Obsługiwane przez usługę Blogger.

niedziela, 31 sierpnia 2014

Bogactwa ciąg dalszy...


Opłaty sądowe, pobieranie dzisiaj od pism wszczynających postępowanie, nie są bynajmniej "zryczałtowanymi" kosztami postępowania, lecz rodzajem kaucji.  wpłacanej przez występującego z powództwem na dowód tego, że sprawę traktuje poważnie i gotów jest postawić pieniądze na to, że roszczenie jest uzasadnione. Mają one więc na celu skłonienie osoby mającej zamiar wystąpienia z powództwem do zastanowienia się i poważnego przemyślenia sprawy, a zwłaszcza tego, czy rzeczywiście roszczenie to jest uzasadnione, i - co ważniejsze - czy dysponują dowodami na jego poparcie. Dodatkowo zastrzeżenie, iż w wypadku wygranej kaucję tę odbiera się nie z sądu a od pozwanego ma skłaniać powoda do zastanowienia się czy ma on szansę na wyegzekwowanie żądanej kwoty. Taka opłata - kaucja powinna więc być na tyle wysoka, by nie opłacało się ryzykować jej utratą, a jednocześnie na tyle niska, by konieczność jej uiszczenia nie zamykała drogi do sądu. Musi ona jednakże być pobierana, bo gdy coś jest za darmo, to się tego nie szanuje. A gdy wie się, że niewłaściwe postępowanie niczym nie grozi, to łatwiej decyduje się na niewłaściwe postępowanie.

To, czy dzisiaj pobierane opłaty spełniają założenie, jakie winno leżeć u podstaw ich pobierania to oczywiście kwestia dyskusyjna. Z pewnością można wskazać zarówno wiele przykładów opłat zdecydowanie za niskich, jak i zdecydowanie za wysokich. Można też wskazywać na fakt, iż dla osiągnięcia "prewencyjnego" charakteru wysokość opłat winna być dostosowania do stanu majątkowego osoby, bo dla jednego 300 zł opłaty może oznaczać sporą część miesięcznych kosztów utrzymania, a dla innego przeciętny rachunek z knajpy za jeden wieczór. Z całą pewnością jednak nawet wówczas, gdy opłaty te będą ustalone w idealnej wysokości to nie przyniosą one żadnego skutku, jeżeli nie będą uiszczane. To właśnie fakt ich uiszczenia, a nawet tylko konieczności ich uiszczenia jest bowiem tym, co wywołuje pożądany skutek nakładania opłat. To zaś prowadzi do tego, że niestety, ale trzeba bardzo poważnie przemyśleć kwestię zwalniania od opłat sądowych, by zwalnianie z obowiązku ich uiszczania nie tworzyło wprost uprzywilejowanych kategorii powodów, mających prawo sądzenia się o co im się żywnie podoba bez ponoszenia jakichkolwiek konsekwencji swych decyzji. Dziś bowiem wystarczy być rencistą pobierającym minimalną rentę, albo penitencjariuszem zakładu karnego na drodze ku resocjalizacji, by móc zupełnie za darmo wnosić pozwy w dowolnej ilości, przeciwko dowolnej osobie i w dowolnej, choćby najgłupszej sprawie. Żeby być w zgodzie z faktami, to tylko pojedynczy przedstawiciele tych grup nadużywają swego uprzywilejowanego statusu, co nie zmienia jednakże faktu, iż takie nadużycia mają miejsce, i mają one konkretny, także finansowy wymiar.
 
Na ten przykład pewien emeryt czy rencista, za każdym razem gdy otrzymywał z ZUS informację, że część świadczenia pobrał komornik (czyli co miesiąc) pisał pozew przeciwko spółdzielni mieszkaniowej, ewentualnie jej prezesowi albo nawet przeciw komornikowi o nakazanie, żeby ten dług egzekwowano nie od niego, a od syna. Inny regularnie co miesiąc-dwa pozywał spółdzielnię o zwrot "nienależnych" opłat obejmujących np 3/30 opłaty za domofon, ponieważ przez trzy dni w kwietniu w słuchawce gwizdało. Jeszcze inny w zależności chyba od fazy księżyca pisał pozew albo przeciwko spółdzielni (np że kaloryfery za zimne) albo przeciw mieszkającemu z nim synowi (albo synowej) o naprawienie jakichś doznanych od nich krzywd (np o 10.000 zł zadośćuczynienia za zgaszenie mu światła jak był w ubikacji). Ktoś tam domagał się zapłaty na swą rzecz "zaległej" renty, którą jego zdaniem powinien był otrzymywać jego ojciec (zmarły gdzieś w połowie lat '50) - i pozywał o to kolejno chyba wszystkich, którzy mu się ze sprawą skojarzyli. Jeszcze inny uznał, że skoro "wykupił" mieszkanie to znaczy że spółdzielni nic do niego i za każdym razem jak otrzymał jakieś pismo od niej (np w sprawie wymiany kaloryferów) to pozywał o odszkodowanie za "przestępcze zaświadczanie, że mieszkanie nie zostało wykupione". Oczywiście wszystkim tym "pokrzywdzonym" za każdym razem tłumaczono dlaczego przegrywają, dostawali nawet pełnomocników z urzędu, którzy też im tłumaczyli. I nic to nie pomogło, bo oni wiedzieli lepiej i pozywali dalej, oczywiście za darmo, bo nie można im zamykać drogi do sądu wyłącznie dlatego, że są biedni. Polska to przecież bogaty kraj...

Jeśli zaś chodzi o więźniów, to cóż, więźniowie się za kratami nudzą, a jednym z elementów rozrywki może być pozywanie, bo to i listy przychodzą, a i na żądanie będzie miał człowiek wycieczkę do sądu. Można więc na przykład obudzić się rano i uznać, że od dzisiaj jest się muzułmaninem i pozwać więzienie o odszkodowanie za nie dostarczenie Koranu, turbanu i wołowiny halal. Można też pozwać wszystkich, którzy przyczynili się do skazania nas o zadośćuczynienie za wyrządzoną nam tym krzywdę. Świadków za fałszywe zeznawanie, biegłych za fałszowanie opinii, a adwokata za to, że nas nie wybronił. Potem zaś możemy pozwać przydanego nam do tego procesu pełnomocnika z urzędu bo nam się nie spodobał, i adwokata pozwanego adwokata, za to co o nas mówił na sali. A jak do pozwania naszego pełnomocnika sąd da nam nowego pełnomocnika (bo przecież jak inaczej) to jego też pozwiemy na przykład za to, że na rozprawę przysłał substytuta. I zabawa się kręci, a na tym nie koniec. Pewien penitencjariusz, obywatel powiedzmy że bliskowschodni (a może to już środkowowschodni?) przebywający u nas na długoterminowym przechowaniu na koszt Skarbu Państwa regularnie pozywa wszystkich o wszystko, począwszy od byłej małżonki, poprzez poszczególne instytucje państwa, a skończywszy na dziennikarzach wypowiadających się w prasie lub telewizji w sposób niepochlebny dla polityki jego ojczystego kraju. W dodatku pozwy te pisze wyłącznie w swym ojczystym języku, co dodatkowo zapewnia stały dochód gronu tłumaczy z owego języka. Oczywiście za darmo, bo majątku nie ma a w więzieniu nie pracuje, więc nie ma jak zapłacić, a przecież ma prawo do sądu. Polska to bardzo bogaty kraj...

Nie ulega wątpliwości, że niemożność poniesienia kosztów postępowania sądowego nie może zamykać drogi do dochodzenia swych praw przed sądem, jest to pewien standard, który demokratyczne państwo musi utrzymywać. Należy jednak pamiętać, że prawa jednej osoby co do zasady kończą się w momencie, gdy zaczynają się prawa innej. Jeżeli zatem ktoś przydanego mu prawa nadużywa, w taki sposób, że wyrządza tym szkodę innej osobie to należy owe prawo mu odebrać, bądź ograniczyć. Nic zatem nie stoi na przeszkodzie wprowadzeniu uregulowań, które ograniczałyby prawo do uzyskania zwolnienia od kosztów sądowych osobom, które uprzednio wytaczały już bezzasadne powództwa, także po to, by nie marnować pieniędzy publicznych na zajmowanie się kolejnymi urojeniami tej samej osoby. Pytanie tylko, czy ktoś się na to odważy...

niedziela, 24 sierpnia 2014

Mój kraj widzę bogaty...



Otrzymałem zamówienie na wpis na blogu, zgodziłem się i obiecałem że napiszę co myślę o tym, że jeden z drugim luksemburski windykator za 30 zł opłaty od pozwu ma obsługę kancelaryjną, rozprawę, wyrok, i w dodatku jeszcze uzasadnienie, którego pewnie nawet nie czyta, a na pewno się nim nie przejmuje. Zabrałem się więc do myślenia, potem do pisania... i jak zwykle wyszło mi coś zupełnie innego. Moje myśli krętą drogą dotarły do miejsca, gdzie musiałem odpowiedzieć na pytanie za co w ogóle pobiera się opłaty sądowe, a dokładnie za co powinny one być pobierane. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że opłata powinna co najmniej pokrywać podstawowe koszty kancelaryjne i doręczeń, by Skarb Państwa na tym nie tracił. Potem spróbowałem zestawić teorię z rzeczywistością, i ostatecznie doszedłem do wniosku, że Polska to chyba jednak jest bardzo bogaty kraj, bo daje tak wiele nic w zamian nie żądając. Dlaczego? Ano zaraz się okaże.

Art. 126(1) § 1. kpc stwierdza, że sąd nie podejmie żadnej czynności na skutek pisma, od którego nie została uiszczona należna opłata. I słuszne, tyle tylko, że w rzeczywistości na skutek takiego pisma sąd podejmuje cały szereg czynności, pociągających w dodatku za sobą wydatki. W szczególności takie pismo  należy zarejestrować w repertorium i założyć mu tekturową teczkę. Następnie trzeba wysłać wezwanie do uiszczenia opłaty (1), a jak wnosiciel pisma nie zapłaci trzeba wydać zarządzenie o jego zwrocie i je doręczyć (2), a jak się uprawomocni odesłać pismo (3). No chyba, że człowiek postanowi wnieść o zwolnienie od opłaty, bo wtedy trzeba będzie mu jeszcze doręczyć wezwanie do złożenia oświadczenia o stanie rodzinnym, majątku i dochodach (4), orzeczenie w przedmiocie tego wniosku (5) i zakładając, że go od opłaty nie zwolniliśmy także wezwanie do jej uiszczenia (6). A jeżeli postanowi wnieść zażalenie to jeszcze pewnie wezwanie do uzupełnienia jego braków (7) i orzeczenie (8). W sumie w najlepszym przypadku owe "żadne czynności" będą nas kosztować okładkę, jedno zarządzenie i wysłanie trzech listów, a w najgorszym okładkę, jedno zarządzenie, dwa postanowienia i wysłanie ośmiu listów. Przyjmując że wysłanie jednego listu z potwierdzeniem odbioru kosztuje, niech będzie że tylko 5 zł, (poczta brała więcej ale teraz jest przecież nowy tańszy operator) takie nie opłacone pismo kosztuje sąd, czyli Skarb Państwa 15, a jak doliczymy całą resztę kosztów (papier, pieczątki, koperty itp) będzie tego i 20 zł. W wersji pesymistycznej (a nie jest to wersja maxi pesymistyczna) koszt wyniesie circa 50 zł. Ale cóż. Najwidoczniej Polska to bogaty kraj i stać nas na to.

Żeby było śmieszniej to to, że ktoś zapłacił opłatę od pozwu nie oznacza jeszcze, że sąd (czyli Skarb Państwa) coś z tego będzie miał. Sąd, na polecenie dobrego wujka ustawodawcy, zwróci bowiem pieniądze co do grosika jeżeli pozew zostanie zwrócony z powodu braków formalnych, a połowę opłaty, gdy pismo wysłano, ale nie zaczęło się jeszcze posiedzenie, na które owo pismo skierowano. Przekładając to na praktykę wygląda to na przykład tak, że ktoś wnosi pozew, opłacony a jakże, ale na ten przykład nie załącza wymaganego prawem odpisu. Sąd więc wzywa go do usunięcia braku (1), doręcza mu odpis zarządzenia o zwrocie (2), a następnie zwraca "fizycznie" pozew (3), dokładnie tak samo jak w przypadku, gdyby dany powód nie wniósł opłaty. To wszystko tak samo też kosztuje to Skarb Państwa 20 zł, i tak samo te pieniądze Skarb Państwa wykłada z siebie, bo to, co powód mu zapłacił odda mu co do grosza. Bo Polska to bogaty kraj, i pieniędzy jej nie brakuje.

W drugim przypadku, tym z cofnięciem pozwu po wysłaniu, jest niewiele lepiej. Załóżmy, że powód wniósł pozew i go należycie opłacił. Załóżmy też, że pozew nie nadaje się na nakaz zapłaty, więc kierujemy go od razu na rozprawę i wysyłamy  zawiadomienia o jej terminie do pełnomocnika powoda (1) i pozwanego (2) doręczając mu jednocześnie pozew. List wysłany do pozwanego wraca jednak z adnotacją "adresat wyprowadził się" lub coś w tym guście. Nie dziwi nas to za bardzo, bo adres wzięto pewnie z faktury telewizji cyfrowej wystawionej w 1999 r., albo raczej z listy kupionych wierzytelności, gdzie napisano, że taka faktura podobno kiedyś była. Odwołujemy rozprawę, bo bez zawiadomienia pozwanego odbyć się ona i tak nie może, o czym zawiadamiamy pełnomocnika powoda, wzywając go jednocześnie, żeby podał właściwy adres pozwanego, pod rygorem zawieszenia (3). Powód pisze że nie może zadośćuczynić w tym czasie i prosi o 60 dni terminu, w związku z czym zawieszamy postępowanie z uwagi na brak adresu pozwanego. Najlepiej byłoby w zasadzie pozew zwrócić, ale utarło się, że nie można, doręczamy więc tylko odpis postanowienia o zawieszeniu (4). Po jakimś czasie pełnomocnik powoda pisze że ustalił adres pozwanego, wydajemy więc postanowienie o podjęciu postępowania, i żeby nie tracić czasu od razu wyznaczamy rozprawę i zawiadamiamy pełnomocnika powoda (5) i pozwanego (6) doręczając mu ponownie pozew. Niestety okazuje się, że ten adres jest jeszcze bardziej lewy niż poprzedni, bo list wraca z adnotacją "nie ma takiego adresu", więc ponownie wzywamy pełnomocnika powoda do podania prawidłowego adresu (7). On zaś odpowiada pismem, że nie może ustalić adresu, więc pozew cofa bez zrzeczenia się roszczenia. A my wydajemy postanowienie o umorzeniu postępowania i doręczamy je pełnomocnikowi powoda (8). W sumie ten interes,  kosztuje Skarb Państwa znowu jakieś 50 zł. Opłata w sprawach o zapłatę kwoty do 2.000 zł wynosi 30 zł, a powodowi należy się zwrot połowy opłaty, więc dla Skarbu Państwa zostaje 15 zł. Polska to widać bardzo bogaty kraj, skoro stać ją na to... 

Ktoś mógłby powiedzieć, że to grosze, w skali wydatków nieistotne i problemu nie ma. Wyobraźmy jednak sobie, że ktoś dla tzw. jaj bierze ryzę papieru za 9,90 zł w promocji i drukuje na niej 500 pozwów o treści "proszę o zasądzenie na moją rzecz od XY (tu losowo wybrane imię i nazwisko) kwoty (tu losowa kwota)" Nie musi podawać adresu pozwanego ani pisać nic więcej, nie musi się nawet podpisać, bo brak ten i tak nie będzie miał wpływu na to, co się dalej będzie działo. Potem paczkę pozwów zanosi sądu i składa na biurze podawczym, ewentualnie wysyła pocztą, wydając na to kolejne 10 zł. Jego "inwestycja" w sumie wyniesie zatem - jeśli wydrukuje wszystko sam i nie będzie się przejmował kosztem tonera - ledwie 20 zł. Tyle kosztować go będzie wniesienie 500 pozwów, które Sąd będzie musiał potraktować poważnie, to znaczy każdy oddzielnie wpisać do repertorium, dla każdego założyć okładkę, w każdym oddzielnie wezwać powoda do uiszczenia opłaty i uzupełnienia innych braków. To zaś oznacza konieczność wysłania 500 listów poleconych za potwierdzeniem odbioru, a następnie - w wersji optymistycznej - wysłania kolejnych 500 listów z odpisem zarządzenia o zwrocie pozwu, i jeszcze 500 zawierających zwrócone pismo. To wszystko kosztować zaś będzie, co łatwo policzyć, 10.000 zł. W wersji pesymistycznej zaś nasz jajcarz kosztem kolejnych 40 zł (20 zł za 500 wniosków o zwolnienie od kosztów i 20 zł za 500 zażaleń) może naciągnąć Skarb Państwa w sumie na 25.000 zł. Słownie: dwadzieścia pięć tysięcy złotych. Zaiste, Polska musi być bardzo bogatym krajem...


Rozpisałem się strasznie, więc na tym zakończę. Ciekawy jednak jestem, co na ten temat mieli by do powiedzenia ci, co przy każdej nadarzającej się okazji trąbią, że wydatki na sądownictwo w naszym kraju są bardzo wysokie, więc należy szukać oszczędności w wynagrodzeniach sędziów i pracowników.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Oderint, dum metuant


Parę dni temu przeczytałem bardzo interesujący tekst, relację z wizyty amerykańskiego prawnika w polskim sądzie. Poświęcony był on w zasadzie jego wrażeniom co do sposobu protokołowania rozprawy (obecnego i planowanego), ale znalazł w nim się także drobny fragment, który skłonił mnie do zastanowienia nad nieco inną kwestią. A fragment ten wygląda tak

Rozpoczęło się przesłuchiwanie świadka. Nagle rozlega się dzwonek telefonu, to świadek zapomniał wyłączyć komórkę.

Amerykanin aż podskoczył z emocji.

„Patrz! Teraz aresztują świadka!” – powiedział cicho – zapomniał wyłączyć telefon!”.
 
 Sędzia spokojnie zwrócił uwagę świadkowi aby ściszył telefon.

Amerykański adwokat pokręcił z niedowierzaniem głową – „w Stanach już by siedział, za obrazę sądu”.

Scena muszę powiedzieć typowa. Komórki regularnie dzwonią na rozprawie i to zarówno stronom jak i pełnomocnikom. Równie często roznosi się po sali głuche buczenie wibratora, czasem wzmocnione przez rezonansowe pudło stołu, na którym położono komórkę. Niestety typowa też jest reakcja sędziego na takie zdarzenie, to jest uprzejma prośba o wyłączenie telefonu. Potem następuje dłuższa chwila szukania komórki, pukania w nią (choć raz mi się zdarzyło, że świadek odebrał telefon i poinformował dzwoniącego, że właśnie zeznaje przed sądem i oddzwoni) po czym możemy wrócić do przesłuchania świadka. No chyba, że dzwoniący będzie uparty i zadzwoni ponownie, dzięki czemu dowiemy się, że świadek wcale komórki nie wyłączył, ani nie wyciszył. Gdy w takiej sytuacji zwróciłem świadkowi uwagę na niestosowność takiego postępowania to uzyskałem tylko wymuszone przeprosiny wypowiedziane z miną "co on się mnie czepia, przecież nic się nie stało" na twarzy.  Aha, a pouczenie o możliwości nałożenia kary porządkowej w razie ponownego zakłócenia porządku rozprawy skończyło się skargą na mnie, że "zastraszałem świadka". Podobnie było też z panem, który przyszedł do sądu zeznawać w krótkich spodenkach, koszulce na ramiączkach i klapkach. Gdy zwróciłem mu uwagę, że ubrał się niestosownie jego reakcję można by streścić słowami "ojtam ojtam, gorąco jest", najwidoczniej nie widział nic złego w przyjściu do sądu ubranym jak na plażę. I tak z perspektywy czasu myślę, że trzeba było mu jednak przyłożyć ze 300 zł grzywny za obrazę sądu, bo pewnych spraw nie możemy przeginać. Obawiam się jednak, że mógłby nie zrozumieć za co został ukarany, a ja zarobiłbym tylko kolejny wniosek o wyłączenie za "rażącą stronniczość i brutalność w zbrodniczym działaniu".

Wróćmy jednak do głównego wątku i wrażeń amerykańskiego gościa z wizyty w polskim sądzie. Ewidentnie spodziewał się on, że świadek za zakłócenie porządku rozprawy wyląduje w areszcie i był zdziwiony tym, że nie poniósł on faktycznie żadnych konsekwencji swego wybryku. To oznacza, że w amerykańskim sądzie nie jest niczym dziwnym to, że za dzwoniący w czasie rozprawy telefon ląduje się w areszcie i nikt nie wątpi w to, że sędziemu wolno tak zadecydować i może to zrobić. U nas natomiast wymierzenie takiej kary za znacznie poważniejsze uchybienie (będące wprost obrazą sądu) szeroko potępiono, nazwano łamaniem swobód obywatelskich a sprawcę uznano za męczennika Walki Z Sitwą. Najwidoczniej tam korzystanie przez sędziego z władzy karania za zakłócenie porządku i powagi rozprawy budzi respekt wobec władzy sędziego. U nas natomiast budzi zdziwienie, oburzenie i żądania wyciągnięcia wobec sędziego konsekwencji za "stronniczość". Najwidoczniej też tam powaga sądu jest uważana za dobro ważniejsze od swobód obywatelskich, podczas gdy u nas jest traktowana jako jakiś nieuzasadniony przywilej "władzy", ewentualnie jako coś, na poszanowanie czego sądy muszą sobie "zasłużyć".

Do czego zmierzam? Ano do tego, że niewłaściwe zachowanie uczestników  rozpraw, jak i sprzeciw wobec wszelkich przejawów korzystania przez sędziów z przydanej im władzy jest objawem poważnej choroby wymiaru sprawiedliwości. I bynajmniej nie chodzi mi tu o brak szacunku dla sądu, będący wynikiem tego, że sędziowie się spóźniają na rozprawy, wydają kuriozalne wyroki i nie zostali zlustrowani, czy co tam jeszcze "eksperci" różnych fundacji wypisują w swoich "raportach". To czego brakuje dzisiaj w polskich sądach to respektu wobec ich orzeczeń. Respektu, czyli świadomości konieczności podporządkowania się decyzjom sędziów, niezależnie od tego, czy one nam się podobają czy nie. Respekt wobec decyzji sądów jest bowiem tym, co decyduje o skuteczności wymiaru sprawiedliwości. Parafrazując tu "klasyka", wymiar sprawiedliwości którego orzeczeniami nikt się nie przejmuje istnieje tylko teoretycznie. A wraz z nim teoretycznie tylko istnieje też państwo. 

To, z czego ów respekt wobec decyzji sądów wynika jest rzeczą drugorzędną. Oczywiście najlepiej by było, gdyby wynikał z szacunku, na jaki sędziowie zasłużyli dobrą pracą, albo będącego wynikiem autorytetu jaki sędziowie mają w społeczeństwie. Problem w tym, że w Polsce władza nigdy nie cieszyła się autorytetem. Ani w III Rzeczpospolitej, ani w II, ani nawet w I, gdzie znacznie popularniejsze od wyroków były zajazdy i delie podbite kondemnatami. Mocno naiwne jest więc twierdzenie, że obywatele zaczną respektować orzeczenia sądów, jeżeli tylko sędziowie będą rozpoczynać rozprawy punktualnie co do minuty, wydawać wyroki zgodne ze społecznym poczuciem sprawiedliwości i genialnie je uzasadniać. Nie mamy też co liczyć na to, że wszyscy nagle zaczną stawiać się na rozprawy i stosować się do innych wydawanych im poleceń, jeżeli będą one wydawane przez starszych wiekiem sędziów, którzy do służby wstąpili po kilkudziesięciu latach wykonywania zawodu adwokata. Niestety jedyne, co naprawdę może skłonić podsądnych do podporządkowania się decyzjom sądów to świadomość tego, że opór się nie opłaca, to jest, mówiąc brutalnie, strach przed karą. Tylko więc rygorystyczne egzekwowanie prawidłowych postaw wobec sądów i ich orzeczeń, i adekwatne karane naruszycieli może zapewnić prawidłowe funkcjonowanie wymiaru sprawiedliwości. Tak długo, aż postawa "muszę, albo zostanę ukarany" zastąpiona zostanie w świadomości społecznej postawą "muszę, bo sąd każe".

 Obawiam się jednak, iż grzech pobłażliwości jest grzechem tak powszednim w sądach, że szanse na taką zmianę są niewielkie. Jakoś nie widzę szans na powszechne "nawrócenie się" sędziów na rygoryzm, czy też na zmiany prawa wspierające wymuszanie respektu wobec orzeczeń sądowych. Raczej obawiam się dalszego podważania pozycji sądów, aż zostanie z nich tylko hm... kamieni kupa. W teoretycznym państwie.