Obsługiwane przez usługę Blogger.

piątek, 30 listopada 2012

Tożsamość Józefa K.


Wszyscy sędziowie orzekający w sprawach cywilnych znają takie przypadki, gdy nie do końca wiadomo czy ten, który staje jako pozwany, faktycznie jest tym, o którego powodowi chodziło. Zwykle w takich przypadkach po jakimś czasie okazuje się, że wszystko jest w porządku, i przed sądem staje właściwa osoba ale czasami po zbadaniu przedstawionych zarzutów wychodzi na jaw, iż jedyne co nasz podsądny ma wspólnego z dłużnikiem to imię i nazwisko. Jeżeli taki problem pojawia się na etapie postępowania sądowego to jeszcze pół biedy, bo zawsze można wtedy powództwo oddalić, albo po prostu wysłać pozew jeszcze raz, tym razem właściwej osobie. Gorzej, gdy taka "pomyłka" występuje już na etapie egzekucji i kończy się zabraniem przez komornika pieniędzy osobie, która ma pecha nazywać się tak samo jak dłużnik 

Zanim jednak zaproponuje się rozwiązanie tego problemu warto zastanowić się, jakie są jego przyczyny, bo dopiero gdy ustali się dlaczego coś źle działa można będzie zdecydować co trzeba zrobić, by sytuację poprawić. To taka prosta, wydawałoby się oczywista zasada, której jednakże niestety kolejni "reformatorzy" sądownictwa nie są w stanie sobie przyswoić. Zajmijmy się więc przykładowo przypadkiem pana, nazwijmy go Józefa K., który oto pewnego pięknego poranka w pracy dowiedział się, że właśnie komornik zajął mu pensję, chociaż pan Józef K. nie był nikomu nic winien, i nigdy w życiu nie został pozwany przed żaden sąd, nawet elektroniczny. Dlaczego więc komornik to zrobił? Ano dlatego, że wierzyciel przedstawił mu tytuł wykonawczy i zażądał przeprowadzenia egzekucji z wynagrodzenia za pracę dłużnika. Dlaczego jednak zamiast pensji dłużnika zajął pensję pana Józefa K.? Ano dlatego, że przedstawiono mu tytuł wykonawczy, w którym jako dłużnik widnieje Józef K., tyle że jest to inny Józef K., osoba o tym samym imieniu i nazwisku. Dlaczego więc komornik skierował egzekucje akurat przeciwko naszemu bohaterowi? Ano dlatego, że komornik nie wie (bo i skąd) który Józef K. stawał przed sądem i przegrał, więc wykonując swe czynności opierał się na tym, co mu powie wierzyciel. A ten na żądanie komornika by wskazał od którego z Józefów K. ma być wyegzekwowana należność podał mu PESEL niewłaściwej osoby...

Zasadniczą przyczyną skierowania  egzekucji przeciwko osobie nie będącym dłużnikiem był w tym przypadku błąd co do tożsamości osoby, a dokładniej mówiąc błędne założenie, że Józef K. którego pensję zajęto to ten sam Józef K. przeciwko któremu wydano tytuł wykonawczy. Ten zaś błąd był spowodowany wskazaniem komornikowi przez wierzyciela błędnych danych identyfikujących dłużnika. To jednak nie koniec problemu. Owszem wierzyciel popełnił błąd więc to on ponosi winę i odpowiada za szkodę wyrządzoną panu Józefowi K. ale prawo powinno przecież chronić uczciwych obywateli przed takimi właśnie "pomyłkami". Nie można zatem poprzestać na wskazaniu "winnego" w tym konkretnym przypadku, lecz zapytać dlaczego dopuszczono do sytuacji, w której wierzyciel uzyskał możliwość skierowania, w majestacie prawa i w oparciu o orzeczenie sądu, egzekucji przeciwko przypadkowej osobie. Dlaczego to od decyzji wierzyciela zależało to, przeciwko komu skierowana zostanie egzekucja? Odpowiedź na to pytanie jest prosta - dlatego, że wydawane przez sąd orzeczenie nie identyfikowało dostatecznie dłużnika, gdyż sąd poprzestał na wskazaniu imienia i nazwiska osoby, na którą nałożono obowiązek zapłaty. A imię i nazwisko to dziś niestety zbyt mało, by jednoznacznie zidentyfikować mieszkańca naszej globalnej wioski.

I tu rodzi się pytanie. Dlaczego w wyrokach sądy podają tylko imię i nazwisko dłużnika? Nie wynika to w żaden sposób z przepisów procedury, bo art 325 kpc wskazuje tylko tyle, że wyrok powinien zawierać "wymienienie stron", nic zatem nie stoi na przeszkodzie by "wymienić" je dokładniej niż tylko z imienia i nazwiska. Znowu zatem mamy chyba do czynienia tylko z utrwalonym zwyczajem, przekazywanym z pokolenia na pokolenie od zamierzchłych (choć chyba nie aż tak bardzo) czasów gdy każdy powód wiedział dokładnie kogo pozywa i dlaczego. Niestety dziś, w czasach funduszy sekukuryku i im podobnych, pozywania kupionych na wagę faktur i e-nakazów wydawanych na podstawie listy kupionych wierzytelności to już nie wystarcza. Gdy niby poważni przedsiębiorcy sami nie wiedzą kto jest ich dłużnikiem nie można w ich rękach pozostawiać prawa wskazywania go komornikowi. To zadanie powinno należeć wyłącznie do sądu, jako jedynego uprawnionego do wyrokowania o istnieniu długu i obowiązku zapłaty. A to oznacza konieczność takiego oznaczania w orzeczeniach stron postępowania, by nie budziło żadnej wątpliwości kogo owe orzeczenia dotyczą.

Najprostszym sposobem osiągnięcia takiego skutku jest wprowadzenie zasady, iż w orzeczeniach obok imienia i nazwiska stron podaje się także ich numery PESEL. W ten sposób wyeliminuje się bowiem wszelkie wątpliwości co do tego kto był stroną w danym postępowaniu, a zatem także kto jest uprawniony, lub zobowiązany w oparciu o dane orzeczenie. Dzięki temu nie tylko uniknie się przypadków kierowania egzekucji przeciwko niewłaściwej osobie, ale i umożliwi wykazanie w prosty sposób, iż do takiego błędu doszło. Osoba omyłkowo uznana za dłużnika, przeciwko której skierowano egzekucję musiałaby tylko okazać komornikowi dowód osobisty, ze wskazaniem jej numeru PESEL by oczywistym stało się, że to nie o nią chodzi, podczas gdy dziś wykazanie tego faktu wymaga przeprowadzenia w zasadzie skomplikowanego dowodu z odwołaniem się do akt postępowania w którym wydano tytuł wykonawczy. To samo mogłoby dotyczyć przypadków, w których powód podaje jako adres pozwanego adres innej osoby (choć o tym samym imieniu i nazwisku) niż właściwy dłużnik - wprowadzenie obowiązku oznaczenia już w pozwie nr PESEL pozwanego pozwalałoby błyskawicznie wykrywać takie przypadki.

Nim jednak nastąpią konieczne zmiany ustawowe i wprowadzony będzie ów konieczny wymóg formalny (a oporu spodziewam się strasznego, bo tzw. wybitni praktycy generalnie sprzeciwiają się nakładaniu na nich jakichkolwiek obowiązków, z obowiązkiem udowodnienia roszczenia włącznie) można spróbować wdrożyć ów pomysł w ramach pracy u podstaw, wpisując w wyroku, choćby w jego komparycji, nr PESEL dłużnika jeżeli jest znany. A jeśli ktoś nie czuje się na siłach by tak od razu zerwać z Odwieczną Tradycją to niech chociaż przy legitymowaniu stron odnotowuje w protokole nie numery dowodów osobistych (jak każe inna "tradycja") ale numery PESEL. Wtedy przynajmniej, gdy już jakiś nieszczęśliwy Józef K. będzie potrzebował udowodnić, że nie jest wielbłądem będzie miał znacznie ułatwione zadanie - bo wystarczy że wskaże, że w tym postępowaniu brał udział Józef K. o zupełnie innym numerze...


środa, 21 listopada 2012

Totalny zanik sądów


Gorącym tematem ostatnich dni jest to, czy Pan Minister, przy okazji reformy przez likwidację 79 sądów, przypadkiem nie przedobrzył likwidując jednym podpisem wszystkie sądy w kraju. Zwrócono bowiem uwagę [link], iż w wydanych przy tej okazji rozporządzeniach zabrakło określenia, że pozostałe sądy nadal istnieją. Pozornie teza ta wydaje się absurdalna, bo logicznym jest przecież, że jeśli likwiduje się tylko niektóre sądy to reszta zostaje jak była, ale w rzeczywistości sytuacja jest odrobinę bardziej skomplikowana. Panom legislatorom umknął bowiem chyba pewien drobiazg. Otóż w ustawie o zmianie ustawy prawo o ustroju sądów powszechnych z dnia 18 sierpnia 2011 r. zawarto przepis art. 20 ust 1 który stanowi:

"Zarządzenia i rozporządzenia Ministra Sprawiedliwości dotyczące organizacji sądów powszechnych, wydane na podstawie przepisów dotychczasowych, zachowują moc do dnia wejścia w życie nowych przepisów wykonawczych wydanych na podstawie art. 19 § 1, art. 20 oraz art. 32a § 13 ustawy, o której mowa w art. 1, w brzmieniu nadanym niniejszą ustawą."

Wydane przez Pana Ministra w dniu 5 października 2012 r. "w sprawie zniesienia niektórych sądów rejonowych" stanowi właśnie ów "nowy przepis wykonawczy wydany na podstawie art 20 Ustawy" co wynika zresztą wprost z jego treści. Nie powinno zatem budzić żadnych wątpliwości interpretacyjnych, iż z chwilą jego wejścia w życie - to jest 1 stycznia 2013 r. tracą moc wszystkie wcześniejsze rozporządzenia wydane na podstawie art 20 (a dokładniej 20 ust 1) prawa o ustroju sądów powszechnych. Przepis nie zawiera w tym zakresie żadnych wyjątków ani ograniczeń. Zasada jest prosta - od momentu wejścia w życie nowego, wszystkie stare rozporządzenia przestają obowiązywać nie ważne czego dotyczyły, o ile tylko wydano je w ramach tego samego upoważnienia ustawowego.

Takowym "rozporządzeniem Ministra Sprawiedliwości dotyczącym organizacji sądów powszechnych, wydanym na podstawie przepisów dotychczasowych" które traci moc z dniem wejścia w życie rozporządzenia likwidującego sądy jest Rozporządzenie Ministra Sprawiedliwości z dnia 16 października 2002 r. "w sprawie sądów apelacyjnych, sądów okręgowych i sądów rejonowych oraz ustalenia ich siedzib i obszarów właściwości". W miejsce tego rozporządzenia pan minister wydał nowe, z dnia 25 października 2012 r. (a wcześniej jeszcze jedno, z dnia 5 października, ale tego kazał nie publikować [link]) "w sprawie ustalenia siedzib i obszarów właściwości sądów apelacyjnych, sądów okręgowych i sądów rejonowych" wydawałoby się zatem, że wszystko jest w porządku, bo oto w miejsce starego rozporządzenia 1 stycznia 2013 r. wejdzie nowe i wszystko zostanie po staremu... ale czy na pewno?

Pies jest tu pogrzebany w jednym drobnym szczególe. Otóż wszystkie sądy w Polsce zostały utworzone rozporządzeniem Ministra Sprawiedliwości z dnia 18 maja 2001 r. "w sprawie utworzenia sądów apelacyjnych, sądów okręgowych i sądów rejonowych oraz ustalenia ich siedzib i obszarów właściwości". To ten akt prawny, wydany jeszcze na podstawie poprzedniej ustawy Prawo o ustroju sądów powszechnych z 1985 r., zawierał wyraźnie stwierdzenie, iż oto tworzy się sądy we wskazanych miejscowościach. Rozporządzenie to zostało następnie uchylone Rozporządzeniem z dnia 16 października 2002 r. wydanym już w oparciu o nową ustawę Prawo o ustroju sądów powszechnych z 2001 r., w którym jednakże zastrzeżono wyraźnie, iż sądy utworzone rozporządzeniem z 18 maja 2001 r. w dalszym ciągu pozostają sądami w rozumieniu nowego rozporządzenia. O ile zatem Minister wydając nowe rozporządzenie odstąpił od ponownego utworzenia sądów, tym razem w oparciu o przepisy nowej ustawy,  to jednoznacznie odwołał się przy tym do faktu utworzenia sądów wcześniejszym rozporządzeniem odsyłając wprost do niego. Nie było to może najlepsze legislacyjnie rozwiązanie, ale nie ulegało wątpliwości, że to co było istnieje nadal pomimo zmiany prawa. I nic by się nie stało, gdyby pan minister Gowin (a dokładniej autorzy  rozporządzenia z 25 października 2012 r.) zrobili dokładnie to samo. Ale niestety nie zrobili... w nowym rozporządzeniu wymienia się tylko siedziby i granice okręgów sądowych bez jakiegokolwiek odniesienia do aktu, który owe sądy tworzy...

Pytanie zatem co będzie gdy w dniu 1 stycznia 2013 r. z systemu prawa zniknie rozporządzenie z 16 października 2002 r. którym przedłużono istnienie sądów powołanych rozporządzeniem z dnia 18 maja 2001 r. Jak wtedy odpowiemy na pytanie "na jakiej podstawie prawnej działa ten sąd"?  Dziś odpowiedź jest prosta - został utworzony rozporządzeniem Ministra Sprawiedliwości z dnia 18 maja 2001 r. a po uchwaleniu nowej ustawy potwierdzony  wydanym na jej podstawie rozporządzeniem z dnia 16 października 2002 r. Ale co powiemy po Sylwestrze? Że działa on siłą rozpędu na podstawie nie obowiązującego już rozporządzenia, którym potwierdzono jego istnienie pomimo uchylenia rozporządzenia którym go utworzono, wydanego na podstawie uchylonej ustawy? Bo nie będzie wtedy tak naprawdę żadnego obowiązującego aktu prawnego, który ów sąd by tworzył, bądź chociażby stwierdzał, że ów sąd po zmianie przepisów określających zasady tworzenia sądów w dalszym ciągu istnieje. Pozostanie tylko rozporządzenie określające siedziby i okręgi.. ale okręgi czego?

Być może moja interpretacja jest błędna, nie neguję tego. Nie uzurpuję sobie prawa do dokonywania jedynej słusznej i nieomylnej wykładni przepisów. Ale do tej pory nie miałem wątpliwości, że jeśli traci moc akt prawny na podstawie którego powołano jakiś podmiot, to ów podmiot traci podstawę prawną dla swego istnienia, a zatem winien zniknąć z obrotu prawnego. Nie przekonują mnie więc tłumaczenia ze strony Ministerstwa, że uchylenie rozporządzenia tworzącego sądy nie ma znaczenia dla ich istnienia... I w zasadzie mam nadzieję, że to ja się mylę... bo jeśli nie to oznacza to, że 1 stycznia 2013 r. obudzimy się w kraju , w którym nie ma już żadnych legalnie ustanowionych sądów, bo ktoś w ministerstwie nie wiedział co czyni... 

czwartek, 15 listopada 2012

Deregulacja


Sposób prowadzenia spraw sądowych wyznaczają dziś nie tylko przepisy procedury, czy regulaminu wewnętrznego urzędowania sądów powszechnych, ale i dziesiątki i setki zarządzeń nadzorczych wydawanych w ramach nadzoru administracyjnego. Deklarowanym celem wydania większości z nich było usprawnienie postępowań (a dokładnie poprawienie wyników statystycznych), lecz koniec końców okazały się one czynić więcej złego niż dobrego. U podstaw ich wydania leżała bowiem typowa logika poganiacza wielbłądów - jeżeli coś trwa za długo, to należy nakazać robić to szybciej i pracować więcej. 

I tak dzisiaj sędziowie w większości sądów leżą przygnieceni stertą wytycznych, zarządzeń i poleceń nadzorczych. Bo jak ktoś się poskarżył, że czeka długo na wyznaczenie terminu to nakazano wyznaczać termin rozprawy w ciągu 7 dni. Ktoś się poskarżył, że dostał bardzo odległy termin rozprawy - nakazano dociążenie wokand i wyznaczanie minimum 8 czy 10 spraw. Wzrosła ilość spraw toczących się ponad ponad 3 lata - nakazano wyznaczanie kolejnych rozpraw nie rzadziej niż co miesiąc. Sprawa toczy się już 5 lat - nakazano sędziemu pisać co miesiąc wyjaśnienia dlaczego jeszcze sprawa się nie skończyła. Wzrosła w sądzie zaległość spraw - nakazano wyznaczać więcej rozpraw. I tak się to kręci, tyle że niestety w miejscu. Bo doświadczenie uczy (niestety chyba nie "nadzorców"), że czas "zaoszczędzony" w toku postępowania przez szybkie podjęcie decyzji bez dokładnego jej rozważenia (bo nie ma na to czasu) zawsze trzeba będzie "oddać", i to z odsetkami, na dalszym etapie postępowania. 

A odsetki te są wysokie. Obowiązek skierowania od razu na rozprawy wszystkich spraw przydzielonych sędziemu (bo sprawa nie może "leżeć bez terminu") oznacza iż sędzia musi jednocześnie "obracać" nawet kilkuset sprawami. Jak szybko obliczyłem w chwili obecnej w moim własnym kalendarzu mam zapisane terminy rozpraw w 176 sprawach, a około 30 nowych czeka jeszcze na półce na wyznaczenie terminu rozprawy. Czy da się to wszystko spamiętać tak, by wiedzieć o co chodzi w każdej z tych spraw? Oczywiście że nie. Efekt jest taki, że przed każdą rozprawą muszę poświęcić prawie cały dzień na czytanie akt , żeby przypomnieć sobie szczegóły i wiedzieć, co się w sprawie dzieje, kto chce czego i dlaczego. W zasadzie to samo muszę zrobić za niemal za każdym razem, gdy do sprawy wpłynie jakieś pismo, bo jak inaczej mam wiedzieć, czy ci zgłoszeni w piśmie świadkowie są potrzebni czy nie. Innym skutkiem takiego "hurtowego" wyznaczania spraw jest to, że jeżeli muszę odroczyć rozprawę na kolejny termin (bo np. rozchorował się adwokat, albo potrzeba sprowadzić jakiś dokument) to choćby przeszkoda w rozpoznaniu sprawy trwała tydzień kolejny termin będzie nie wcześniej niż za 3 miesiące, ponieważ wszystkie wcześniejsze terminy są już zajęte. Oczywiście przez te trzy miesiące większość szczegółów z tej sprawy zapomnę i znowu będę musiał poświęcić jakiś czas na jej przeczytanie i przypomnienie sobie. 

Sytuacji tej nie poprawia wcale inny pomysł nadzorczy jakim jest doraźne zwiększanie liczby "sesji" czyli ilości dni w miesiącu podczas których sędzia prowadzi rozprawy. Bo owszem nakazanie wyznaczania nie 7 tylko 9 sesji miesięcznie skraca odstępy pomiędzy rozprawami z dwunastu do dziewięciu tygodni ale jednocześnie pozbawia sędziego niezbędnego czasu na przygotowanie się do rozprawy i wykonanie innych czynności w przydzielonych mu sprawach. Efekt zaś jest taki, że sędzia wychodzi na takie "zagęszczone" rozprawy nie do końca do nich przygotowany, co może się przełożyć na dopuszczenie niepotrzebnego dowodu, nie dostrzeżenie jakiejś istotnej kwestii albo przeoczenie jakiegoś wniosku skutkujące niepotrzebnym odroczeniem rozprawy.  Tak jak w pewnym sądzie, gdzie narzucone przez nadzór w ramach "planu zwalczania zaległości" zwiększenie ilości rozpraw prowadzonych przez każdego sędziego z 8 do 12 miesięcznie skutkowało znacznym wzrostem zaległości i zmniejszeniem sprawności postępowania. I nic na to nie pomoże nałożenie na niego obowiązku pisania sprawozdań ze sprawy ani wypełniania tabelek opisowych celem wytłumaczenia się przed nadzorcą administracyjnym dlaczego tej sprawy jeszcze nie skończył. A wręcz przeciwnie, bo może się okazać, że przez to, że musiał napisać samokrytykę nie miał czasu przygotować się do innej sprawy i przez to nie zauważył, że pozew można oddalić na pierwszym terminie i to bez przeprowadzania postępowania dowodowego... 

Cóż na to można poradzić? Ano niestety bez deregulacji się nie obejdzie. Jedynym sposobem zakończenia tego nadzorczego szaleństwa jest wydanie przez Ministra Sprawiedliwości (w ramach sprawowanego przez niego nadzoru nad nadzorowaniem) zarządzenia nakazującego natychmiastowe anulowanie wszystkich zarządzeń nadzorczych, nieważne kiedy i przez kogo wydanych, i zakazujące wydawania kolejnych zarządzeń nadzorczych przez następne 12 miesięcy. Niech na rok znikną wytyczne w sprawie ilości sesji, ilości spraw na wokandzie czy zasad wyznaczania spraw. Niech znikną wszystkie zarządzenia że decyzje należy podejmować w 3 czy 7 dni od otrzymania akt, a terminy odroczeń w sprawach ponad trzyletnich nie mogą być dłuższe niż miesiąc. Niech znikną nadzory administracyjne nakładane na sprawy, razem z tymi wszystkimi tabelkami, opisówkami, sprawozdaniami i inną papierologią tworzoną dla wyjaśnienia dlaczego sprawa jeszcze się toczy. Niech od zakreślenia sprawy w statystyce ważniejsze będzie jej rzetelne rozstrzygnięcie w rozsądnym, co nie znaczy krótkim, terminie.

Panie Ministrze, proszę dać sędziom szansę na to, by przez rok popracowali nie związani zarządzeniami nadzorczymi, instrukcjami, wytycznymi wizytatorów ani też wszelkimi planami zwalczania zaległości. Niech wyznaczają sprawy na wokandę wtedy, gdy będą do tego gotowi i tyle spraw, ile są w stanie ogarnąć. Niech wyznaczają tyle rozpraw miesięcznie ile chcą i tyle spraw na wokandę ile uważają. Chcą sobie zrobić tydzień bez wokandy - proszę bardzo. Niech nie piszą tych wszystkich sprawozdań i wyjaśnień w sprawie przewlekłości i długotrwałości. Niech robią co chcą. A po roku sprawdzimy jaki to miało wpływ na funkcjonowanie sądów. Ja ze swojej strony jestem skłonny zaryzykować twierdzenie, że efekt będzie wyraźnie zauważalny, i bynajmniej nie będzie to zapaść spowodowana tym, że sędziowie nie poganiani zaczną się obijać i nic nie robić. Spodziewam się raczej wzrostu sprawności postępowań w następstwie likwidacji marnotrawstwa czasu traconego na czytanie w kółko tych samych spraw. Lepszego przygotowania sędziów do rozpoznawania sprawy, dzięki czemu mniej będzie przypadków niecelowego odraczania i przeprowadzania dowodów. Szybszego toku postępowania dzięki skróceniu odstępów pomiędzy rozprawami z powodu mniejszej ilości spraw znajdujących się jednocześnie "w obrocie". Niewykluczone, że dzięki temu dojdzie nawet do skrócenia postępowań o ową mityczną 1/3 i to znacznie niższym kosztem niż setki milionów złotych wydane na kamery na salach i synergetyzowanie małych sądów.

Co Pan na to Panie Ministrze? Jedno zarządzenie, jeden podpis, praktycznie zero kosztów dla budżetu państwa, szansa na znaczną poprawę funkcjonowania sądów. Liczymy na Pana...

czwartek, 8 listopada 2012

Zastępstwo


Koleżanka się rozchorowała... chyba poważnie, bo wiem, że jakby była w stanie przyjść do sądu to by przyszła, choćby z gorączką. Cóż jednak by jej nie było to nie zmienia to faktu, że jej nie ma, a miała wyznaczone rozprawy, z którymi teraz trzeba coś zrobić. A to coś polega na poinformowaniu mnie zaraz po przyjściu do pracy, że skoro jestem dyżurny to pójdę sądzić te sprawy w zastępstwie. Zgodnie z podziałem czynności i ustalonym zwyczajem, a jakby co to akta są już na sali, i kalendarz też.

No i biorę z szafy togę i idę na salę sądową by prowadzić rozprawy w sprawach, o których nic nie wiem. Mam prowadzić postępowanie mając mgliste pojęcie o tym kim są ci ludzie i po co oni przyszli. Mam słuchać świadków i biegłego nie wiedząc co jest sporne a co nie i o co w sprawie chodzi, a na koniec jeszcze pewnie wydać wyrok no bo w końcu jak postępowanie dowodowe zostało wyczerpane to nie ma powodu dla odraczania rozprawy. W dodatku nie do końca rozumiejąc na jakiej niby zasadzie ja tu siedzę. Wychodzę na salę bo referent jest chory a ja jestem dyżurny, natomiast żadnego formalnego zarządzenia o zmianie sędziego referenta nie było. W dodatku jak rozprawę odraczam to odraczam ją nie na "moją" sesję tylko na sesję koleżanki, a więc faktycznie to ja nie przejmuję tej sprawy do mojego referatu. Sądzę tak naprawdę cudzą sprawę, zupełnie jakbym się z koleżanką tego dnia zamienił na wokandy, na zasadzie, że ona posądzi moje sprawy a ja jej. Czy taki sąd jest "właściwie obsadzony"? W końcu obsada to nie tylko liczba i skład, to także osoby, które w nim zasiadają. Wprawdzie w postępowaniu cywilnym nie ma zakazu zmiany obsady sądu w toku procesu, ale czy przypadkiem zmiana ta nie powinna przybrać przynajmniej postaci zarządzenia przewodniczącego wydziału?

Ale cóż, pójdę na tę sesję, posiedzę tam trochę jak na tureckim kazaniu i zapiszę do protokołu co mi powiedzą. Przesłuchanie świadków oddam w ręce stron, zgodnie z zasadą pełnej kontradyktoryjności, najwyżej nie dopytam o coś istotnego, bo nie będę wiedział o co zapytać. A potem odroczę rozprawę każąc przedstawić akta koleżance, żeby w razie czego dodała coś do mojego zarządzenia, ewentualnie żeby ona sama podjęła decyzję o wezwaniu nowo zgłoszonych świadków. Bo parę razy zdarzyło się, że strony (a zwłaszcza pełnomocnicy) próbowali "przepchnąć" przez zastępcę wnioski dowodowe, które  referent oddalił. Wydam może parę wyroków w jakichś prostych sprawach jak np kary za jazdę na gapę, gdzie stan faktyczny jest zwykle jasny i tyle. Bo więcej nie jestem w stanie i w zasadzie nie powinienem robić, bo podejmowanie ważnych decyzji w sprawie, której akt w zasadzie nie znam i w stanie faktycznym której nie do końca się orientuję jest co najmniej nieuczciwe wobec stron.

A na tym jeszcze nie koniec. Ponieważ przesiedziałem cały dzień na sali sądząc cudze sprawy to nie byłem w stanie przez ten czas przygotować się do mojej własnej sesji, wyznaczonej na następny dzień. Owszem teoretycznie skoro niektóre sprawy sądzę już ze dwa lata to powinienem wiedzieć co jest w aktach i o co w sprawie chodzi, ale biorąc pod uwagę, że spraw "na biegu" to ja mam w tej chwili ponad 300 nie jestem w stanie wszystkiego pamiętać, a już na pewno nie kojarzę szczegółów. Mam wprawdzie porobione notatki, ale i tak przed każdą rozprawą muszę sobie je znowu przeczytać i przypomnieć. Do tego w dwóch czy trzech sprawach trzeba by już wydać wyroki, więc warto by sprawdzić, czy czegoś nie przeoczyłem i czy faktycznie sprawa nadaje się już do zakończenia, czy może jeszcze coś trzeba wyjaśnić. Bo jak już wezwałem strony celem przesłuchania, które ma ostatecznie wyjaśnić pewne okoliczności to wypadałoby wiedzieć, co powinno być wyjaśnione i o co mam je pytać. W zasadzie tę robotę powinien zrobić mój asystent... ale asystenta nie mam więc muszę robić to sam. A co będzie jak tego nie zrobię? Może nic, a może okaże się że sprawa niepotrzebnie się przedłuży, bo np. zamiast zakończyć sprawę i wydać wyrok niepotrzebnie odroczę rozprawę żeby przesłuchać nowo zgłoszonego świadka, który jak się potem okaże miał zeznawać na okoliczności niesporne lub nieistotne. Trzy stracone miesiące dlatego, że nie miałem kiedy porządnie przeczytać akt i wyszedłem na salę nie do końca przygotowany do rozprawy... 

Jaki jest więc efekt wysyłania na siłę "zastępcy" do sądzenia spraw za nieobecnego sędziego? Ano dwie sesje osądzone "po łebkach". To co pozornie "zaoszczędzono" przez przeprowadzenie mimo wszystko rozprawy "stracono" przez nieprzygotowanie do spraw i tego, i następnego dnia. Kilkanaście osób złych na to, że "sędzia nie przeczytał akt", i że niepotrzebnie odroczył zamiast zakończyć. I słusznie, bo tak jak pisałem wcześniej sądzenie spraw bez należytego przygotowania do nich jest nieuczciwe wobec stron, i po prostu nieprzyzwoite. Cóż więc powinno być zrobione? Ano niestety. Jeżeli chodzi nam o to, żeby sprawa była obsądzona dobrze, a nie tylko szybko to trzeba skończyć z takimi zastępstwami. Jeżeli sędzia referent sprawy nie przybył na sesję to sprawy powinno się zdjąć z wokandy. Rola sędziego zastępcy powinna ograniczać się do wykonania czynności nie cierpiących zwłoki - np. przesłuchania świadka w trybie zabezpieczenia, jeśli świadek jest z zagranicy, przyjezdny albo planuje pobyt w szpitalu i jego ponowne przybycie do sądu może napotkać trudności. Jeżeli zaś sędzia zastępca czuje się na siłach by sprawę rzetelnie poprowadzić i wydać wyrok, wówczas, na jego wniosek, przewodniczący wydziału powinien przekazać tę sprawę do jego referatu i wydać w tym zakresie odpowiednie zarządzenie. 

Ale na to chyba nie mamy co liczyć... bo by to źle wyglądało w ministerialnej statystyce, w oparciu o którą podejmowane są wszelkie istotne decyzje polityczne i organizacyjne w kwestii funkcjonowania sądów. A statystycznie lepiej jest zrobić byle co byle szybko,  niż robić dobrze ale powoli. Może to się kiedyś zmieni...

piątek, 2 listopada 2012

Radio Erywań 24


Pytanie do Radia Erywań 24:

- Czy to prawda, że w Opolu odebrano kobiecie dzieci, bo miała dług w urzędzie skarbowym?
- Tak ale nie odebrano, tylko umieszczono tymczasowo w pogotowiu rodzinnym. I nie dlatego, że ich matka miała dług w urzędzie skarbowym, tylko dlatego że ją samą wsadzono do więzienia, bo popełniła przestępstwo skarbowe i nie zapłaciła wymierzonej za nie grzywny.

Sprawa "Samotnej matki z Opola" wypełniła na krótki czas czołówki serwisów informacyjnych. Wypowiadali się wszyscy, tym głośniej im mniej mieli do powiedzenia. Dziennikarze uderzyli na alarm opisując jak to bezduszni policjanci w nocy wyrwali dzieci z łóżeczek i w piżamkach chcieli je oddać do domu dziecka, co miało być karą za to, że ich biedna samotna matka wystawiła komuś rachunek zamiast faktury. Pan premier zapowiedział natychmiastowe wyjaśnienie sprawy, a ministrowie sprawiedliwości i spraw wewnętrznych natychmiastową kontrolę i ukaranie winnych. Politycy opozycji obwieścili iż sprawa ta jest kolejnym dowodem na to, że to oni powinni być u władzy, bo wtedy by do takich sytuacji nie dochodziło. Któryś tam poseł zapowiedział, że będzie drukował plakaty z twarzą sędziego, który kazał zamknąć samotną matkę, żeby ten się wstydził. Obrodziło ekspertami od prawa karnego wykonawczego, którzy wypowiadali się do kamer z wyrazem absolutnej pewności siebie (tym większym im mniej wiedzieli o sprawie) twierdząc, że policja i sąd dopuściły się karygodnych zaniedbań. Społeczeństwo także zajęło stanowisko, w licznych komentarzach w internecie jednoznacznie stwierdzając, że to jest skandal i że tego sędziego należy wyrzucić z pracy bo to jest bandytyzm i nieludzkie. Wypowiadano zdania, że niedopuszczalne jest karanie za taki drobiazg w sytuacji gdy pewien znany restaurator nie zapłacił iluś tam milionów podatku. I że ogólnie to jest skandal że tę kobietę zamknęli, bo jak można zamykać samotną matkę do więzienia, kiedy gangsterów z Pruszkowa uniewinniono, a ten biznesmen co handlował złotem dostawał wyroki w zawieszeniu.

Dopiero po jakimś czasie do mediów zaczęły się przebijać informacje rzucające trochę inne światło na całą sprawę. Oto okazało się, że w całej sprawie nie chodziło ani o dług w Urzędzie Skarbowym ani o karę nałożoną przez Urząd Kontroli Skarbowej tylko o grzywnę nałożoną przez sąd za przestępstwo skarbowe polegające na nierzetelnym prowadzeniu dokumentacji finansowej. I w dodatku o grzywnę, o wymierzenie której, w ramach dobrowolnego poddania się karze, wnioskowała sama "pokrzywdzona". Wydało się też, iż owa pani nie raczyła zareagować na żadne z wezwań do zapłaty grzywny, jak też nie stawiła się na posiedzenie w sprawie zamiany grzywny na zastępczą karę pozbawienia wolności, w związku z czym nie mogła wyrazić zgody na to, by zamiast do więzienia sąd wysłał ją do zamiatania ulic. Nie miała także w zwyczaju odbierać korespondencji z sądu, ani informować o zmianie adresu. A policjanci nie przyszli po nią o 22.00 tylko około 21.00 i musieli kilkadziesiąt minut czekać aż ona wróci z zakupów do swoich pozostawionych bez opieki dzieci. Przeciwko obarczaniu sądu winą za całą sytuację, i ogólnie przeciwko medialnej nagonce na sąd w Opolu zaprotestował jego prezes, a następnie także zebranie wszystkich sędziów tego sądu.

W tym miejscu jednak cała historia w zasadzie się zakończyła przykryta - jak się później okazało - jeszcze bardziej naciąganą historią o wykryciu śladów trotylu i nitrogliceryny we wraku prezydenckiego samolotu. W zasadzie bez echa przeszła więc informacja o tym, że minister sprawiedliwości przeprowadził kontrolę sprawności postępowania w sprawie (bo tylko to mu wolno kontrolować) i stwierdził że w sprawie wystąpiła przewlekłość postępowania, znaczy ową kobietę wsadzono do więzienia o kilka miesięcy za późno. Równie niewielki odzew miała też informacja o tym, że po nagłośnieniu sprawy w sądzie urywają się telefony od skazanych, którzy wolą zapłacić zaległą grzywnę niż trafić do więzienia. Wszyscy zajęci są natomiast rozprawianiem o ruchliwości wysokoenergetycznych jonów na szczątkach Tupolewa (czy jakoś tak) wskazujących na to, że była bomba, zamach, zbrodnia i morderstwo...

Cała ta "sprawa opolska" pozostawiła głęboki niesmak, bo po raz kolejny zrobiono z igły widły, na które próbowano nadziać sędziego. Ja rozumiem, że dziennikarze muszą z czegoś żyć, a opisane historii Wielkiej Krzywdy uczynionej przez Zły Sąd to prosta i szybka wierszówka, w dodatku z ciągiem dalszym i murowanym poklaskiem czytelników. Chciałbym tylko, żeby pamiętali, że podważając pozycję sądów piłują gałąź na której siedzą, bo to sądy, nie czytelnicy będą chronić ich prawo do wolności wypowiedzi, gdy nadejdzie dzień, w którym jakiś człowiek władzy uzna, że nie podoba mu się to, co o nim wypisują. A wtedy na pewno będzie im zależało na tym, żeby sprawa nie była sądzona przez sędziego obawiającego się o to, że jak wyda wyrok inny niż pan premier sobie życzy to zostanie zaszczuty przez media, zwymyślany przez polityków i przeczołgany pod walcem ministerialnej kontroli nasłanej z zaleceniem ukarania winnych.

Chciałbym także, żeby panowie politycy nigdy nie zapominali o tym, że to oni tworzą prawo, które stosują sądy, więc jeżeli efekty jego stosowania im nie odpowiadają to winnych takiej sytuacji powinni szukać między sobą. A lekarstwem na problemy wynikające ze stosowania przez sądy złego prawa powinno być poprawianie przepisów, a nie nasyłanie na sądy i sędziów kontroli z poleceniem ukarania winnych tego, że prawo zadziałało inaczej niż panowie politycy by chcieli.

I cały czas mam nadzieję, że padnie jednak słowo "przepraszam"...