Obsługiwane przez usługę Blogger.

wtorek, 31 sierpnia 2010

Nowoczesność w domu i zagrodzie

Wpadłem sobie dzisiaj do roboty. Wiem że na urlopie nie wypada, ale w taka pogodę nic lepszego nie miałem do roboty. Ogólnie wyszło mi to na dobre, bo pozbyłem się przy okazji z szafy części tego, co włożono tam przez ostatnie dwa tygodnie. Poleciłem doręczyć parę pism, wydać kilka odpisów orzeczeń, uznać za doręczone kilka przesyłek, zwrócić się z pytaniami do paru instytucji i urzędów, kilka innych ponaglić o odpowiedź. Odpisałem na parę pism ludzi, którzy mieli pretensje, że sąd każe im oddać dług jak oni nie mają z czego.Wyznaczyłem też kilkadziesiąt nowych spraw na rozprawę. Poszaleli z tym wnoszeniem tych wszystkich spraw. Z ilością i jakością. Będę musiał sprawić sobie kalendarz na przyszły rok, bo w tym roku mam jeszcze miejsce tylko na jakieś 10 spraw. No ale cztery miesiące odroczenia to jeszcze nie tak źle, wszak parę lat temu zdarzało się, że przy podawaniu daty kolejnej rozprawy należało dla pełnej jasności podawać dzień, miesiąc i rok.

Oczywiście Ministerstwo Sprawiedliwości nie ustaje w wysiłkach, by tej sytuacji zaradzić i zdjąć z sędziów i sądów część obowiązków. I tak wpadło mi dzisiaj w ręce coś co zatytułowano założeniami do projektu ustawy o zmianie ustawy o kosztach sądowych w sprawach cywilnych. Dzieło to przesłano do sądów celem zaopiniowania. Oczywiście zrobiono to w zwykły dla ministerialnych projektów sposób, to znaczy tak, by sędziowie przypadkiem jakichś uwag nie zgłosili. Projekt pojawił się więc w sądzie w piątek po południu z terminem na zgłaszanie uwag do poniedziałku rano. To i tak więcej niż zwykle (chyba z racji weekendu) bo zwykle na sporządzenie uwag i opinii jest jakieś 24 godziny. Dobra. Ale do rzeczy. 

Założenia owego projektu zdejmują z sędziów i pracowników sekretariatu niezwykle uciążliwe zadanie kasowania znaczków opłaty sądowej. Bo zakłada on likwidację znaczków, określanych jako relikt lat minionych, znany jeszcze przed wojną. Bo w końcu to co było kiedyś jest złe, bo teraz nastała nowa e-ra. Mamy więc e-lektroniczny sąd, e-lektroniczne obroże, e-lektroniczne księgi wieczyste. e-lektroniczne wokandy, e-lektroniczne protokoły... znaczy mamy uchwalone e-lektroniczne protokoły, bo urządzeń do nagrywania jeszcze nikt na oczy nie widział. Ale do rzeczy. Autorzy nowej regulacji rozpisują się szeroko jakie to koszmarne koszty ponosi Skarb Państwa z racji stosowania tego reliktu, i że dzięki jego likwidacji można będzie zaoszczędzić 30 milionów złotych rocznie. Hmmm... Całkiem niedawno przedstawiłem tu propozycję, która po wprowadzeniu dałaby przychód rzędu 200 milionów złotych rocznie. Grube miliony tracone są każdego dnia ze względu na niejasne lub nielogiczne przepisy. Jak chociażby ten, który nakazuje zwracać powodowi po uprawomocnieniu nakazu zapłaty 3/4 wpłaconej przez niego opłaty, także wówczas, gdy uiścił on tylko opłatę minimalną 30 zł. W efekcie za rozpoznanie takiej sprawy Skarb Państwa dostaje faktycznie 7,50 zł, a same koszty doręczenia przesyłek w toku postępowania wynoszą ponad dwa razy tyle. Ktoś zapomniał też wyłączyć spod działania przepisów o sądzie elektronicznym spory o wielomilionowe roszczenia, więc dzisiaj niektórzy zamiast wnosić takie sprawy do zwykłego sądu i płacić 100.000 zł opłaty wnoszą je do sądu elektronicznego bo tam płacą tylko 25.000 zł. Większość tych spraw i tak trafia potem do zwykłego sądu, więc Skarb Państwa traci każdej z nich 75.000 zł. Wiele pieniędzy wydaje się na zbędne i niczemu nie służące zakupy, których i tak nikt nie używa. Telewizory do wyświetlania wokand. Młotki. Birety dla sędziów. Gigantyczne sumy pochłonęła radosna twórczość "reformatorów" pod nazwą "sąd 24-godzinny". Nie wiadomo ile będzie ostatecznie kosztowała idee fixe  pod nazwą "nagrywanie rozpraw" czy też owe słynne elektroniczne obroże (przy okazji: jak podała prasa z dobrodziejstwa owego wielomilionowego projektu korzysta dziś 75 skazanych).

A wróćmy do naszych znaczków. "Reformatorzy" proponują ich likwidację, bo ich zdaniem dzisiaj dostęp do usług bankowych jest tak powszechny, że za wszystko można płacić przelewem. A skoro znaczki i tak kupuje się w kasie, to równie dobrze można od razu uiszczać gotówką opłaty, bo to tyle samo trwa. Roztoczyli też wizję jakiegoś cuda pod nazwą Platforma Elektronicznych Płatności, gdzie będzie można płacić przelewami i kartami. Rzeczona platforma przyzna następnie numerek, który będzie się podawało zamiast znaczka. A sąd będzie mógł sobie sprawdzić, czy numerek jest prawdziwy i czy faktycznie zapłacono. Hmm... Ciekawy jestem, czy ostateczny projekt ustawy będzie przewidywał dostateczne vacatio legis aby wyposażyć wszystkie sądy (i sędziów) w kraju w rzeczywisty dostęp do rzeczonej platformy. I ile to będzie kosztowało. I jak zostanie rozwiązana kwestia kontroli, czy ten sam numerek nie jest podawany w kilku sprawach. Niedawno widziałem jak pewien Niesterowny Samodestrukcyjny Fundusz Zamotanych Inwestorów wpłacił na rachunek sądu jakąś dużą kwotę opisując ją w tytule przelewu jako "opłata od pozwów z dnia..." po czym kwitek skserował 200 razy i załączył do pozwów. I nie dziwię mu się, bo wykonanie 200 osobnych przelewów byłoby uciążliwe a  łączne opłaty za przelew byłyby dość wysokie. Okazało się jednak niestety, że wpłacił za mało, zabrakło kilkudziesięciu złotych. Najwidoczniej pełnomocnik pomylił się przy dodawaniu. Nieopłacony pozew wniesiony przez zawodowego pełnomocnika podlega zwrotowi bez wzywania do opłaty. Ale który z tych 200 pozwów mamy zwrócić? Ostatni w kolejności alfabetycznej? A nawet gdyby kwota się zgadzała jaką mamy pewność, że ten sam dowód wykonania przelewu nie pojawi się ponownie wraz z kolejnymi 200 pozwami z tej samej daty? Gdyby opłatę uiszczono znaczkami nie byłoby tego problemu. Są znaczki - jest opłata od tego konkretnego pozwu. 

Dziwi mnie ten pęd do niszczenia tego co dobrze działa i zastępowanie tego "nowoczesnymi technologiami". Przypomina to trochę XIX - wieczny pęd ku modernizacji, gdy niszczono kilkusetletnie  budynki tylko dlatego, że nie pasowały do nowej wizji świata. Gdy uważano, że przeszłość musi ustąpić przed przyszłością. Pytanie tylko czy faktycznie to, co nowe jest lepsze od tego co było... 

 - - -

A tak na zakończenie. Sędziowie nie mają nic przeciwko wprowadzaniu do sądownictwa nowych  technologii i eksperymentalnych rozwiązań mających na celu przyspieszenie procesów i poprawę warunków pracy. Woleli by jednak, aby najpierw upowszechniono w sądach niektóre stare i sprawdzone technologie. Na przykład klimatyzację.

czwartek, 26 sierpnia 2010

Rozmawiali trzej panowie

Na dzisiaj planowałem zamieszczenie tekstu o "medialnych" reformach, czyli nagrywaniu rozpraw (które istnieje tylko na papierze), upadłości konsumenckiej (której praktycznie nie ma), pozwach zbiorowych (śladowe ilości), sądach 24-godzinnych (które nie działają i nigdy nie działały) i sądzie elektronicznym (który nie działa jak powinien). Ponieważ jednak nadal mam urlop uznałem że nie chce mi się tego wszystkiego pisać. Odwołując się zatem do szlachetnej metody kopiuj-wklej  (zwanej także z cudzoziemska control-c - control-v) zamieszczę dzisiaj cytat z rozmowy kilku panów o nowelizacji pewnego drobnego przepisu. Rozmowa miała miejsce w dniu 16 grudnia 2009 r. podczas obrad sejmowej Komisji nadzwyczajnej do spraw zmian w kodyfikacjach, poświęconych proponowanej nowelizacji art. 178a kodeksu karnego, czyli przepisu o karaniu za jazdę po pijanemu. Z grubsza chodziło o dodanie nowego paragrafu  przewidującego wyższą karę dla osób, które raz złapano i zabrano im prawo jazdy ale nie przeszkodziło im to we wsiadaniu po pijaku za kółko. Problem wyniknął zaś z faktu, że w kodeksie jest już przepis art 244 kk, który przewiduje karę za nie stosowanie się do zakazu prowadzenia pojazdów, a zatem należało zdecydować, czy nowy przepis 178a par. 4 kk ma być stosowany zamiast art. 244 kk czy też  nie. I na kanwie tego, podczas obrad komisji wywiązała się taka oto rozmowa:

Legislator Piotr Podczaski:
Panie przewodniczący, jeśli można, to przedstawię ostatnią wątpliwość. Na kanwie dyskusji o inteligencji sędziów zastanawiam się nad tym, czy nie będzie problemu z omawianym przepisem i z przepisem art. 244. Jak będzie rozstrzygana sytuacja na gruncie tych dwóch przepisów? Czy to będzie zbieg, czy art. 244 uznamy niejako za postać kwalifikowaną?

[...]

Naczelnik wydziału w MS Tomasz Szafrański:
Szanowni państwo, jeżeli sprawca w okresie obowiązywania zakazu będzie prowadził pojazd w stanie nietrzeźwości lub pod wpływem środka odurzającego, to kwalifikacja jego zachowania będzie określona w art. 178a § 4 w związku z art. 244 i w związku z art. 11 § 2, czyli będzie to kumulatywna kwalifikacja. Postawą wymiaru kary będzie nowy przepis zawierający zaostrzenie sankcji.

[...]

Poseł Marian Filar (DKP SD):
Nie chcę przedłużać. Kiedy możemy sobie podyskutować na gruncie hardcore’owym? Moim zdaniem to jest pozorny zbieg, a nie rzeczywisty. Nie o to tutaj chodzi.

Naczelnik wydziału w MS Tomasz Szafrański:
Rzeczywiście. Wtedy będzie ewentualna konsumpcja i art. 244 zostanie wyeliminowany.

Poseł Marian Filar (DKP SD):
Tak, ale jest to już raczej spór o czapkę gruszek.

Przewodniczący poseł Jerzy Kozdroń (PO):
Dobrze. Panie profesorze, zostawiamy to już komentatorom.

Poseł Marian Filar (DKP SD):
Bóg zapłać za dobre słowo.

Przewodniczący poseł Jerzy Kozdroń (PO):
Będzie pan miał okazję się wykazać.

Poseł Stanisław Rydzoń (Lewica):
Albo książkę napisać.

Poseł Marian Filar (DKP SD):
Na książkę to za mało. Raczej na komentarz.

Przewodniczący poseł Jerzy Kozdroń (PO):
Zachodzi tu pozorny zbieg przepisów. Dobrze. Proszę państwa, jest propozycja przyjęcia art. 178a § 4 w brzmieniu odczytanym, z dodaniem słowa „mechanicznych” do „pojazdów”. 
 
 - - -
 
Niniejszy wpis polecam pamięci wszystkich, którzy zastanawiają się dlaczego w takiej samej sprawie mogą zapadać zupełnie różne wyroki. Dlaczego uchwalane przez sejm przepisy są tak często niejasne, niespójne i nielogiczne. Otóż jest tak dlatego, że nawet jeżeli jakiś problem objawi się "prawotwórcom" już na etapie tworzenia przepisu (co nieczęsto się zdarza), to nie przeszkadza im to w jego uchwaleniu. Bo problem wynikający z uchwalenia złego przepisu mogą zawsze rozwiązać "komentatorzy", albo jakaś mityczna "praktyka sądów". Wygląda to tak, jakby nie zależało im na tym, by uchwalane prawo było dobre, by przepis naprawdę działał i nadawał się do stosowania. Coraz bardziej podejrzewam, że w wielu przypadkach chodzi tylko o to by coś uchwalić i ogłosić na konferencji prasowej jak to dało się sądom nowy oręż do walki z plagą pijanych kierowców (czy co tam mamy akurat na tapecie). A że ów oręż jest zardzewiały, krzywy i wykuty przez ślepego kowala, to już ich nie obchodzi.
 
Pełny tekst stenogramu obrad komisji w dniu 16 grudnia 2009 r. można znaleźć tu:
 

piątek, 20 sierpnia 2010

Urlop?

No i mam wreszcie urlop. Calutkie trzy tygodnie, w tym dwa dni zaległe jeszcze z 2008 r. I to by było na tyle jeśli chodzi o „wielki przywilej” o którym to wypisują po Internecie „znawcy sądownictwa”, „pokrzywdzeni” i podobni ludzie czujący wewnętrzną potrzebę wypowiadania się, tym większą, im mniej na dany temat wiedzą. Stara sądowa prawda głosi, że przez pierwszy tydzień człowiek wykańcza zaległości sprzed urlopu, a przez ostatni zastanawia się, co znajdzie w szafie jak wróci. Bo niestety sąd to nie jest fabryka śrubek, i tutaj jak ktoś idzie na urlop to inni za niego nie pracują. Więc szafy puchną. I puchną. Terminy biegną. Czas mija. A po powrocie witają nas pełne szafy akt, i wizja nadrabiania zaległości.

W moim przypadku wszystko się zgadza. Pierwszy tydzień urlopu poświęciłem na pisanie uzasadnień, które wpłynęły tuż przed urlopem. Oczywiście nie wszystkich, bo spraw z wnioskami o uzasadnienie spoczywa w tej chwili na półce dziewięć. Nie są to wprawdzie kilkudziesięciostronicowe elaboraty pisane przez kolegów karnistów, ale i tak napisanie każdego zajmuje co najmniej kilka godzin urlopu. Dlaczego piszę je na urlopie? Bo jeżeli odłożę je na po-urlopie to będą po-terminie. I nikogo nie będzie obchodziło to że byłem na urlopie, ani to że łącznie napisałem ich dziewięć ani też to, że w większości spraw ich pisanie niczemu nie służyło. A uzasadnienie po-terminie to największa sądowa zbrodnia. Wyrok może być zły, uzasadnienie może być kiepskie, byle by było oddane w-terminie. Taki to urok św. Statystyki.

No i powoli zmierzamy do głównego tematu. Przejrzałem owych dziewięć spraw w których strony zażyczyły sobie uzasadnienia. W trzech sprawach wnioski o uzasadnienie złożyły obie strony. No i dobrze, bo jak głosi inne stare sądowe powiedzenie, jak wyrok nie podoba się ani powodowi ani pozwanemu to znaczy, że jest sprawiedliwy. Tyle tylko, że w jednej z tych spraw wniosek o uzasadnienie złożył także adwokat strony, która wygrała wszystko co chciała, co do złotówki i grosika. W kolejnych dwóch sprawach wniosek w ogóle złożyła tylko ta strona co w całości wygrała. Któregoś razu jakiś adwokat tłumaczył się do „Rzepy” że takie wnioski to oni składają dlatego, by łatwiej im było pisać odpowiedzi na apelacje przegranego, i gdyby sąd im doręczał je z urzędu to by nie składali takich wniosków. Tere fere... taaaaa... oczywiście. Dziwnym trafem żaden z trzech panów mecenasów nie pofatygował się ani na ogłoszenie wyroku. I to nie tylko na odroczone ale i na odbywające się po ostatniej rozprawie. A wcześniej parę razy zdarzyło się, że po zamknięciu rozprawy odroczyłem ogłoszenie wyroku na za dwa tygodnie, po czym wpłynął wniosek „o sporządzenie uzasadnienia wyroku ogłoszonego w dniu....” z podaniem daty rozprawy. Pełnomocnik pewnego Niestandardowego Funduszu Inwestytury Zamkowych Synekur ma zwyczaj składania wniosków o odpis orzeczenia „a jeżeli jest ono niekorzystne dla powoda, to z uzasadnieniem”. O czym to świadczy? O tym, że przynajmniej niektórzy pełnomocnicy wniosek o uzasadnienie wyroku traktują jako prośbę o informację jaki zapadł wyrok i dlaczego, bo nie chciało im się przyjść na rozprawę. A że udzielenie takiej informacji wymaga kilku godzin pracy sędziego to już nie jest ich problem.

Gdy podniosłem ten temat dawno temu gdzieś w Internecie dowiedziałem się, że strona ma prawo do otrzymania pisemnego uzasadnienia, bo skoro zapłaciła za sprawę, to powinna to dostać na piśmie. Jeżeli tak stawiamy sprawę, to dlaczego nie wprowadzić opłaty za sporządzenie uzasadnienia? Skoro uzasadnienie jest tylko na wniosek to dlaczego mają wszyscy za nie płacić? Niech zapłaci tylko ten, kto chce je otrzymać. Powiedzmy połowę opłaty od apelacji. Wtedy skończy się składanie wniosków tylko po to, by dowiedzieć się jakie zapadło rozstrzygnięcie - bo bardziej będzie się opłacało przyjść do sądu i zajrzeć do akt. Skończy się też składanie wniosków o uzasadnienie by mieć gotową, darmową opinię prawną na „podkładkę” do innej sprawy. Sędziowie będą mieli więcej czasu nie tylko na pracę ale i dla swych rodzin. Także na urlopie.

piątek, 13 sierpnia 2010

Dług

Dziś piątek trzynastego, dzień który zwyczajowo kojarzony jest z pechem i nieszczęściem. W zasadzie mało kto wie skąd to złe skojarzenie się wzięło, skoro, jak twierdzą mądrzy ludzie,13 wypada w piątek przynajmniej raz w roku. Otóż w piątek, 13 października 1307 z poduszczenia Filipa Pięknego, króla Francji aresztowano niemal wszystkich rycerzy Zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona, znanego bardziej jako Templariusze. Aresztowanych, w tym wielkiego mistrza Jakuba de Molay postawiono następnie przed komisją śledczą, gdzie w toku postępowania przyznali się oni do wszystkich zarzucanych im czynów, z oddawaniem czci diabłu (i całowaniem go w okolice ogona) włącznie. No cóż, znając stosowane wówczas metody przesłuchania trudno, żeby się nie przyznali. Jak to mówią, przy zastosowaniu odpowiednich metod przesłuchiwany przyzna się nawet do tego, że jest zielonym osłem w różowe ciapki. W całej tej historii nie chodziło jednak ani o demona Bafometa, któremu Templariusze mieli oddawać cześć  ani o tajemnicę Świętego Graala. Chodziło o pieniądze, które Filip Piękny był winien zakonowi, a których nie był w stanie oddać. Bo o ile z pożyczaniem większość ludzi nie ma problemu to z oddawaniem jest już różnie.

Dziś, na moim biurku wylądowała sterta akt zawierających sprzeciwy od nakazów zapłaty. Nakazów wydaje się dużo to i sprzeciwów się nazbierało. Ja teraz muszę je wziąć, sprawdzić, czy są wniesione w terminie, czy są we właściwej, czy wpisano w nich wszystkie niezbędne elementy. Więc sprawdzam. Najpierw poświadczenie odbioru. Sprawdzić datę. Jeżeli pomiędzy doręczeniem odpisu nakazu a wysłaniem sprzeciwu minęły dwa tygodnie – odłożyćna kupkę spraw w których trzeba napisać postanowienie o odrzuceniu sprzeciwu. Przepis jest bezwzględny, nie zostawia żadnego pola manewru. Sprzeciw spóźniony sąd odrzuca. Odrzuca, nie: „może odrzucić”. Nie ma znaczenia, czy sprzeciw jest zasadny, czy pozwany jest bogaty czy ubogi, zdrowy czy chory. Nie ma znaczenia, czy sprzeciw wniesiono jeden dzień po terminie czy miesiąc po terminie. Nakaz jest prawomocny, i zasądzoną kwotę trzeba zapłacić. Niezależnie od tego, czy się z tym zgadzamy, czy nie.

Jeżeli sprzeciw wpłynął w terminie sprawdzam następnie, czy dochowano wymagań co do formy. Czy wniesiono go na urzędowym formularzu, w sprawach, gdy na takim formularzu sporządzono pozew? Jeżeli nie, trzeba wezwać do uzupełnienia tego braku, w terminie 7 dni. Czy formularz jest należycie wypełniony? Jeżeli nie, znowu trzeba wezwać do uzupełnienia braku. Jeżeli zaś wszystko jest w porządku – wydać zarządzenie o wpisaniu do właściwego repertorium, aby sprawa mogła otrzymać dalszy bieg. W tym miejscu pojawia się jednak problem, gdyż sporą część owych „sprzeciwów” trudno tak naprawdę uznać za sprzeciwy od nakazu zapłaty. Osoby je wnoszące nie kwestionują bowiem tak naprawdę istnienia długu, a jedyne co chcą, to tego, aby zwolnić je z obowiązku spłacenia długu. Podawane motywy są różne, lecz mają wspólny mianownik – proszę o umorzenie długu bo nie mam go z czego spłacić. Jeszcze inni proszą by rozłożono im dług na raty, po czym przedstawiają swoją sytuację, z której wynika, iż nie stać ich na płacenie rat.Muszę powiedzieć, że zastanawia mnie to chyba powszechne przekonanie, że brak pieniędzy na spłatę usprawiedliwia nie płacenie długów. Nie wiem też skąd bierze się przekonanie, że sąd może komuś umorzyć jego dług. Być może to spadek po czasach minionych, gdy nie dawano zapomóg czy zasiłków, a udzielano „bezzwrotnych pożyczek” albo umarzano różne należności jak ktoś dobrze umotywował dlaczego nie może spłacić. Zastanawiam się, czy do autorów tych pism dociera świadomość, że zasądzone od nich pieniądze komuś się należą. Że ktoś na nie czeka. Ciekawe, czy zastanawiają się jak oni by się czuli, gdyby sąd, zamiast nakazać komuś by oddał im pieniądze umorzył dług, dlatego, że dłużnik jest biedny i nie ma z czego oddać.

czwartek, 12 sierpnia 2010

Kasa

Czwarty dzień oblężenia. Trwam na posterunku odpierając kolejne fale atakujących, każda kolejna potężniejsza od poprzedniej. Całe szczęście nadchodzi już odsiecz, bo nie wiem jak długo jeszcze wytrzymam. Cały mój wysiłek skupiony został na obronie murów, sprawy wewnętrzne pozostawiono samym sobie. Pisma, podania, petycje, skargi i zażalenia leżą sobie spokojnie w szafie do czasu, gdy ktoś zluzuje mnie na posterunku. Nie rozerwę się przecież, a zejść z murów nie mogę, bo wróg u bram.

Dziś znowu powitały mnie sterty papieru, w tym kolejnych 200 pism polecających wydziałowi finansowemu wykonanie orzeczenia sądu, który nakazuje im wypłacenie pieniędzy ze Skarbu Państwa. Każde z nich oczywiście trzeba podpisać od frontu i od tyłu. Mój podpis staje się coraz bardziej uproszczony, powoli zbliżam sie do „ptaszka” stawianego przez lekarzy na receptach czy adwokatów wnoszących na raz tysiące pozwów. Nawiasem mówiąc podejrzewam, że te „ptaszki” i tak stawiają jacyś pomocnicy pana adwokata, w końcu co za różnica kto maźnie długopisem z góry na dół i z powrotem do góry. Ale nie o tym miałem pisać. Te zwroty opłat mają jedno i to samo źródło – przepis art. 79 ust 1 pkt 2c Ustawy o kosztach sądowych w sprawach cywilnych. Zgodnie z nim bowiem sąd ma obowiązek z urzędu zwrócić powodowi 3/4 opłaty uiszczonej od pozwu, jeżeli uprawomocnił się nakaz zapłaty. Hmmm... Jeżeli – jak zapewniali nas panowie reformatorzy przy zachwalaniu „elektronicznego sądu” - uprawomocnia się ponad 90% nakazów zapłaty to jaki jest sens pobierania z góry całej opłaty, skoro wiemy, że w 90% spraw trzeba ją będzie potem oddać? Czy nie lepiej od razu pobierać 1/4 należnej opłaty, jak to drzewiej bywało? Albo w ogóle pobierać stałą opłatę od wniosku o wydanie nakazu zapłaty? Wtedy byłoby znacznie prościej – jak wpłynie sprzeciw albo okaże się, że roszczenie jest zbyt wątpliwe by wydać nakaz to wezwie się powoda do uzupełnienia opłaty. Pod rygorem umorzenia postępowania, tak jak jest to dzisiaj w wypadku pozwów wnoszonych w elektronicznym postępowaniu upominawczym. O ile mniej roboty i dla przewodniczącego wydziału i dla oddziału finansowego. Ciekawy jestem też ile te wszystkie zwroty kosztują Skarb Państwa, licząc papier, przekazy pocztowe i takie tam. Najwidoczniej Polska jest bardzo bogatym krajem, że Skarb Państwa stać na takie marnowanie pieniędzy.

Inna sprawa to zwroty opłat pobranych od pism zwróconych z powodu braków formalnych, a także od pism odrzuconych lub cofniętych przed doręczeniem pisma drugiej stronie. Efekt jest taki, że za zajmowanie się taką sprawą Skarb Państwa nie dostaje ani grosza. A rozpoznanie sprawy, która zakończyła się zwrotem pozwu z powodu nie uzupełnienia braków formalnych przecież kosztuje. Taki „wybrakowany” pozew trzeba zarejestrować, wpisać do repertorium, nadać numer, założyć mu teczkę aktową, i wezwać powoda do uzupełnienia braków listem poleconym za 5,80 zł. Jak nie uzupełni braków trzeba wydać zarządzenie o zwrocie pozwu i doręczyć je za kolejne 5,80 zł. Licząc tylko koszty przesyłek i materiałów biurowych wychodzi minimum 15 złotych. A Skarb Państwa nie dostaje z tego nic. Bo nawet jeśli powód przy wnoszeniu pozwu coś zapłacił, to opiekuńcze państwo mu wszystko zwróci co do grosza.

Cóż z tym wszystkim zrobić? Odpowiedź jest prosta – przywrócić zasadę, że każdy, kto chce, żeby sąd rozpoznał jego sprawę musi uiścić opłatę na pokrycie kosztów manipulacyjnych. Niech to będzie i 20 złotych. Bez tej opłaty sąd nie powinien nic z takim pozwem zrobić. Biuro podawcze nie powinno go przyjąć, a jak przyjdzie pocztą powinno być rzucone na stertę i jak nikt się o nie przez jakiś czas nie upomni – zniszczone. Opłatę tę musiałby uiścić każdy i to od razu, bez możliwości zwolnienia od niej. Jeżeli zaś kogoś nie stać na uiszczenie nawet 20 złotych to powinien zwrócić się do ośrodka pomocy społecznej, gdzie otrzyma odpowiedni znaczek opłaty do naklejenia na pismo. Albo do jakiejkolwiek innej organizacji zajmującej się pomocą ubogim i gotowej wspomóc go kwotą 20 złotych. W ten sposób pokryte zostaną przynajmniej najbardziej podstawowe koszty prowadzenia spraw sądowych. Przy 10 milionach spraw wpływających rocznie do sądów da to 200 milionów złotych przychodu. Pytanie tylko, czy ktoś zechce się po te pieniądze schylić.

środa, 11 sierpnia 2010

A-De-Em

Dzisiaj dostałem ADM-y. I nie chodzi o kolejną porcję pozwów o eksmisję przeciwko ludziom, którzy od lat nie płacą czynszu, a na rozprawie wycierają sobie gęby Powszechną Deklaracją Praw Człowieka powołując się na to, iż odmawianie im prawa do mieszkania za darmo w cudzym mieszkaniu stanowi naruszenie ich prawa do życia na odpowiedniej stopie. A zmuszanie ich, by opuścili lokal i zamieszkali w innym jest równoznaczne z pozbawieniem ich wolności za długi. Ale nie o tym miałem pisać.

ADM-y to pisma przychodzące drogą służbową, kierowane do prezesa sądu i przekazywane następnie przewodniczącym wydziałów. Przychodzą falami, raz przez tydzień nic nie ma, po czym nagle przychodzi tego cała fura. A wszystko trzeba przejrzeć i rozpatrzyć. A przy okazji można znaleźć te, które przyszły wcześniej, ale jakoś nikt nie miał czasu się nimi zająć. I teraz to wszystko wylądowało na moim biurku. Zebrała się spora sterta, więc żeby podejść do sprawy profesjonalnie zacząłem od posortowania jej.

Na jednej kupce wylądowały pisma, które można by określić w jako spam. Oferty najróżniejszych firm, obiecujących dogodne pożyczki dla sędziów i pracowników, karty medyczne, wycieczki i pielgrzymki i takie tam. Do tego pisma różnych firm oferujących swe usługi eksperckie, w zakresie sporządzania opinii z różnych dziedzin. Różnych szkół Handlu, Prawa i Gotowania Na Gazie oferujących po wygórowanych cenach kursy z zakresu prawa konkurencji, autorskiego itp. No i ośrodków mediacji, mediatorów, centrów rozwiązywania sporów, którzy pięknie wypisują, jaką to wielką szansą jest mediacja. I ileż to spraw mogłaby załatwić za sądy. Hmmm... Jak wyszło z moich szybkich obliczeń to na dziewięć spraw które skierowałem do mediacji tylko w trzech doszła ona do skutku, a tylko w jednej zawarto ugodę, której w dodatku nie zatwierdziłem, bo z punktu widzenia prawa cywilnego zawierała straszne herezje. No i to by było na tyle jeśli chodzi o mediację. Zresztą nasza narodowa mentalność raczej predystynuje do załatwiania spraw szabelką niż ugodowo. Ale znowu wpadam w dygresję, idźmy dalej.

Druga kupka to pisemka z różnych ośrodków szkolenia sędziów, włącznie z Krajową Szkołą Gwiezdnych Wojen i Prokuratury (zwaną również Krajową Szkołą Sekretarzy i Asystentów – z racji rzeczywistych perspektyw kariery zawodowej jaka czeka jej absolwentów) zawiadamiająca o możliwości wzięcia udziału w szkoleniach z różnych dziedzin. No niestety „tam na górze” nie zdają sobie chyba sprawy z tego, że rozprawy wyznacza się nawet na trzy-cztery miesiące naprzód. Tak więc przysyłanie informacji o szkoleniach z miesięcznym, czy półtoramiesięcznym wyprzedzeniem jest bez sensu. Bo jeżeli sędzia chciałby na takie szkolenie pojechać musiałby odwołać wyznaczone rozprawy – a to z punktu widzenia uczestnika postępowania oznacza przesunięcie terminu o kilka miesięcy. Zresztą jak zwykle termin do zgłoszenia się na szkolenie to tylko kilka dni, więc znowu nikt nie pojedzie, bo ja nie mogę, a nikogo innego, kto mógłby się zgłosić nie ma. A potem różni tacy będą narzekać, że sędziowie nie chcą się szkolić i nie są na czasie.

A jeśli przy czasie jesteśmy to przejdźmy do kolejnej kupki pism. Chociaż może to nie najlepsze określenie, bo pismo jest tylko jedno, za to grube. Projekt nowelizacji jakiejśtam ustawy wraz z projektami rozporządzeń wykonawczych. Czyżby nowa jakość? Toż ustawę o nagrywaniu rozpraw uchwalili już dawno, a projektów rozporządzeń do niej jeszcze nikt na oczy nie widział. Nawet nie czytam, bo termin do zgłaszania ewentualnych uwag mija jutro o godzinie 12:00. Ale to nic dziwnego. Jak władza przesyła projekty ustaw do zaopiniowania zawsze robi to tak, by maksymalnie zniechęcić do zgłaszania jakichkolwiek uwag. Metoda jest prosta – wysyła się projekt do sądów apelacyjnych z dwutygodniowym terminem od daty wysłania na składanie uwag. Zanim powielone pismo dotrze z sądów apelacyjnych do okręgowych i z okręgowych do rejonowych minie jakiś tydzień, tą samą drogę muszą też pokonać składane uwagi, więc na przeczytanie i zaopiniowanie zostaje góra dzień czy dwa. Poza tym po co się wysilać, skoro te uwagi i tak zostaną zignorowane. W końcu jeżeli projekt jest gotowy, to znaczy że nie ma sensu go dalej zmieniać.

No i ostatnia kupka. Pisma, które w ogóle nie powinny tu trafić. Na przykład to, z którego wynika, że pewien pan był niezadowolony w faktu, iż sąd postanowił przekazać jego sprawę innemu sądowi. Wniósł więc skargę do – gdzieżby indziej – Ministra Sprawiedliwości, że sędzia wydał krzywdzące go orzeczenie, bo sprawę powinien rozpoznawać właśnie ten sąd. Ta skarga przewędrowała przez ministerstwo, prezesów, wizytatorów i ostatecznie wylądowała przede mną, z poleceniem by przygotować na nią odpowiedź. Odpowiedź? A na co tu odpowiadać??? Że skarga do ministra na treść wydanego orzeczenia nie jest przewidziana ani w przepisach  procedury cywilnej ani w prawie o ustroju sądów powszechnych? Że w tym przypadku należało złożyć zażalenie, o czym skarżący został poinformowany? Że w skutek nie złożenia zażalenia orzeczenie jest prawomocne??? Dlaczego temu człowiekowi nie odpowiedziano od razu, że Minister Sprawiedliwości nie jest uprawniony do dokonywania oceny prawidłowości orzeczeń sądowych ani też do rozpoznawania skarg na sędziów? Ile czasu marnuje się na odpisywanie na skargi, które w ogóle nie powinny być rozpatrywane?

wtorek, 10 sierpnia 2010

Autografy

Dzień drugi mojej samotnej walki rozpoczął się tak samo jak pierwszy. Od sterty akt na moim biurku, do zrobienia „na dzisiaj”. W zasadzie było w nich to samo co wczoraj. Wnioski, pozwy, skargi, apelacje itp. Odrobinę humoru do monotonnej pracy wprowadziła lektura uzasadnienia jednej z apelacji, bo jej autor wywodził, że orzeczenie jego eksmisji z mieszkania narusza jego wolność wyznania. Bo w ten sposób odbiera mu się miejsce gdzie mógłby się spokojnie i w godnych warunkach modlić. No cóż. Papier wszystko przyjmie, a sąd wszystko przeczyta. I będzie musiał potraktować z pełną powagą.

Gdyby ktoś mnie zapytał, co dzisiaj robiłem to odpowiedziałbym, że podpisywałem. Złożyłem dzisiaj więcej autografów niż niejedna gwiazda filmowa. Najpierw przynieśli „wpływ” czyli cztery pudełka pozwów jakiejś Niestandardowej Synekury Funduszu Inwestycji w Zamki, która nadal nie przyjmuje do wiadomości, że te ichnie „wyciągi z ksiąg” warte są tyle, co papier na którym je napisano, więc nie mają co liczyć na to, że dostaną na ich podstawie nakaz w postępowaniu nakazowym. Ale z uporem maniaka wnoszą o taki nakaz. Trzeba więc do każdej z 200 teczek włożyć kartkę z zarządzeniem o rozpoznaniu sprawy w postępowaniu upominawczym. I każdą taką karteczkę trzeba podpisać. Podobnie jak drugą, z zarządzeniem o zarejestrowaniu sprawy w repertorium i ustaleniu wysokości opłaty. Razem 400 podpisów.

Potem przynieśli stertę „wypłat”. Czyli poleceń kierowanych do oddziału finansowego aby zwrócił całość lub część opłaty uiszczonej przez stronę. Łącznie było tego ponad 100 sztuk. A każdą sztukę trzeba było podpisać raz od frontu i raz od tyłu, czyli razem ze 200 podpisów. Do tego doszły jeszcze wypłaty wynagrodzeń dla biegłych, wprawdzie tylko dwadzieścia parę sztuk, ale za to każde trzeba było podpisać trzy razy.

Następnie dostałem „banki” czyli postanowienia o nadaniu klauzuli wykonalności Bankowym Tytułom Egzekucyjnym. Postanowienia już wydano (i każde podpisano trzy razy) ale to nie wystarczy, bo na każdym bezwzględnie musi się znaleźć pieczątka stwierdzająca fakt, że postanowienie faktycznie wydano i faktycznie jest to postanowienie o nadaniu klauzuli wykonalności, dokładnie tak jak to w nim napisano. I każda z tych pieczątek bezwzględnie musi być podpisana przez sędziego. A ponieważ poza mną nikogo takiego tu nie ma, więc musiałem podpisać wszystkie. Nie liczyłem dokładnie, ale było tego dobre kilkadziesiąt sztuk, a może i sto.

I dalej znowu to samo: „skarbówka” czyli odpisy postanowień o stwierdzeniu nabycia spadku przesyłane przez Sąd urzędowi skarbowemu. Znowu kilkadziesiąt kartek, na których absolutnie bezwzględnie konieczny jest podpis sędziego, stwierdzający, że orzeczenie jest prawomocne. A potem kolejne kilkadziesiąt, tym razem do komorników egzekwujących należności sądowe. Potem „korespondencja” czyli pisma do banków i urzędów. I jeszcze, i znowu, i tak dalej...

Podpisywanie tych pism zajęło mi większość dzisiejszego dnia. Kto nie wierzy niech spróbuje podpisać się 100 razy raz za razem. Już samo to wymaga kilkunastu minut czasu, a w międzyczasie trzeba jeszcze pilnować co się podpisuje. Sprawdzać chociażby, czy faktycznie orzeczenie jest prawomocne i czy kwota do wypłaty jest właściwa. Bo jak już się podpisuje to wypadałoby wiedzieć co. Warto jednak zapytać, czy faktycznie musiałem poświęcić tyle czasu. Czy na pewno te wszystkie podpisy musi składać sędzia? Czy to koniecznie sędzia musi wydawać polecenia oddziałowi finansowemu, by wykonał prawomocne orzeczenie sądu? Czy to koniecznie sędzia musi potwierdzać fakt, że orzeczenie jest prawomocne bo nikt go nie zaskarżył? Jakie jest uzasadnienie dla tego, by to sędzia podpisywał osobiście pisma kierowane do banków czy urzędów? Ile sędziogodzin w skali całego kraju pochłania każdego dnia podpisywanie pism, które bez żadnego uszczerbku dla praw obywateli mógłby podpisać sądowy sekretarz albo w ostateczności referendarz? Czy naprawdę stać nas na takie marnowanie czasu?

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Na posterunku

No i nadszedł wreszcie ten dzień, gdy zostałem sam na posterunku. Pozostałych sześciu udało się na zasłużone urlopy, zwolnienia, i takie tam. Przez następny tydzień będę Tymczasowo Zastępującym Przewodniczącego Wydziału, Sędzią Dyżurnym i Sędzią Referentem w jednej osobie. Co w praktyce oznacza, iż oprócz mojej własnej roboty będę robił także za tych pozostałych dwóch. Ale mówi się trudno i żyje się dalej.

Na „dzień dobry” dostałem biurko zawalone aktami, z delikatną sugestią, że to wszystko musi być zrobione dzisiaj. Zacząłem od „założenia wpływu” czyli przejrzenia i sprawdzenia nowych spraw wpływających do wydziału. Tu trzeba wezwać do uiszczenia opłaty. Tu brakuje odpisu. Tu trzeba rozpoznać wniosek o zabezpieczenie roszczenia. Praca w zasadzie idzie szybko i kolejne stosy akt powoli znikają z biurka. Jeszcze tylko pudełka zawierające 200 niemal identycznych pozwów wniesionych przez Niestandardowy Fundusz Zamkniętych Inwestycji Sekuritate - czy jak tam się to nazywa - i będzie prawie koniec. Ale prawie, jak zwykle, robi wielką różnicę...

Bo obok, przez cały czas rosła kupka spraw, w których decyzji nie dało się podjąć „z marszu” Spraw nietypowych, w których podjęcie decyzji wymagało czegoś więcej niż policzenie 5% z podanej sumy albo sprawdzenie czy do pozwu załączono pełnomocnictwo. Spraw nad którymi trzeba było pomyśleć, bo niestety ich treść po jednokrotnym przeczytaniu nie daje odpowiedzi na podstawowe pytanie: o co chodzi?

Pierwsze z brzegu pismo: dwie strony pisane maczkiem kratka w kratkę. Na początku napisano, że jest to wniosek o przyznanie wyłącznego prawa do lokalu. Czytam dalej, choć ciężko idzie, bo malutkie literki co chwilę zlewają się ze sobą, i kartka zaczyna wyglądać jakby biegało po niej stado mrówek. Dowiaduję się, pani wnioskodawczyni (???) jest ofiarą przemocy domowej doznawanej od męża który pije, bije, spać nie daje, rzeczy z mieszkania wynosi i sprowadza koleżanki. Że przydział na to mieszkanie to był na nią. Że sąd przy rozwodzie dał mężowi tylko jeden pokój, ale on nadal zajmuje dwa. Że nie płaci za czynsz ani wodę. Że rozbił wspólny samochód. Że zabrał z mieszkania telewizor i sprzedał na wódkę. Że urządza awantury i czasami interweniuje policja. Można by zatem wnioskować, że pani powódka (???) chciałaby, żeby byłego męża wyrzucić z mieszkania. Ale czego się domaga? Eksmisji byłego męża z należącego do niej mieszkania? Eksmisji współnajemcy lokalu, który uporczywie narusza zasady współżycia społecznego? Podziału majątku dorobkowego i przyznania lokalu na jej rzecz? Nie wiem nawet czy to mieszkanie to jest spółdzielcze, komunalne czy wynajmowane od kogoś, bo tego niestety pani skarżąca (???) nie napisała.

W ten sposób codziennie zastępy sędziów trenują szare komórki usiłując przetworzyć skargi na zły los i złych ludzi na konkretne roszczenia, skierowane przeciwko konkretnej osobie w oparciu o konkretną podstawę faktyczną. Ale czy faktycznie powinni? Czy Sąd jest właściwym adresatem pisma, które można streścić jako: „proszę o pomoc, bo chcą mnie wyrzucić z mieszkania, a ja jestem bardzo biedny i nie mam gdzie pójść”? Czy naprawdę sędziowie powinni zajmować się zagadkami rodem z „Kodu da Vinci”, których rozwiązanie polega na wydedukowaniu, czy pismo to jest pozwem o ustalenie istnienia stosunku najmu, o nakazanie zawarcia umowy najmu, skargą na komornika czy czymkolwiek innym? Moim zdaniem takie pismo powinno być od razu przesłane do właściwego ośrodka pomocy społecznej, bo to jego zadaniem, a nie zadaniem sądu jest pomaganie ludziom. I to samo powinno stać się z wszelkimi innymi pismami, z treści których wynika, iż wnoszący je nie formułuje konkretnego roszczenia, tylko prosi o pomoc w rozwiązaniu problemu dotyczącego jego sytuacji prawnej. Bo Sąd nie jest instytucją powołaną do świadczenia pomocy osobom mającym problemy prawne, lecz do rozstrzygania konkretnych toczonych przed nim sporów.

W tym miejscu warto także zapytać gdzie leży granica pomiędzy interpretacją „niefachowo” sporządzonego pisma, a udzieleniem porady prawnej co do roszczeń możliwych do zgłoszenia danym stanie faktycznym? Czy stwierdzając, że w podanym stanie faktycznym „prośba o pomoc” to tak naprawdę pozew o eksmisję współnajemcy nie wchodzę przypadkiem w rolę pełnomocnika powódki? W końcu to nic innego jak dokonanie analizy podanego stanu faktycznego i ustalenie właściwego w danym przypadku roszczenia. A czymże innym jest udzielenie porady prawnej? Wbrew temu, czego oczekiwał ode mnie jeden z komentatorów mojego bloga wcale nie uważam za właściwe tego, żeby Sąd, uwzględniając „ograniczony dostęp” do fachowej pomocy prawnej i jej wysoki koszt przejmował rolę „obrońcy z urzędu” dbając to, by „słabszej” stronie nie stała się krzywda. Temida ma opaskę na oczach także po to, by nie widziała, czy stają przed nią biedni czy bogaci. Sąd, który dzieli strony na „słabsze” i „silniejsze” i jednym pomaga a drugim nie, nie może być uważany za bezstronny.

piątek, 6 sierpnia 2010

Rocznica

Dokładnie 65 lat temu, o godzinie  8:15  rano czasu miejscowego major Thomas Ferebee nacisnął niewielki przycisk uwalniając jedną jedyną bombę jaką niósł jego samolot. Kilkanaście sekund później, bomba ta  nazywana "małym chłopczykiem" wybuchła 540 m ponad Hiroshimą.


Sama bomba, jak każdy prototyp, zadziałała bardzo kiepsko. Zaledwie 1,38% wypełniającego ją uranu rozszczepiło się, zaś siła eksplozji wyniosła tylko około 12 kiloton. Ale to wystarczyło, by zmieść miasto z powierzchni ziemi i zabić ponad 70.000 jego mieszkańców. Z tym dniem świat poznał prawdziwe znaczenie określenia „broń masowej zagłady”. Gdy tajemnice bomby poznały kolejno wszystkie światowe mocarstwa uznano, że tylko groźba całkowitej zagłady ludzkości może powstrzymać ludzi przed rozpętaniem wojny atomowej. Zgromadzono więc zapasy broni wystarczające na kilkukrotne zniszczenie całego świata. Cień atomowego grzyba stał się nieodłącznym elementem życia milionów ludzi. 

Dzieci uczono, że atom to ich przyjaciel, a sama bomba wcale nie jest taka groźna. Wesoły Żółw Bert przekonywał, że wystarczy się tylko zwinąć w kłębek i czymś przykryć, a nic nam się nie stanie. Dorosłych zapewniano, że będą bezpieczni, jeżeli tylko zbudują sobie odpowiedni schron, albo udadzą się spokojnie do najbliższego schronu publicznego. Sam schron to też nie jest jakaś bardzo skomplikowana konstrukcja. Wystarczy zdjąć drzwi z zawiasów i oprzeć je o ścianę, po czym obłożyć workami z piaskiem. A okno można zastawić regałem z książkami. Przydadzą się do czytania przez dwa tygodnie, które trzeba będzie odsiedzieć w schronie. A po tym czasie będzie można spokojnie powrócić do swych zajęć. Trzeba tylko pamiętać, by przed wejściem do domu płukać buty w wiadrze z wodą, żeby nie nanosić do domu promieniowania. Jeżeli zaś nasz dom zostałby z jakiegoś powodu zniszczony, to w najbliższym miasteczku na pewno uzyskamy pomoc, i znajdziemy nowe mieszkanie u ludzi dobrej woli, gotowych nam pomóc i podzielić się wszystkim.

Po raz pierwszy ten sielankowy obraz próbował zburzyć Peter Watkins. Jego reportaż „The War Game” nagrodzony w 1966 r. Oscarem dla najlepszego filmu dokumentalnego, przedstawiał prawdziwy obraz wojny atomowej. Jako pierwszy zapytał on skąd miliony ludzi mają wziąć deski i worki na piasek. Zapytał co z tymi, których nie będzie stać na zakup materiałów potrzebnych do budowy „schronienia”. Jako pierwszy pokazał jak straszliwe będą następstwa wybuchu nawet jednej bomby atomowej, i jak straszny los czeka tych, co przeżyją. Zwłoki ofiar palone na stosach. Wiadro pełne ślubnych obrączek zdjętych po to, by później, na podstawie napisów na nich próbować zidentyfikować ofiary. Głód. Zamieszki. Kompletny upadek autorytetów i ludzkich uczuć. Tak jak w zbombardowanym w 1945 r. Dreźnie, gdzie burza ognia zabiła dziesiątki tysięcy ludzi. Film ten był tak poruszający, że BBC odmówiło jego emisji, i czyniło to konsekwentnie aż do 1985 r. 

Ten sam wątek dwadzieścia lat później podjął Mick Jackson. Jego reportaż, nakręcony w 1982 r. „Guide to Armageddon”, bazował na tym samym założeniu. Na sprawdzeniu jak bardzo zalecane przez władze środki ochrony przed atakiem jądrowym przystają do rzeczywistości. Podszedł on do problemu w sposób naukowy, czyniąc konkretne założenie – milę ponad katedrą św. Pawła w centrum Londynu wybucha bomba wodorowa o mocy 1 megatony - i pytając co wtedy stanie się z miastem. Najbardziej przemawiające w całym tym reportażu są historie zwykłych ludzi, którzy na prośbę autora postąpili zgodnie z zaleceniami w rządowych ulotkach. I tragiczna prawda. Że prosty schron pod schodami i malowane na biało okna zapewnią bezpieczeństwo tylko przez 17 sekund, to jest dopóki fala uderzeniowa nie zmiecie budynku z powierzchni ziemi. Że prefabrykowany schron ustawiony w salonie uchroni wprawdzie przed podmuchem i promieniowaniem, ale nie przed uduszeniem, gdy szalejące wokół pożary wypalą cały tlen z powietrza. Że przeżycie dwóch tygodni w wąskim i płytkim rowie wykopanym w ogródku (o ile będziemy mieli czas go wykopać) jest niemalże niemożliwe nawet w normalnych warunkach, a co dopiero po ataku atomowym. Że kosztowny schron przeciwatomowy uchroni nas przed bombą i promieniowaniem (o ile akurat będziemy wewnątrz, gdy spadnie bomba), ale nie przed tym, co zastaniemy, gdy po dwóch tygodniach będziemy musieli z niego wyjść.

Mick Jackson podjął temat w dokudramie „Threads” nakręconej w 1984 r. Ten poruszający film pokazuje bardzo kiedyś realny scenariusz wojny atomowej i tragedię zwykłych ludzi, którzy ją przeżyli. Po raz pierwszy wskazuje on też wyraźnie, że konflikt prowadzący do totalnej wojny atomowej może narastać przez zaledwie kilka dni, zbyt krótko, by zwykli ludzie mogli się do niego przygotować. O ile w ogóle można się do czegoś takiego przygotować. Pokazuje też okrutne realia postapokaliptycznego świata. Atomową zimę. Głód. Przetrwanie najsilniejszych, bo jedzenia jest zbyt mało, by marnować je na żywienie tych, którzy nie są w stanie pracować. Cywilizację cofniętą do średniowiecza, upadek kultury, nauki, a nawet języka. 

Dziś wydaje się, że te czasy już minęły. Że państwa dysponujące środkami całkowitej zagłady ludzkości zakończyły trwającą przez dziesięciolecia zimną wojnę. Że nie grozi nam już atomowa apokalipsa. Ale czy na pewno świat nie zobaczy już atomowych grzybów? Jest to broń tak potężna, że samo posiadanie jej budzi respekt. Dlatego coraz więcej krajów stara się tę broń uzyskać. I prędzej czy później ktoś postanowi jej użyć...