportu".



poniedziałek, 7 listopada 2011

Przypadkowy człowiek

Od pewnego czasu zauważyłem, że pisma składane przez strony trafiają do mojej szafy z coraz większym opóźnieniem. Coraz dłużej czeka się też na wykonanie zarządzeń, by kogoś wezwać, albo się gdzieś zwrócić. Znaczy sekretariat się obija, lenie nic nie robią tylko piją kawę i gadają o pieluchach no i trzeba by to wszystko wyrzucić na zbitą twarz. Tyle tylko, że gdy w niedzielę siedziałem sobie w pracy (tak to jest jak człowiekowi urlopów się zachciewa) to spotkałem tam także kilku tych leni, którzy roznosili pocztę, przygotowywali wezwania, pakowali akta dla biegłych. Bo niestety pracy jest coraz więcej, a pracowników nie przybywa. Odpowiedź na prośbę o dodatkowe etaty jest zawsze taka sama. Nie ma pieniędzy. Nigdy nie ma pieniędzy. Są pieniądze na fanaberie w stylu sądów odmiejscowionych, młotki, birety, kamery na salach, wydawanie ministerialnej gazetki, ale na pracowników sądów pieniędzy nie ma. Braki kadrowe łata się poprzez zatrudnianie ludzi na zlecenie, tudzież kombinowanie z różnymi rodzajami stażystów. Praktykanci, aplikanci i kto tam jeszcze wpada w sądowe łapy wykorzystywani są do ostateczności czy to do protokołowania, czy do „prac ręcznych” znaczy pieczątkowania, szycia i klejenia. Ale to są wszystko półśrodki, a w dodatku dopuszczanie do akt przypadkowych ludzi może skończyć się bardzo źle.

Pewnego razu w ramach takiego przymusowego naboru zatrudniono, w ramach stażu z Urzędu Bezrobocia, człowieka, który był bardziej przypadkowy od innych. I nie wiem do dziś czy naprawdę nie nadawał się nawet do najprostszej biurowej roboty, czy też umyślnie knocił wszytko. Popracował wprawdzie tylko miesiąc, ale efekty jego „pracy” odczuwamy do dziś, bo nadal nie udało się wszystkiego „odkręcić”. Cóż takiego wyczyniał ów geniusz? No cóż. Wszywanie pism do akt sprawy nie w kolejności, wyrywkowo, czy też okazjonalnie „do góry nogami” to w zasadzie mało istotny szczegół. Mylenie adresów na kopertach, błędne wpisywanie godziny na wezwaniach (pewnemu człowiekowi wysłał wezwanie na 18:30 zamiast na 13.30) czy nawet mylenie dat rozpraw, to drobiazg. Ale to, co wyczyniał z korespondencją, która miała być przez niego dołączana do właściwych akt to prawdziwy koszmar. Robota w zasadzie prosta jak konstrukcja cepa. Należy dane pismo wziąć, włożyć do akt, których sygnaturę wskazano w piśmie a akta wraz z pismem włożyć do szafy sędziego, którego nazwisko wpisano na okładce akt. Nazwisko napisano też na szafie, więc tu nie powinno być problemu. Ale dla tego „geniusza” jednak był. Nie żeby nie wiedział co i jak ma robić, na kilka pierwszych dni otrzymał „anioła stróża” który pokazywał mu jak się „podkłada korespondencję” i wtedy nie było żadnych problemów. Potem jednak zaczął pracować samodzielnie. I się zaczęło. W paru sprawach pisma „się zawieruszyły”, i dopiero po poszukiwaniach znalazły się w szufladzie jego biurka („bo nie zdążyłem w piątek podłożyć”), w zupełnie innych aktach („musiałem się pomylić”), albo włożone do trzeciego tomu pięciotomowych akt („przecież włożyłem do akt”). Parę razy znajdowałem też na półce akta, które nie wiedziałem dlaczego się tam znalazły, po czym okazywało się, że pomiędzy podwójnymi okładkami, albo gdzieś w stosie „dyżurnych” odpisów orzeczeń leży nowe, często bardzo istotne pismo.

To wszystko byłoby tylko denerwujące, gdyby nie to, że wśród takich „błądzących” pism były także odpowiedzi na pozew, wnioski o odroczenie rozprawy, pisma usprawiedliwiające nieobecność, czy wnioski o nadanie klauzuli wykonalności. Efektem było wydanie kilku wyroków zaocznych, jak również kilku zwykłych w warunkach nieważności postępowania. Jednego świadka ukarano grzywną za nieusprawiedliwione niestawiennictwo, podczas, gdy przebywał on w szpitalu i odpowiednie zaświadczenie wysłał do sądu. Wydano też kilka tytułów wykonawczych, w oparciu o błędne założenie, iż pozwany nie wniósł sprzeciwu od nakazu zapłaty. Odrzucono też kilka apelacji i zażaleń, bo nie podłożono do akt pisma zawierającego uzupełnienie braków. A gdy te wszystkie zagubione pisma się znalazły nie można było tychże postanowień tak po prostu podrzeć i wyrzucić, choć oczywiste było że są one błędne i nie powinny być w ogóle wydane. Niektóre można było uchylić w trybie art. 359 kpc. W innych trzeba było czekać na wniesienie zażalenia przez stronę i zażalenie to uwzględnić w trybie 395 kpc. Sprzeciw od wyroku zaocznego i wstrzymanie jego wykonalności załatwiało w zasadzie sprawę, o ile wniesiono go w terminie i opłacono, ale w wypadku zwykłych wyroków zmienić je lub uchylić mógł tylko sąd okręgowy. W paru sprawach niestety takie błędne orzeczenia się uprawomocniły, bo strona nie wniosła sprzeciwu, zażalenia czy apelacji. Na podstawie błędnego założenia, że orzeczenie jest prawomocne wydano też tytuły wykonawcze, które stanowiły podstawę wszczęcia egzekucji. A wina oczywiście spadła na sąd.

wtorek, 1 listopada 2011

Salem

15 grudnia 1991 r. należący do Samatour Shipping Company prom MV Salem Express odbił od nabrzeża portu Jeddah (Dżedda) w Arabii Saudyjskiej kierując się w stronę egipskiego portu Safaga, położonego kilkadziesiąt kilometrów na południe od znanego kurortu Hurghada. Na pokładzie według oficjalnych danych, znajdowało się 578 pasażerów i 71 członków załogi, choć nieoficjalnie mówi się, że rzeczywista liczba pasażerów była znacznie większa. Statkiem dowodził doświadczony kapitan Hassan Moro, który znał doskonale wody (i rafy) na podejściach do Safagi. Wielokrotnie, korzystając z tej wiedzy, prowadził on statek krótszą, choć bardziej niebezpieczną trasą podchodząc do portu od południa, wąskim kanałem pomiędzy Hyndman Reef a rafami przybrzeżnymi. Taką też trasę obrał i tym razem, pomimo wzmagającego się wiatru i nadchodzącego sztormu. Decyzja ta, dyktowana chęcią oszczędzenia pasażerom kilkugodzinnej żeglugi w sztormie, okazała się tragiczna w skutkach, gdy na krótko przed północą 15 grudnia 1991 r. Salem Express uderzył dziobem w południowy cypel Hyndman Reef. Uderzenie o rafę spowodowało rozszczelnienie furty dziobowej przez co woda zaczęła się wdzierać do wnętrza statku i zalewać pokład samochodowy Salem Express błyskawicznie nabrał wody, przewrócił się na prawą burtę i w ciągu 20 minut spoczął na dnie. Spośród załogi i pasażerów statku uratowało się zaledwie 180 osób, reszta, a wraz z nimi i kapitan Moro, zginęła wraz ze statkiem.

Dziś "Salem Express" to wielka atrakcja dla nurków przybywających do Egiptu. Wrak leży w niewielkiej odległości od brzegu, na płytkiej wodzie, co czyni go dostępnym dla wszystkich nurków. Codziennie nad wrakiem cumuje więc kilka łodzi z nurkami a przewodnicy co chwile prowadzą kolejne grupy wzdłuż liny prowadzącej ku rufie wraku. Ja także skorzystałem z okazji by "zrobić Salema" i muszę przyznać, że robi on wrażenie. W zasadzie wystarczy zanurzyć głowę pod wodę by dostrzec masywny kadłub spoczywający na dnie, a im bliżej do niego tym wspanialej wygląda. Śruby, maszt, znak kompanijny na kominie, windy kotwiczne i sama kotwica, to wszystko wydaje się być w doskonałym stanie. Przez liczne wybite iluminatory ze statku wyglądają kolorowe ryby, które kompletnie ignorują nurków. Jak gołębie na krakowskim Rynku. Można sobie zrobić zdjęcie przy zgiętym maszcie, albo przy wyglądającej jak ażurowa kula antenie radiowej. Można usiąść na kominie. Można wsadzić głowę do sterówki i zobaczyć co tam jest. Można w zasadzie kompletnie zapomnieć, że na tym wraku ktokolwiek zginął...


No właśnie... poza kolorowymi rybami i interesującymi elementami wyposażenia na tym wraku można znaleźć też co innego... Dno zaścielają płaty falistej blachy, które kiedyś służyły jako zasłona przed słońcem dla pasażerów podróżujących na pokładzie. Między nimi można dostrzec łodzie ratunkowe, które zatonęły wraz ze statkiem, bo nikt ich nie opuścił na wodę. Niektóre leżą na dnie nadal przywiązane do żurawików. Na dnie można też nadal odnaleźć pozostałości przedmiotów osobistych. Walizki. Buty. Wewnątrz wraku nadal spoczywają zwłoki wielu osób, większość na dolnych pokładach z których nie mieli oni szans się wydostać. I tu pojawia się pytanie, czy powinno się w ogóle nurkować na ten wrak. Czy nie powinno się przypadkiem pozostawić wraku, i tych co na nim zginęli, w spokoju? Czy faktycznie powinno się robić z cmentarza atrakcję turystyczną?

Dziś w dniu Święta Zmarłych wydaje mi się, że nie ma w tym nic złego, tak długo, jak długo wszyscy go odwiedzający będą mieli świadomość tego, gdzie się znaleźli i co tak naprawdę widzą. Tak jak nie widzimy nic złego w tym, że oprowadza się wycieczki po starych Powązkach nie powinniśmy też zabraniać odwiedzania wraków. Oczywiście o ile osoby, które odwiedzają te miejsca wiedzą jak należy się tam zachować. Że nie należy skakać po grobach, że nie należy zabierać pamiątek, że należy zachować należną temu miejscu powagę. Że nie powinno się wchodzić do wnętrza wraków, by nie naruszać spokoju zmarłych i powagi tego miejsca. Bo wrak jest Ich cmentarzem, to miejsce należy do Nich. My tam jesteśmy tylko gośćmi.


wtorek, 18 października 2011

Lojalność

No i tak jak przewidywałem mój tekst dotyczący rozumienia pojęcia „Sądu dla obywatela” wywołał małą burzę, i to nawet nie w szklance, ale w całym wiaderku wody. A jej wynik był dokładnie taki jak przewidywałem. Padło wiele haseł odnośnie tego, jaki tenże „przyjazny dla obywatela” sąd ma być... i one wszystkie sprowadzają się do jednego. Sąd powinien w miarę możliwości wyręczać strony (a przede wszystkim pełnomocników) we wszystkim i niczego od nich nie żądać, a raczej zrobić to samemu. Sąd ma pomagać nieporadnym, chronić słabszych, wspierać w udowadnianiu słusznych racji. Jeżeli pełnomocnicy błądzą, to powinien lojalnie im o tym powiedzieć. Jeżeli przepisy prawa stoją na przeszkodzie uwzględnieniu zgłoszonego roszczenia to powinien wyrwać się z okowów literalnej wykładni i sięgnąć do ducha prawa, dostrzec z urzędu niezgodność z Konstytucją, klauzule abuzywne i sprzeczność z zasadami współżycia społecznego. Rozbierzmy to po kolei na kawałki...

No tak... zwłaszcza to ostatnie jest ostatnio bardzo popularne... W pozwach i ogólnie w pismach procesowych można wyczytać wiele bardzo „interesujących” koncepcji prawnych, i tu należy panom mecenasom pogratulować inwencji. Tyle tylko, że czasami czytając takie pisma zastanawiam się, czy ten człowiek naprawdę wierzy w to, co pisze, czy może obowiązuje tu zasada „klient płaci, klient wymaga, a jak już przegramy, to zwalę wszystko na głupi sąd który trzymał się sztywno przepisu”. Ileż to ja się naczytałem fantastycznych koncepcji mających na celu wykazanie, że wnuczek jednak wstępuje w stosunek najmu po dziadku. Albo że żądanie, żeby biedny płacił bogatemu jest sprzeczne z zasadami współżycia społecznego. Na podstawie lektury pism procesowych można by też wnosić, że klauzulą abuzywną jest każda klauzula umowna, która stoi na przeszkodzie uwzględnieniu powództwa, albo stanowi podstawę roszczenia, z którym klient pana mecenasa się nie zgadza. No i oczywiście nadużyciem prawa jest przyjęcie spadku przez kogoś, kto do tego spadku „nie ma moralnego prawa”. Czy rzeczywiście sądy, aby stać się „sądami dla obywatela” powinny poważnie traktować takie prawne fantasmagorie? Czy może, zgodnie z również podnoszoną zasadą „lojalności” sędzia powinien na sali powiedzieć pełnomocnikowi wprost, że jego twierdzenia to stek bzdur, a uzasadnienie to jeden wielki bełkot? Że zgłaszane przez niego zarzuty są tak oczywiście bezzasadne, że szkoda nawet czasu na ich rozpoznawanie? Że to powództwo nie ma żadnych szans na uwzględnienie, co zauważyłby nawet student prawa? Zastanawiam się tylko, co by się stało po takiej wypowiedzi... czy pan mecenas wziąłby sobie krytyczne uwagi do serca i zrezygnował z popierania bezsensownego powództwa, czy może raczej wysmarowałby długaśną skargę na mnie. Że moje zachowanie było niegodne zawodu sędziego, bo pozwoliłem sobie oceniać sprawę przed jej zakończeniem, w dodatku poniżyłem go w oczach klienta, który mu zaufał jako profesjonaliście.

Idźmy dalej. Padła też sugestia, aby sąd lojalnie nie zaskakiwał pełnomocników swą oceną co do mocy poszczególnych dowodów. Ja tam się zgadzam... i mogę od razu mówić panom mecenasom co myślę o zgłaszanych przez nich dowodach. Na przykład, że złożona wraz z pozwem makulatura nie ma żadnej wartości dowodowej, a zgłaszanie jako dowodu zasadności roszczeń powoda „szczegółowego wykazu wierzytelności” podpisanego przez tego samego powoda to po prostu kpiny. Mogę też wprost oświadczyć, że sztandarowy świadek zgłoszony przez pana mecenasa ewidentnie nic o sprawie nie wie, natomiast dużo mu się wydaje. Albo że zeznania kochanej mamusi powoda są nic nie warte, bo wszystko co ona wie, to wie od synusia. Albo że rzekomi świadkowie rzekomego testamentu ustnego łżą jak stado zapchlonych psów, a i widać, że zostali nauczeni co mają mówić. I tak dobrze ich nawet nauczono, że opisują wszystko tymi samymi słowami. I co ciekawe słowami pana mecenasa, żywcem wziętymi z uzasadnienia wniosku. Mogę dokładnie, wyraźnie, i w obecności klienta poinformować pana mecenasa co myślę o jego wniosku o dopuszczenie dowodu z opinii „biegłego z zakresu rekonstrukcji wypadków z udziałem pieszych” zgłoszonego na okoliczność tego, że przyczyną upadku powoda było pośliźnięcie się na oblodzonym chodniku. Albo o jego wniosku o dopuszczenie dowodu z opinii biegłego neurologa, zgłaszanym dlatego, że powód nabił sobie guza (co określono w dokumentacji jako „obrażenia tkanek miękkich głowy”). Albo wyraźnie poinformować pana mecenasa, że napisanie w pozwie, że odpowiedzialność pozwanego jest „bezsporna”, szkoda powoda „oczywista”, a roszczenie „ewidentnie uzasadnione” nie zastępuje przedstawienia dowodów. Ale nie wiem, czy tego właśnie panowie pełnomocnicy by oczekiwali. Spodziewam się raczej, że liczyliby na sugestie w stylu: „te dowody to za mało, proszę zgłosić więcej, albo będzie mi przykro, że nie będę mógł uwzględnić powództwa pana klienta.” Pytanie tylko, jak tenże sam pan mecenas zareagowałby, gdybym poinformował pełnomocnika drugiej strony, że jeżeli nie przedstawi więcej dowodów to ja oddalę powództwo. Ciekawy jestem, czy byłby zadowolony z mojej lojalnej postawy, czy może raczej w te pędy złożył wniosek o wyłączenie sędziego z uwagi na stronniczość i wspieranie jednej ze stron postępowania.

Lojalność procesowa to bardzo dobre określenie... chciałbym tylko, aby dotyczyła ona zarówno sądu, jak i stron postępowania, a zwłaszcza profesjonalnych pełnomocników. By „działanie w interesie klienta” nie usprawiedliwiało przekraczania granic zdrowego rozsądku. By pełnomocnicy nie wnosili „w interesie klienta” ewidentnie bezzasadnych powództw z jeszcze głupszą argumentacją, tudzież z powołaniem się na interpretacje, które od dawna uważane są za błędne. By nie zgłaszali na świadków osób, które nic nie wiedzą w sprawie. By nie próbowali wyręczać się sądem w gromadzeniu dowodów. By nie zgłaszali absurdalnych żądań i zarzutów. Gdyby tylko to się ziściło, to wszystkim nam pracowałoby się lepiej. 

czwartek, 13 października 2011

Sąd dla obywatela

Co jakiś raz słyszę, że sądy powinny być „dla obywatela”. Hasło szczytne, ale co ono tak naprawdę oznacza? Na czym ma polegać owa „dlaobywatelskość” sądów? Sądząc, z wypowiedzi, które towarzyszą nawoływaniom do wprowadzenia takiej "reformy" sąd ma przestać być władzą a stać się służącym, którego zadaniem jest dać „obywatel” to, czego zażąda, a od niego samego niczego nie żądać. Ma robić wszystko, by „obywatel” uzyskał taki wyrok jak chce i to szybko i bez wysiłku z jego strony. Załóżmy, że tak właśnie powinno być, i w ramach wdrażania idei „sądów dla obywatela” spróbujemy usunąć cały ten formalizm z postępowań i zdjąć z obywateli większość obowiązków. I któż lepiej posłuży nam za tu przykład, jeżeli nie Drobni Przedsiębiorcy, Którym Długie Procesy Grożą Bankructwem.

Po pierwsze bardzo poważnym problemem stającym na przeszkodzie dochodzeniu należności jest to, że z jakiegoś powodu sądy życzą sobie, żeby podać im adres dłużnika. No a jak się okaże, że ten adres z faktury to nieaktualny jest to nie chcą wydawać wyroku i jeszcze żądają, żeby to sam Przedsiębiorca szukał tego dłużnika. A on przecież nie ma czasu! On biznes musi prowadzić! No i w dodatku jak próbuje go ustalać w urzędzie to każą mu płacić! Skandal! Jak sądowi potrzebny jest jakiś „pozwany” to niech go sobie sam znajdzie! Jakoś komornicy ich przecież znajdują! A tak w ogóle to po co ich szukać? Jeszcze będą dranie robili problemy, na przykład twierdząc, że wcale nie są nic winni, albo że roszczenie się przedawniło. Dłużnika o wyroku powinien powiadamiać komornik. Najlepiej jednocześnie z wyegzekwowaniem należności. Co zresztą będzie stanowiło tylko usankcjonowanie dziś już istniejącej praktyki, że jako adres pozwanego można podać dowolnie wybrany adres, bo wtedy nakaz się uprawomocni „na awizie” i nie będzie problemów ze sprzeciwami i takimi tam.

Drugą poważną przeszkodą, którą trzeba jak najszybciej zlikwidować, jest to, że sądy żądają od Przedsiębiorców jakichś dowodów. To musi się skończyć, bo to przecież oznacza, że sądy traktują przedsiębiorców jak oszustów. Powinno się wprowadzić zasadę, że Przedsiębiorcom sądy wierzą na słowo, i jak Przedsiębiorca mówi, że pieniądze się należą, to już nic więcej nie powinno być sądowi potrzebne. A jak sąd nie wierzy, to niech sam sobie szuka dowodów, pościąga je od innych osób i urzędów, to się przekona. Albo niech przyśle biegłego, który przyjdzie do biura Przedsiębiorcy i tam poszuka sobie odpowiednich dokumentów które przekonają sąd, że te pieniądze Przedsiębiorcy się należą. Tylko szybko, żeby Przedsiębiorca nie musiał za długo czekać, bo przecież on też ma rachunki do płacenia! Tak jak dzisiaj jest w e-sądzie – pisze się, że jest faktura (albo że możliwe, że jest faktura) i sąd klepie nakaz. Bardzo nowocześnie i sprawnie. I proobywatelsko!

No dobra. Pośmialiśmy się, a teraz na poważnie. Z całym szacunkiem dla Przedsiębiorców, Którzy Swoimi Podatkami Finansują Moją Pensję taka wersja „sądów dla obywatela” mi nie odpowiada. I nieważne w jak dużym procencie roszczenia są słuszne i jak jest „na zachodzie”. Nadal stoję na stanowisku, że proces przed sądem powinien się toczyć pomiędzy dwiema osobami, a nie pomiędzy przedsiębiorcą i fakturą. Że pozwany powinien być rzeczywiście powiadomiony o tym, że jest rozprawa w sądzie, i to powiadomiony fizycznie, faktycznie i on osobiście, a nie przez podwójne awizo na adres, pod którym listonosz nie zastał nikogo, kto mógłby powiedzieć, że taki tu nie mieszka. Że powód powinien sam zgromadzić i przedstawić sądowi dowody, a nie ograniczać się do wskazania, gdzie sąd może sobie poszukać dowodów. Bo sądy nie zostały ustanowione po to, by chronić interesy wierzycieli, one istnieją także po to, by chronić rzekomych dłużników przez bezzasadnymi roszczeniami.

Chciałbym, żeby wszyscy ci, którzy nawołują do tego, by sądy były „dla obywateli” zrozumieli, że „obywatelami” są nie tylko wierzyciele, ale i dłużnicy. Czy raczej osoby, których powodowie określają jako dłużników. Sąd „dla obywatela” nie może zatem oznaczać sądu w którym można łatwo uzyskać wyrok zasądzający dochodzoną należność. Sąd musi zapewniać dokładnie taką samą ochronę i jednej i drugiej stronie sporu. Bo to spór, a nie roszczenie jest istotą postępowania przed sądem. Powinni też zapamiętać, że sąd nie jest od pomagania komukolwiek i wyręczania kogokolwiek w czymkolwiek. Bo sąd, który pomaga jednej ze stron jest sądem stronniczym. Na ołtarzu sprawności, szybkości i usprawnienia dochodzenia roszczeń nie wolno poświęcać praw stron do uczciwego procesu i bezstronnego rozpoznania sprawy. Bo jeżeli to nastąpi to nie będzie już sądów, tylko urzędy d/s wydawania wyroków. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie.

czwartek, 6 października 2011

Opowieść o pewnym długu

Powód, zajmujący się zawodowo skupowaniem wierzytelności od kogo się da, wniósł do pewnego sądu w Polsce pozew przeciwko jednemu ze swoich dłużników. Pozew dotyczył zapłaty jakichś zaległych rachunków telefonicznych, które zresztą załączono do pozwu. Kwota nie była duża, kilkaset złotych plus trochę odsetek, w sumie jakiś tysiąc złotych z groszami. No ale w końcu mieć tysiąc i nie mieć tysiąca to razem dwa tysiące.

Sąd wydał nakaz zapłaty w postępowaniu upominawczym, i przesłał jego odpis (wraz z odpisem pozwu) na podany w pozwie adres pozwanego. Po to, by umożliwić mu – jeżeli uzna to za konieczne – wniesienie sprzeciwu i podjęcie obrony przeciwko temu żądaniu. Poczta zwróciła jednak przesyłkę kierowaną do pozwanego, z adnotacją doręczyciela, że „adresat wyprowadził się”. Sąd wezwał więc powoda, by wskazał prawidłowy adres pozwanego. No bo przecież pozwany ma prawo wiedzieć o tym, że toczy się przeciwko niemu sprawa sądowa, a sąd mu coś nakazuje.

Powód odszukał i podał prawidłowy adres. Okazało się przy tym, że ten adres był mu znany od samego początku, bo w przekazanych mu przez poprzedniego wierzyciela dokumentach znajdowało się pismo pozwanego zawiadamiające o zmianie adresu. Przesyłka wysłana na ten adres bez problemu trafiła do rąk pozwanego. A on wniósł prawidłowo sprzeciw. W terminie, na urzędowym formularzu, prawidłowo wypełnionym. I podniósł w nim tylko jeden zarzut – zarzut przedawnienia roszczenia, bo rzeczone rachunki były z 2003 r. a do tej pory nikt się o te pieniądze nie upominał.

Powód, po otrzymaniu tego sprzeciwu przesłał sądowi pismo, w którym oświadczył, iż wobec podniesienia zarzutu przedawnienia on cofa powództwo bez zrzeczenia się roszczenia. To znaczy, że uznał zarzut za słuszny, lecz wyraził wolę zachowania nadal roszczenia na wypadek, gdyby z jakiegoś powodu pozwany postanowił zrzec się zarzutu przedawnienia. Dziwniejsze rzeczy w końcu się zdarzały.

Sąd, po otrzymaniu oświadczenia o cofnięciu powództwa umorzył postępowanie i uznał sprawę za zakończoną. Akta powędrowały do archiwum, by oczekiwać na odejście na makulaturę. Także pozwany uznał sprawę za zakończoną i wyjaśnioną, zapomniał o wszystkim a dokumenty wyrzucił. Bo po co w końcu ma gromadzić jakieś papiery, gdy wszystko się wyjaśniło.

Powód uznał jednak, że to jeszcze nie koniec i postanowił spróbować jeszcze raz. Wniósł więc pozew ponownie, tym razem do e-sądu. W pozwie napisał dokładnie to samo co poprzednio, i podał dokładnie taki sam adres pozwanego. Bo jakoś umknęło mu to, że w poprzednim postępowaniu wydało się, że ten adres jest nieaktualny, a pozwany mieszka gdzie indziej. No i że ten aktualny adres był mu znany od samego początku. Ale cóż, każdemu może się zdarzyć chwila zapomnienia.

E-sąd wydał nakaz zapłaty i przesłał go pozwanemu na podany w e-pozwie adres. Tym razem listonosz nie zastał jednak nikogo w domu, a może nie chciało mu się dzwonić albo chodzić po schodach, więc zostawił awizo. A potem powtórne awizo, z którym nikomu nie chciało się pójść na pocztę, by powiedzieć, że taki tu nie mieszka. Albo na poczcie nikomu nie chciało się wpisać na przesyłce, że „nie mieszka” Poczta po dwóch tygodniach czekania na adresata zwróciła więc przesyłkę sądowi jako „nie podjętą w terminie” E-sąd uznał wtedy przesyłkę za doręczoną prawidłowo, i po upływie dwóch tygodni uznał nakaz zapłaty za prawomocny. A następnie umieścił w systemie e-tytuł wykonawczy, uprawniający powoda, do przymusowego wyegzekwowania należności.

Powód złożył u komornika wniosek o wszczęcie egzekucji należności, powołując się na ów e-tytuł, i wnosząc, aby komornik odszukał majątek dłużnika i zajął co się da. Komornik ustalił w ZUS gdzie dłużnik pracuje i wysłał tam pismo o zajęciu wynagrodzenia, a pracodawca zajęcie wykonał, i większość pensji dłużnika oddał komornikowi. A ten został „na lodzie” z groszami w ręku i rachunkami do zapłacenia na dwa razy tyle.

Czy ta historia miała happy end? Nie do końca. Pozwany zdołał ostatecznie „odkręcić” wszystko. Wniósł sprzeciw, wykazał nieskuteczność doręczenia zastępczego, e-sąd przekazał sprawę zwykłemu sądowi. Tam powód ponownie cofnął pozew bez zrzeczenia się roszczenia, ale na to sąd już się nie nabrał i zamiast umorzyć postępowanie po prostu oddalił powództwo, by dać pozwanemu ochronę w postaci prawomocnego wyroku. Ale co z pieniędzmi? Ano powód odmówił ich zwrotu, oświadczając, że wcale nie zrzekł się roszczenia, więc miał prawo go dochodzić ponownie. A poza tym świadczenie spełnione w wykonaniu przedawnionego zobowiązania nie może być uznane za nienależne, więc nie podlega zwrotowi. No a jeżeli pozwany się z tym nie zgadza, to może go pozwać o zapłatę i niech sąd rozstrzygnie. Sąd pewnie rozstrzygnąłby to na korzyść pozwanego, tyle tylko, że ów przedsiębiorca nie ma siedziby w Polsce, więc trzeba go pozwać przed zagranicznym sądem. A na to nasz pozwany nie ma ani sił, ani środków, ani umiejętności.


Niektórzy nadal będą twierdzić, że nie ma nic złego w doręczaniu nakazów przez podwójne awizo. No bo przecież dłużnik powinien informować wierzyciela o zmianie adresu, i nie może być tak, by przez zwykłe nie odbieranie korespondencji można było unikać płacenia długów. I że jakbym poprowadził przez jakiś czas interes to bym zrozumiał jakim problemem są zatory płatnicze. Ja natomiast nadal będę twierdził, że wszelkie pisma rozpoczynające postępowanie w sprawie powinny być doręczane faktycznie i do rąk pozwanego. Bo bez tego prawo do uczciwego procesu staje się fikcją. Sądy nie istnieją po to, by umożliwić przedsiębiorcom egzekwowanie należności od dłużników. One istnieją przede wszystkim po to, by chronić zwykłych ludzi przed bezpodstawnymi roszczeniami. A to jest bardzo trudne, gdy owi ludzie nie wiedzą, że ktoś czegoś od nich żąda.

piątek, 30 września 2011

Ile traktor ma kół?

.

- Ile traktor ma kół?
- Cztery.
- Ile jest zepsutych?
- Jedno.
- To ile jest dobrych?
- Trzy.
- To nie można było od razu tak powiedzieć?
- Przecież to jest to samo!
- Ale jak ładnie brzmi! Trzy dobre!

Ten bardzo stary skecz kabaretu TEY miał stanowić satyrę na propagandę sukcesu, w ramach której nawet totalną klapę jakiegoś przedsięwzięcia przedstawiano jako kolejny sukces socjalistycznej gospodarki. Szkoda tylko, że pozostaje on aktualny do dnia dzisiejszego. Bo na przykład pan Minister Sprawiedliwości przy okazji kampanii wyborczej pochwalił się ostatnio, jakim to wielkim sukcesem jest sąd elektroniczny, i że wpłynęło do niego już 1,8 mln spraw, a dotychczas zakończono ich już 1,5 mln. I że ogólnie jest to wielka ulga, usprawnienie i unowocześnienie. A mnie natychmiast przypomniał się wtedy ów zepsuty traktor...

- Ile spraw wpłynęło?
- Milion osiemset tysięcy.
- Ile jeszcze czeka na załatwienie?
- Trzysta tysięcy.
- To ile załatwiono?
- Półtora miliona.
- To nie można było tego od razu tak powiedzieć?
- Przecież to jest to samo!
- Ale jak ładnie brzmi! Półtora miliona załatwionych!

Poza tym „niewinnym” manewrem polegającym na przedstawianiu zaległości sięgającej 300.000 spraw jako wielkiego sukcesu, w całej tej historii jest jeszcze parę innych niedopowiedzeń, które jak raz zupełnie zmieniają obraz sytuacji. Chociażby to, że z wypowiedzi chwalących sukces e-sądu wynika, że te półtora miliona spraw, to są sprawy, których sądzenia oszczędzono zwykłym sądom, dzięki czemu te sądy mają więcej czasu na zajmowanie się poważniejszymi sprawami. Tyle tylko, że po utworzeniu e-sądu w większości sądów nie zauważono jakiegokolwiek zmniejszenia się wpływu spraw kategorii Nc, czyli rozpoznawanych w postępowaniu upominawczym. Znacznie większy wpływ na jego zmniejszenie miało na przykład wydanie przez TK orzeczenia pozbawiającego (wreszcie!) wyciągi z ksiąg Funduszy Sekurytratatata mocy dokumentów urzędowych. A dzieje się tak zapewne dlatego, że do e-sądu w dużej części trafiają sprawy, których do normalnych sądów nigdy by nie wniesiono, bo w zwykłym sądzie powód nie miałby żadnych szans na uzyskanie nakazu zapłaty.

Skąd taki wniosek? Ano z obserwacji tego, co się dzieje po tym, jak sprawa z e-sądu trafia do „zwykłego” i powód jest wzywany do przedłożenia dowodów, na które „powołał się” występując o e-nakaz. W dziwnie dużej części spraw na takie wezwanie albo nie ma żadnej odpowiedzi, albo nadchodzi informacja, która sprowadza się do tego że „ja nie mam, ale wiem, gdzie są”. W tym przodują zwłaszcza wszelkie firmy skupujące długi, które notorycznie po wezwaniu ich do złożenia dowodów, w oparciu o które dostały nakaz w e-sądzie, informują, że oni tych dowodów nie mają ale jak sądowi są one do czegoś potrzebne, to może on sobie ich zażądać od banku czy operatora komórkowego, który sprzedał im ten dług. Bo oni wiedzą tylko tyle, co napisano w wykazie kupionych przez nich wierzytelności. W normalnym sądzie powództwo oparte wyłącznie o twierdzenie, że dłużnik powinien właśnie tyle zapłacić, bo firma od której odkupiliśmy wierzytelności powiedziała, że on był jej właśnie tyle winien zostałoby z hukiem oddalone jako nie udowodnione. Ale w e-sądzie to najwidoczniej wystarcza. Bo tam najwidoczniej dowody są niepotrzebne.

Co więcej, w wielu pozwach sam sposób, w jaki wskazywane są dowody świadczy o tym, że powód nie tylko żadnych dowodów nie ma, ale nawet nie wie, czy one istnieją. Bo wymienia się w nich jako dowód np. „aneks do umowy, jeżeli go podpisano” albo „notę obciążeniową, jeżeli ją wystawiono”. Szkoda tylko, że zbyt często na podstawie takich „dowodów” wydawane są nakazy zapłaty, które następnie egzekwują komornicy. Teoretycznie e-sąd nie powinien w takim przypadku wydawać nakazu... ale w warunkach pracy na akord, gdzie każdy z e-referendarzy ma 5 minut na „zrobienie” jednej sprawy (a w praktyce nawet mniej) trudno jest oczekiwać wysokiej jakości. Dlatego dziś w e-sądzie tak naprawdę każdy może pozwać każdego o jakiś wymyślony dług, jako „dowód” zgłosić nieistniejącą fakturę, i uzyskać nakaz zapłaty na swą rzecz. A przy odrobinie szczęścia także tytuł wykonawczy, jeżeli listonosz niosący nakaz akurat nie zastanie pozwanego i nakaz uprawomocni się na awizie. Jeżeli temu ma służyć e-sąd, to zaiste jest to wielki sukces i ułatwienie dla obywateli.

piątek, 23 września 2011

Skorumpowany drań

Przy okazji niedawnego protestu sędziów i prokuratorów przeciwko psuciu prawa i obarczaniu sędziów odpowiedzialnością za skutki ustawodawczej partaniny miałem okazję wysłuchać (i wyczytać) wiele opinii tzw. społeczeństwa. Ton tych wypowiedzi był jednolity: Sędziowie to lenie, nawet najprostszą sprawę ciągną nie wiadomo jak długo, bo nie chce im się robić. Pewna pani wypowiadając się do telewizji stwierdziła, że sądy źle działają bo ona ma sprawę w sądzie i ona trwa już dwa lata i jeszcze nic w niej nie zrobiono. No już zostawię bez komentarza to, że od „robienia” w sprawie to jest ona, a nie sąd, bo to jest jej sprawa, a nie sądu. Zamiast tego pozwolę sobie zwrócić się w tym miejscu do pewnego pana, który jakiś czas temu był uprzejmy wyrazić pisemnie oburzenie z tego powodu, że jego sprawa toczy się tak długo. Otóż Szanowny Panie...

... faktycznie, ma Pan rację, że wniosek o wszczęcie postępowania złożył Pan w styczniu, a teraz jest już wrzesień, i sprawa nawet się jeszcze nie zaczęła. Proszę jednakże przypomnieć sobie co tak naprawdę Pan wtedy złożył. Jeżeli Pan nie pamięta to Panu przypomnę – była to kartka papieru na której napisał pan, że brat zajął mieszkanie po ojcu, nie wpuszcza Pana, a Panu chyba się coś po ojcu też należy zgodnie z Konstytucją. I że Pan domaga się przeprowadzenia postępowania w tej sprawie. Wezwałem wtedy Pana, żeby Pan wyjaśnił mi, czego się domaga. Czy chce Pan abym orzekł, że Pan też dziedziczy spadek, czy chce Pan, żebym podzielił spadek pomiędzy Pana i brata, czy może życzy Pan sobie, abym nakazał bratu, żeby Pana wpuścił do mieszkania? Dostał Pan w tej sprawie pismo, jakiś miesiąc po wniesieniu sprawy, bo akuratnie nie było Panu po drodze na pocztę i odebrał je dopiero po drugim awizie. I tak minął nam pierwszy miesiąc.

Owszem wysłał Pan pismo w terminie, i faktycznie napisał w nim Pan, że chce działu spadku. Złożył Pan też odpis pisma dla brata. Ale proszę sobie przypomnieć jaką sygnaturę akt podał Pan na tym piśmie? No właśnie - żadnej Pan nie podał, tak więc Pana pismo trafiło najpierw do sekretariatu prezesa sądu, po czym przewędrowało kolejno przez wszystkie wydziały zanim znaleziono ten, do którego trafiła Pana sprawa. A w międzyczasie ja zdążyłem już wydać zarządzenie o zwrocie Pana wniosku z powodu nie uzupełnienia w terminie braków formalnych. Jak dostałem w końcu Pana pismo to niestety jedyne co mogłem zgodnie z prawem zrobić to czekać, aż Pan wniesie zażalenie, a wtedy uznać je za słuszne i uchylić swoje zarządzenie. I dokładnie to zrobiłem, gdy wniósł Pan zażalenie. A dokładnie skargę na mnie do Prezesa Sądu, którą z litości potraktowano jako zażalenie. Tę, w której nazwał mnie Pan „skorumpowanym draniem” pamięta Pan? Ale zostawmy to, bo właśnie minął nam drugi miesiąc postępowania.

Potem, gdy już wiedziałem o co Panu chodzi, wezwałem Pana zgodnie z procedurą, by uiścił Pan opłatę sądową należną od tego konkretnego wniosku, czyli 500 zł. No i znowu miał Pan nie po drodze na pocztę, więc nim pismo do Pana dotarło był już początek kwietnia. Pan w odpowiedzi na to wniósł pismo z prośbą, by Pana zwolnić od kosztów sądowych bo jest Pan biedny. Oczywiście miał Pan do tego pełne prawo. Wszak brak pieniędzy nie może pozbawiać prawa do sądu. Szkoda tylko, że nie napisał Pan tego od razu, bo wtedy nie musiałbym Pana znowu wzywać do złożenia oświadczenia o stanie rodzinnym, majątku i dochodach, bez którego nie można rozpoznać wniosku o zwolnienie od kosztów. Tę przesyłkę odebrał Pan dość szybko, i faktycznie w kilka dni złożył potrzebny dokument. Tyle tylko, że napisał Pan w nim, że ma 12.000 zł oszczędności, a to znaczy, że stać Pana na zapłacenie 500 zł opłaty od wniosku o dział spadku. Wydałem więc postanowienie, w którym odmówiłem Panu zwolnienia od opłaty, i wezwałem Pana ponownie do jej zapłacenia w terminie 7 dni. Nim poczta zdołała doręczyć Panu to postanowienie i oddać sądowi poświadczenie doręczenia był już maj.

Nie zgodził się Pan z moim orzeczeniem. Pana prawo. Wniósł Pan na nie zażalenie. Pana prawo. Szkoda tylko, że Pan go własnoręcznie nie podpisał. Może to pośpiech, może roztargnienie, zdarza się. Tyle tylko, że przez to trzeba było Pana wezwać do poprawienia tego błędu, a Pan znowu miał tak daleko na pocztę, że awizo czekało na Pana cały tydzień. Po jego otrzymaniu poprawił Pan jednak swój błąd - co trzeba przyznać – bardzo sprawnie. Chociaż mógłby Pan darować sobie robienie przy okazji tej awantury w sekretariacie, i rozpowiadanie wszystkim na korytarzu jak to sąd „mataczy” w sprawie i jakie to Pana brat ma „chody” w sądzie. No ale mniejsza o to. Zażalenie zostało przyjęte i wysłane do Sądu Okręgowego. Nim tam dotarło nadszedł Dzień Dziecka, a nim zostało rozpoznane (bo musiało czekać na swoją kolejkę) była już połowa lipca.

Sąd Okręgowy zgodził się ze mną, że jak ktoś ma 12.000 zł oszczędności to stać go na to, by zapłacić 500 zł za rozpoznanie jego sprawy przez sąd. Wydał więc odpowiednie postanowienie, którym oddalił Pana zażalenie. Odpis tego postanowienia wysłano do Pana pocztą, tyle że akurat był Pan gdzieś na wakacjach, tak więc kierowany do Pana list po trzech tygodniach wrócił do sądu jako nie odebrany. Gdy po tym wszystkim akta sprawy powróciły już z sądu okręgowego wezwałem Pana ponownie do wpłacenia 500 zł opłaty pod rygorem zwrotu wniosku i dokładnie 1 września pan to wezwanie z poczty odebrał. A parę dni później wpłacił pieniądze gdzie trzeba. Teraz sprawa może już ruszyć z miejsca. Jak tylko rozpoznany zostanie Pana wniosek o wyłączenie mnie od sądzenia tej sprawy (chodzi o to pismo, gdzie Pan tyle pisał o „złośliwym przewlekaniu” i „matactwie”) wyznaczony będzie termin pierwszej rozprawy. Będzie to gdzieś w styczniu przyszłego roku, albo i na wiosnę, zależy od tego, czy będzie Pan wnosił zażalenie, czy nie.

Z wyrazami szacunku,

Skorumpowany drań, złośliwie przewlekający oczywistą sprawę


niedziela, 18 września 2011

O tempora, o mores...

Ostatnich kilka tygodni poświęciłem na pełnienie misji edukacyjnej i publikację w odcinkach poradnika dla podsądnego, a dokładnie dla osoby, która znalazła w swej skrzynce pocztowej odpis nakazu zapłaty w postępowaniu upominawczym. Poradnik wzbudził różne reakcje wśród czytelników bloga. Jedni uznali, że to świetny pomysł i powinien być jak najszerzej rozpropagowany. I chyba wcielili pomysł w życie bo od pewnego czasu w statystykach bloga widzę sporo wejść za pośrednictwem fejsbuka i różnych forów tematycznych, głównie nieprawniczych. Tak trzymać! Inni stwierdzili, że to jest nudne, bo woleliby poczytać narzekania na złych pełnomocników i doręczenia przez podwójne awizo, co byłoby bardziej „fachowe”. Jeszcze inni uznali, że piszę to specjalnie po to, by ludzie nie pisali do sądu i nie zawracali sędziom głowy, a przecież oni bronią swoich praw, więc należy im wybaczyć, że robią to w idiotyczny sposób. A ja po prostu postanowiłem spróbować trochę innego stylu pisania, i przekazać to, co miałem napisać nie w formie uwag i narzekań na to co podsądni robią źle, a w formie informacji jak powinni postępować by było dobrze i czego robić nie powinni.

Oczywiście, jeżeli komuś taki styl nie odpowiada to mogę napisać jeszcze raz to samo, tylko inaczej. Najpierw ponarzekam sobie, że podsądni, którzy dostali nakaz wnoszą bezsensowne sprzeciwy, w których domagają się czegoś, czego sąd nie może im dać. Na przykład „umożenia” długu, albo przedłużenia terminu zapłaty. A zajmowanie się takimi sprzeciwami to strata cennego czasu i marnotrawstwo pieniędzy. No i że niektórzy mają pretensje, że nie dostali wezwania na rozprawę - bo nikt nigdy im nie wytłumaczył co to jest nakaz zapłaty.

W kolejnym wpisie byłyby narzekania na to, że niektórzy nawet jak napiszą, że ich zdaniem pieniądze się nie należą to kompletnie nie potrafią wyjaśnić dlaczego, i w efekcie z ich sprzeciwów wynika tylko tyle, że ich zdaniem ten drugi nie powinien żądać od nich pieniędzy. A dopiero na rozprawie okazuje się, że taki ktoś w zasadzie nie wie dlaczego jego zdaniem nie powinien płacić, poza tym, że jest mu ciężko i on nie ma z czego. No i okazuje się w ten sposób, że kolejna rozprawa była całkowicie zbędna i niczemu nie służąca, bo pozwany wnosząc sprzeciw postąpił niepoważnie. A ludzie z prawdziwymi roszczeniami, którzy naprawdę potrzebują, by sąd rozważył ich sprawę czekają na swoją kolejkę.

Następnie napisałbym o bzdurnych wnioskach dowodowych, na przykład o zgłaszaniu dowodów bez głębszego zastanowienia się co konkretnie ma być nimi wykazane. Albo wręcz o tym jak to niektórzy uważają, że znalezienie dowodów i wyjaśnienie sprawy to jest problem sądu. Napisałbym o powoływaniu na świadków osób, które mogą zeznać tylko tyle, że powód (albo pozwany) mówił im przed rozprawą, że było właśnie tak. Albo o przedstawianiu pism, z których nie wynika nic ponad to, że pozwany twierdzi to, co twierdzi. I o tym jak to później wypisuje jeden z drugim, że on przedstawił tyyyyyyyyle dowodów, a sędzia ich „nie wziął pod uwagę”.

Napisałbym też o kompletnym niezrozumieniu przez podsądnych koncepcji terminu, jego znaczenia i sposobu obliczania, z przywołaniem cytatów z pism procesowych, w których jeden z drugim „przeprasza” za przekroczenie terminu i „uprzejmie prosi” by sąd nie brał pod uwagę tego, że on się spóźnił. I o tym jak to w zażaleniach, skargach i takich tam można wyczytać jak to odrzucenie sprzeciwu jest „karą niewspółmierną do zawinienia” bo on się spóźnił tylko o dzień czy dwa. A potem o tym, jak to niektórzy wypełniają formularze sprzeciwu kompletnie nie rozumiejąc, do czego służy każda z rubryk, no i oczywiście bez przeczytania pouczenia na tymże druku zamieszczonego.

A na koniec ponarzekałbym sobie na to, jak to mało kto wie jak należy się zachować w sądzie. O tych wszystkich wesołkach, co przychodzą do sądu w klapkach i koszulkach na ramiączkach. O tych, co myślą, że jak przyjdą na rozprawę z dzieckiem to sąd się nad nimi zlituje. O tych, co im się wydaje, że sędzia sobie na nich poczeka, albo że sędzia to jest ten, na którego trzeba nakrzyczeć, żeby dał nam to, czego żądamy. O fanach programu „Sędzia Anna Maria Wesołowska” albo różnych takich amerykańskich filmideł i seriali, którzy wykrzykują na sali „sprzeciw” jak coś im się nie podoba. A na koniec napisałbym o tym jak bardzo bym chciał, żeby było już to nagrywanie, bo wtedy bez zbędnych ceregieli tłukłbym takich ludzi grzywnami za obrazę sądu, aż zrozumieją, że są w sądzie a nie na bazarze. I wszyscy byliby zadowoleni.

Oczywiście nie mam zamiaru pisania tego wszystkiego jeszcze raz, bo wszystko to zawarte zostało już w samym Poradniku. Sugestie i uwagi w nim zawarte wzięte zostały w większości z życia, i odnoszą się do zdarzeń i zachowań, które faktycznie miały miejsce. Przywoływana poradniku jako przykład sprawa o zapłatę czynszu była przykładem na to jak ważne jest gromadzenie dowodów i jak trudno jest bez nich udowodnić swe racje. Co w tym akurat przypadku pozwanemu się nie udało, i ostatecznie musiał zapłacić, być może drugi raz za to samo. Sprzeciwy o treści „wiem, że jestem winien, ale jestem biedny i proszę o umorzenie długu” zdarzają się nagminnie, podobnie jak sprzeciwy z wnioskiem o oddalenie powództwa bez sformułowania konkretnych zarzutów. Niewłaściwe zachowanie na sali rozpraw, nieodpowiedni strój to w zasadzie norma. Może nagrywanie coś tu zmieni, ale wątpię, bo niestety kulturę chyba trzeba wynieść z domu. Tak samo jak świadomość tego, że zachowanie, strój, forma kierowanych pism i wypowiedzi świadczy o wadze, jaką przywiązuje się do sprawy i szacunku dla drugiej strony. No ale cóż można pisać, gdy dziś niektórzy uważają chyba za powód do dumy to, że na egzamin końcowy na aplikacji przyszli sobie w swetrze. Chyba tylko to, co napisał inny komentator mojego bloga: o tempora, o mores...

poniedziałek, 12 września 2011

Poradnik podsądnego - (7) - Rozprawa

Gdy twoja sprawa zostanie wywołana wejdź na salę rozpraw i zajmij właściwe miejsce. Na każdej sali sądowej przygotowane są dwie ławy po obu stronach stołu sędziowskiego i ustawione do niego bokiem. Twoje miejsce jako pozwanego jest po prawej stronie, jeżeli patrzeć z punktu widzenia osoby stojącej przed stołem sędziowskim. Powód zajmuje miejsce po lewej stronie sali. Dla publiczności przewidziane są ławy ustawione naprzeciw stołu sędziowskiego. Jeżeli jawność rozprawy nie została wyłączona to jako publiczność może przyjść każdy, kto jest pełnoletni, trzeźwy i nie uzbrojony. Czasami na sali w charakterze publiczności można spotkać studentów obserwujących rozprawy, tak więc nie zdziw się tym, że rozprawie przysłuchuje się ktoś, kogo zupełnie nie znasz.

Zapamiętaj, że zasady rządzące rozprawą są bardzo proste. Sędzia jest panem i władcą rozprawy. On decyduje kto w tym momencie ma mówić, a kto ma milczeć. Odzywanie się bez zgody sędziego, komentowanie wypowiedzi świadka czy wyrażanie swego oburzenia kłamstwami jakie padają z ust drugiej strony traktowane jest jako naruszanie porządku czynności sądowych i karane tak jak obraza sądu. Także publiczności nie wolno robić niczego, co mogłoby zakłócać porządek rozprawy, podpowiadać świadkom, komentować teatralnym szeptem, rozmawiać, kręcić się w ławach, wchodzić i wychodzić z sali. Zadbaj o to, by ci, których zaprosiłeś do sądu to wiedzieli, bo jak sędzia będzie miał problemy z publicznością, to to na pewno nie pomoże to twojej sprawie.

Jeżeli mówisz do sądu, albo gdy sędzia mówi do ciebie – wstań. Pamiętaj, że w ten sposób wyrażasz szacunek nie wobec sędziego jako osoby, ale wobec urzędu jaki on pełni. Gdy zwracasz się do sędziego zawsze używaj formy: „wysoki sądzie”. Nawet wtedy gdy sędzia jest od ciebie o głowę niższy. Nie przerywaj sędziemu. Nie dyskutuj z nim i nie próbuj się kłócić, negocjować ani też grozić mu czymkolwiek. Nie używaj na sali rozpraw słów wulgarnych, nie podnoś też głosu. Nie pstrykaj długopisem, nie pukaj, nie stukaj i ogólnie nie rób nic, co mogłoby zakłócić spokój i porządek. Nie podchodź do stołu sędziowskiego, nie spaceruj po sali, nie wychodź z niej bez zgody sędziego, nie dyskutuj z publicznością ani z powodem. I jeszcze jedno. Ani się waż wołać „sprzeciw” jak się nie zgadzasz z tym, co mówi druga strona. Wiem, że widziałeś to na filmach, ale to były filmy amerykańskie, a tam to wszystko wygląda zupełnie inaczej.

Rozprawa rozpocznie się od sprawdzenia obecności i tożsamości tych, co się stawili. Sędzia może zażądać okazania dowodu osobistego. Następnie sędzia zapyta obie strony o stanowiska w sprawie. Powód zapewne oświadczy, że podtrzymuje swe powództwo. Ty także musisz wyraźnie powiedzieć czego się domagasz – czy nadal podtrzymujesz swój sprzeciw i jakie zarzuty podnosisz.

Kolejny etap rozprawy to postępowanie dowodowe. Sąd najpierw zapozna się z dowodami przedłożonymi przez powoda, a potem z tymi, które ty zgłosiłeś. Jeżeli stawili się wezwani na rozprawę świadkowie to będą oni kolejno proszeni na salę celem złożenia zeznania. Sędzia najpierw zapyta każdego świadka o imię, nazwisko, ile ma lat, czy jest spokrewniony z którąś ze stron, czy był karany za składanie fałszywych zeznań, gdzie mieszka i jaki jest jego zawód. Każdego świadka pouczy też, że za złożenie fałszywego zeznania grozi kara do trzech lat więzienia, zgodnie z art. 233 kodeksu karnego. Świadkowie blisko spokrewnieni z powodem albo pozwanym mogą odmówić złożenia zeznania, dlatego sędzia zapyta ich, czy chcą zeznawać. Potem sędzia zapyta strony – a więc także i ciebie jako pozwanego - czy chcesz, aby świadek złożył przyrzeczenie, że będzie mówił prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Kara za fałszywe zeznanie jest taka sama i dla tych co przysięgali i dla tych co nie przysięgali, więc to, czy świadek złożył przyrzeczenie czy nie nie ma żadnego znaczenia dla postępowania. Ale oczywiście jeżeli zażyczysz sobie odebrania przyrzeczenia to sędzia każe świadkowi je złożyć.

Świadek najpierw powinien opowiedzieć co mu jest wiadome w sprawie, znaczy złożyć zeznanie „swobodnie”. Potem strony będą mogły zadawać mu pytania – najpierw ten, kto go zgłosił, potem ten drugi. Będziesz więc mógł zadawać pytania świadkom zgłoszonym przez powoda, a powód będzie mógł przesłuchać twoich świadków. Pamiętaj, że świadek może zeznawać tylko o faktach, o tym co wie, więc nie pytaj go o to, co on myśli, albo co mu się wydaje. Zadawaj pytania krótkie i nie sugerujące odpowiedzi. Nie komentuj zeznań świadka i nie wygłaszaj mowy na temat tego czy twoim zdaniem świadek mówi prawdę czy nie. Dotyczy to także pytania świadka, dlaczego kłamie. Jeżeli twoje pytania będą nie na temat, albo z jakiegoś powodu niewłaściwe sędzia może je uchylić, to znaczy zdecydować, że świadek nie musi na nie odpowiadać.

To, co będzie dalej zależy od wielu rzeczy. Jeżeli nie wszyscy świadkowie przyszli, albo potrzebne będzie zgromadzenie jeszcze jakichś dowodów to sędzia odroczy rozprawę i wyznaczy kolejny termin. W takim przypadku nie dostaniesz już wezwania pocztą, więc musisz sobie ten termin zapisać. Jeżeli jednak sędzia ma wszystkie potrzebne dowody, a wszyscy świadkowie zostali przesłuchani to sędzia zamknie rozprawę żeby wydać wyrok i uda się na naradę, by zdecydować jaki ten wyrok ma być. Ponieważ jednak zwykle przy salach rozpraw nie ma osobnych pokojów narad dla sędziów zostaniesz po prostu poproszony, żebyś wyszedł z sali i zaczekał na korytarzu na ogłoszenie orzeczenia. Gdy sędzia będzie gotowy ogłosić wyrok twoja sprawa zostanie ponownie wywołana, a ty poproszony na salę by wysłuchać wyroku.

Ogłoszenie wyroku składa się z dwóch części. Najpierw ogłaszana jest sentencja, czyli to kto wygrał, i kto ma komu zapłacić i ile. Podczas ogłaszania sentencji wszyscy obecni na sali muszą wstać i wysłuchać wyroku na stojąco. To jest oznaka szacunku dla decyzji sędziego, która wydawana jest zawsze w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej. Następnie sędzia poda tak zwane motywy wyroku, czyli spróbuje uzasadnić, dlaczego wydał taki wyrok, a nie inny. Jeżeli czegoś nie rozumiesz możesz poprosić o wyjaśnienie, a sędzia postara się to zrobić. Tylko nie proś, by wyjaśniono ci jak to może być że jest takie prawo, że przegrałeś, bo to pytanie powinieneś zadać nie sędziemu, ale swojemu posłowi.

I na tym kończy się poradnik podsądnego. Wyrok został wydany. Sprawa jest zakończona. Jeżeli nie zgadzasz się z wyrokiem to sędzia pouczy cię, jak możesz się od niego odwołać, jak wnieść od niego apelację. I to jest jedyny sposób na uzyskanie zmiany wyroku. Nie pisz więc próśb i wniosków by ci coś umorzono, obniżono czy rozłożono na raty. Pamiętaj, że nikt - ani prezes sądu, ani Minister Sprawiedliwości, ani nawet sam Prezydent RP nie ma prawa zmienić wyroku sądu. To może zrobić tylko sąd rozpoznający twoją apelację. Jeżeli tego nie zrobi – albo jeżeli nie wniesiesz apelacji – wyrok stanie się ostateczny, i pozostanie ci tylko się mu podporządkować. I to niezależnie od tego, czy uważasz go za słuszny, czy nie.