niedziela, 24 sierpnia 2014
Mój kraj widzę bogaty...
Otrzymałem zamówienie na wpis na blogu, zgodziłem się i obiecałem że napiszę co myślę o tym, że jeden z drugim luksemburski windykator za 30 zł opłaty od pozwu ma obsługę kancelaryjną, rozprawę, wyrok, i w dodatku jeszcze uzasadnienie, którego pewnie nawet nie czyta, a na pewno się nim nie przejmuje. Zabrałem się więc do myślenia, potem do pisania... i jak zwykle wyszło mi coś zupełnie innego. Moje myśli krętą drogą dotarły do miejsca, gdzie musiałem odpowiedzieć na pytanie za co w ogóle pobiera się opłaty sądowe, a dokładnie za co powinny one być pobierane. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że opłata powinna co najmniej pokrywać podstawowe koszty kancelaryjne i doręczeń, by Skarb Państwa na tym nie tracił. Potem spróbowałem zestawić teorię z rzeczywistością, i ostatecznie doszedłem do wniosku, że Polska to chyba jednak jest bardzo bogaty kraj, bo daje tak wiele nic w zamian nie żądając. Dlaczego? Ano zaraz się okaże.
Art. 126(1) § 1. kpc stwierdza, że sąd nie podejmie żadnej czynności na skutek pisma, od którego nie została uiszczona należna opłata. I słuszne, tyle tylko, że w rzeczywistości na skutek takiego pisma sąd podejmuje cały szereg czynności, pociągających w dodatku za sobą wydatki. W szczególności takie pismo należy zarejestrować w repertorium i założyć mu tekturową teczkę. Następnie trzeba wysłać wezwanie do uiszczenia opłaty (1), a jak wnosiciel pisma nie zapłaci trzeba wydać zarządzenie o jego zwrocie i je doręczyć (2), a jak się uprawomocni odesłać pismo (3). No chyba, że człowiek postanowi wnieść o zwolnienie od opłaty, bo wtedy trzeba będzie mu jeszcze doręczyć wezwanie do złożenia oświadczenia o stanie rodzinnym, majątku i dochodach (4), orzeczenie w przedmiocie tego wniosku (5) i zakładając, że go od opłaty nie zwolniliśmy także wezwanie do jej uiszczenia (6). A jeżeli postanowi wnieść zażalenie to jeszcze pewnie wezwanie do uzupełnienia jego braków (7) i orzeczenie (8). W sumie w najlepszym przypadku owe "żadne czynności" będą nas kosztować okładkę, jedno zarządzenie i wysłanie trzech listów, a w najgorszym okładkę, jedno zarządzenie, dwa postanowienia i wysłanie ośmiu listów. Przyjmując że wysłanie jednego listu z potwierdzeniem odbioru kosztuje, niech będzie że tylko 5 zł, (poczta brała więcej ale teraz jest przecież nowy tańszy operator) takie nie opłacone pismo kosztuje sąd, czyli Skarb Państwa 15, a jak doliczymy całą resztę kosztów (papier, pieczątki, koperty itp) będzie tego i 20 zł. W wersji pesymistycznej (a nie jest to wersja maxi pesymistyczna) koszt wyniesie circa 50 zł. Ale cóż. Najwidoczniej Polska to bogaty kraj i stać nas na to.
Żeby było śmieszniej to to, że ktoś zapłacił opłatę od pozwu nie oznacza jeszcze, że sąd (czyli Skarb Państwa) coś z tego będzie miał. Sąd, na polecenie dobrego wujka ustawodawcy, zwróci bowiem pieniądze co do grosika jeżeli pozew zostanie zwrócony z powodu braków formalnych, a połowę opłaty, gdy pismo wysłano, ale nie zaczęło się jeszcze posiedzenie, na które owo pismo skierowano. Przekładając to na praktykę wygląda to na przykład tak, że ktoś wnosi pozew, opłacony a jakże, ale na ten przykład nie załącza wymaganego prawem odpisu. Sąd więc wzywa go do usunięcia braku (1), doręcza mu odpis zarządzenia o zwrocie (2), a następnie zwraca "fizycznie" pozew (3), dokładnie tak samo jak w przypadku, gdyby dany powód nie wniósł opłaty. To wszystko tak samo też kosztuje to Skarb Państwa 20 zł, i tak samo te pieniądze Skarb Państwa wykłada z siebie, bo to, co powód mu zapłacił odda mu co do grosza. Bo Polska to bogaty kraj, i pieniędzy jej nie brakuje.
W drugim przypadku, tym z cofnięciem pozwu po wysłaniu, jest niewiele lepiej. Załóżmy, że powód wniósł pozew i go należycie opłacił. Załóżmy też, że pozew nie nadaje się na nakaz zapłaty, więc kierujemy go od razu na rozprawę i wysyłamy zawiadomienia o jej terminie do pełnomocnika powoda (1) i pozwanego (2) doręczając mu jednocześnie pozew. List wysłany do pozwanego wraca jednak z adnotacją "adresat wyprowadził się" lub coś w tym guście. Nie dziwi nas to za bardzo, bo adres wzięto pewnie z faktury telewizji cyfrowej wystawionej w 1999 r., albo raczej z listy kupionych wierzytelności, gdzie napisano, że taka faktura podobno kiedyś była. Odwołujemy rozprawę, bo bez zawiadomienia pozwanego odbyć się ona i tak nie może, o czym zawiadamiamy pełnomocnika powoda, wzywając go jednocześnie, żeby podał właściwy adres pozwanego, pod rygorem zawieszenia (3). Powód pisze że nie może zadośćuczynić w tym czasie i prosi o 60 dni terminu, w związku z czym zawieszamy postępowanie z uwagi na brak adresu pozwanego. Najlepiej byłoby w zasadzie pozew zwrócić, ale utarło się, że nie można, doręczamy więc tylko odpis postanowienia o zawieszeniu (4). Po jakimś czasie pełnomocnik powoda pisze że ustalił adres pozwanego, wydajemy więc postanowienie o podjęciu postępowania, i żeby nie tracić czasu od razu wyznaczamy rozprawę i zawiadamiamy pełnomocnika powoda (5) i pozwanego (6) doręczając mu ponownie pozew. Niestety okazuje się, że ten adres jest jeszcze bardziej lewy niż poprzedni, bo list wraca z adnotacją "nie ma takiego adresu", więc ponownie wzywamy pełnomocnika powoda do podania prawidłowego adresu (7). On zaś odpowiada pismem, że nie może ustalić adresu, więc pozew cofa bez zrzeczenia się roszczenia. A my wydajemy postanowienie o umorzeniu postępowania i doręczamy je pełnomocnikowi powoda (8). W sumie ten interes, kosztuje Skarb Państwa znowu jakieś 50 zł. Opłata w sprawach o zapłatę kwoty do 2.000 zł wynosi 30 zł, a powodowi należy się zwrot połowy opłaty, więc dla Skarbu Państwa zostaje 15 zł. Polska to widać bardzo bogaty kraj, skoro stać ją na to...
Ktoś mógłby powiedzieć, że to grosze, w skali wydatków nieistotne i problemu nie ma. Wyobraźmy jednak sobie, że ktoś dla tzw. jaj bierze ryzę papieru za 9,90 zł w
promocji i drukuje na niej 500 pozwów o treści "proszę o zasądzenie na
moją rzecz od XY (tu losowo wybrane imię i nazwisko) kwoty (tu losowa
kwota)" Nie musi podawać adresu pozwanego ani pisać nic więcej, nie musi się nawet podpisać, bo brak ten i tak nie będzie miał wpływu na to, co się dalej będzie działo. Potem paczkę pozwów zanosi sądu i składa na biurze podawczym, ewentualnie wysyła pocztą, wydając na to kolejne 10 zł. Jego "inwestycja" w sumie wyniesie zatem
- jeśli wydrukuje wszystko sam i nie będzie się przejmował kosztem
tonera - ledwie 20 zł. Tyle kosztować go będzie wniesienie 500 pozwów,
które Sąd będzie musiał potraktować poważnie, to znaczy każdy oddzielnie
wpisać do repertorium, dla każdego założyć okładkę, w każdym oddzielnie
wezwać powoda do uiszczenia opłaty i uzupełnienia innych braków. To zaś
oznacza konieczność wysłania 500 listów poleconych za potwierdzeniem
odbioru, a następnie - w wersji optymistycznej - wysłania kolejnych 500
listów z odpisem zarządzenia o zwrocie pozwu, i jeszcze 500
zawierających zwrócone pismo. To wszystko kosztować zaś będzie, co łatwo
policzyć, 10.000 zł. W wersji pesymistycznej zaś nasz jajcarz kosztem
kolejnych 40 zł (20 zł za 500 wniosków o zwolnienie od kosztów i 20 zł
za 500 zażaleń) może naciągnąć Skarb Państwa w sumie na 25.000 zł.
Słownie: dwadzieścia pięć tysięcy złotych. Zaiste, Polska musi być
bardzo bogatym krajem...
Rozpisałem się strasznie, więc na tym zakończę. Ciekawy jednak jestem, co na ten temat mieli by do powiedzenia ci, co przy każdej nadarzającej się okazji trąbią, że wydatki na sądownictwo w naszym kraju są bardzo wysokie, więc należy szukać oszczędności w wynagrodzeniach sędziów i pracowników.