Obsługiwane przez usługę Blogger.

sobota, 27 marca 2010

Zaginiony piedestał

Ostatnio pisałem o bezpieczeństwie. O napaściach na sędziów i innych przedstawicieli szeroko rozumianego wymiaru sprawiedliwości. Ale także o społecznej akceptacji dla rzucanych pod adresem sędziów pomówień i obelg. Jeszcze wcześniej pisałem, że sędzia w świadomości społecznej przestał być organem władzy wymierzającej sprawiedliwość, a stał się urzędnikiem, do którego pisze się podania, i który ma obowiązek załatwić sprawę. I to szybko. A jak jego praca nam się nie podoba, to trzeba poskarżyć się kierownikowi. Albo pójść do biura i zrobić awanturę. Urząd sędziego nie budzi należnego mu respektu, szacunku, poczucia tego, że oto stoi się wobec kogoś, kto z racji urzędu posiada nad nami władzę. Gdzieś zaginął ten piedestał na którym powinien stać sędzia jako stojący ponad stronami i sporem. Zresztą nawet podwyższenie na którym winien stać stół sędziowski jest dziś tak niskie, że podsądni mogą patrzeć na sędziego „z góry”.

Pewnego razu podsądny, którego właśnie eksmitowałem z mieszkania (obecnie już prawomocnie) „napadł” mnie na przystanku pod sądem, gdy czekałem na autobus. I przy ludziach stojących na przystanku (fakt, w większości byli to pracownicy sądu) zakomunikował mi, że będzie apelował. Po czym dodał, że on tego tak nie zostawi, bo to jest bezprawie, bo on tam mieszkał 10 lat, bo ja go potraktowałem jak śmiecia. Odpowiedziałem, że nie będę z nim na ten temat rozmawiał, odwróciłem się i odszedłem kawałek dalej. I zastanawiałem się, co zrobię, gdy postanowi pójść za mną do domu. Ale on wsiadł do autobusu i pojechał. Na wszelki wypadek zastrzegłem ochroniarzom pilnującym mojego osiedla, aby nigdy i nikomu nie odpowiadali na pytania czy ja tu mieszkam i pod jakim numerem (wiedzą, bo nie raz listonosz zostawiał im adresowane do mnie przesyłki które nie mieściły się w skrzynce). Niestety na nic więcej nie mogę liczyć. W momencie gdy wyjdę z sądu jestem zdany na siebie, i nikt się nie martwi o moje bezpieczeństwo. Być może mógłbym liczyć na odwiezienie do domu radiowozem, ale to w zasadzie wszystko. A przecież od publicznego wykrzyczenia sędziemu w twarz co sie o nim myśli, do publicznego dania mu w twarz jest bardzo blisko. Dystans pomiędzy tym co wolno, a tym czego nie wolno jest bardzo niewielki. W zasadzie to jeden malutki kroczek. A w kontekście ostatnich wydarzeń jedyne co państwo może mi zaoferować w ramach zwiększania mojego bezpieczeństwa, to obietnica, że jak ktoś mnie zabije to dostanie nie mniej niż 15 lat. Ale czy dzięki temu ja będę choć odrobinę mniej martwy? Znacznie bardziej zależałoby mi na tym, aby wprowadzono takie regulacje, które wprowadziłyby trochę większy dystans pomiędzy tym, co „wolno” a tym czego „nie wolno”. Bo im większy dystans i więcej przeszkód po drodze tym trudniej go pokonać.

Moim zdaniem w pierwszej kolejności winien zostać wprowadzony przepis jednoznacznie zakazujący podejmowania jakichkolwiek prób nawiązania kontaktu z sędzią poza rozprawą – oczywiście w związku z prowadzonym przez niego postępowaniem. Jakichkolwiek – czyli osobistych, telefonicznych, mailowych, przez komunikatory internetowe czy serwisy społecznościowe. Sędzia rozmawia ze stronami na rozprawie, przez stół sędziowski i nigdzie indziej. A na terenie sądu powinien być zakaz zwracania się do sędziów poza rozprawą w ogóle. Nawet po to by zapytać, czy rozprawa będzie o czasie. Nawet by zapytać, gdzie jest sala numer 27B. A naruszenia zakazów karać, bo bez sankcji nie ma zakazu. W ten sposób wymuszone zostanie zachowanie dystansu pomiędzy stroną i sędziami. Owszem, będzie to odbierane jako wywyższanie się sędziów. I owszem, wywyższanie się to nie to samo co autorytet. Ale to pierwszy krok do jego odbudowania. Edukowanie, wpajanie (fakt, wymuszone karą) świadomości, że sędzia to szczególna osoba. Że to nie jest zwykły urzędnik. Że należy traktować go w szczególny sposób. Że nie można ot-tak pójść sobie do niego i z nim porozmawiać. Że nie powinno się składać pisać do niego osobiście listów z prośbą o przychylne potraktowanie. A jeżeli będzie temu towarzyszyła odpowiednia postawa samych sędziów, to stopniowo przejdziemy od nastawienia że czegoś „nie wolno” do „nie wypada”. A miejsce nakazu szczególnego traktowania zastąpi jego potrzeba wynikająca z szacunku dla pełnionego przez niego urzędu.

środa, 24 marca 2010

Bramkarz radziecki bramki nie uznał

Co kilka tygodni docierają do nas kolejne informacje o napaści na funkcjonariuszy szeroko pojmowanego wymiaru sprawiedliwości, ludzi odpowiedzialnych za utrzymywanie prawa i porządku. Od ciosów nożem zginął policjant, który próbował ująć chuligana, który rzucił koszem w szybę tramwaju. W nieznanych okolicznościach życie straciła kurator sądowa, która poszła odwiedzić nadzorowaną rodzinę. Dłużnik oblał benzyną i podpalił policjantów asystujących komornikowi, który chciał wyegzekwować zasądzoną od niego nawiązkę. Sędzia została postrzelona, gdy pojechała wysłuchać strony postępowania. A to tylko najbardziej drastyczne przypadki. Wymienienie pomniejszych „napaści” zajęłoby zapewne znacznie więcej czasu. Zaś groźby i pomówienia to prawie „chleb powszedni” A to wszystko niestety zbyt często w atmosferze społecznej akceptacji lub przynajmniej przychylnego zrozumienia. Oczywiście dla sprawców. I jednocześnie w atmosferze lamentów nad upadkiem autorytetów i niską skutecznością systemu ochrony prawnej.

Przez kilka dni Polskę bulwersował fakt, iż młodociani zabójcy policjanta z Warszawy traktowani są przez innych młodych ludzi jak bohaterowie. Że założono im profil na facebooku czy innym serwisie społecznościowym, w którym zamieszczano życzenia dla „naszych kochanych mordeczek”, dodawano im otuchy, czy prowadzono zbiórkę pieniędzy na wynajęcie obrońcy. Że próbowano usprawiedliwić czyn zabójcy i przedstawiać sytuację tak, jakby ów zamordowany policjant sam był sobie winien. Gremialnie potępiono i sam pomysł utworzenia „grupy wsparcia” i tych, co owe komentarze zamieszczali. I Słusznie. Szkoda tylko, że podobne reakcje nie towarzyszą podobnym opiniom i komentarzom zamieszczanym przy okazji niemal każdego przypadku napaści na funkcjonariusza publicznego. Wystarczy poczytać komentarze w Internecie pod pierwszym lepszym artykułem dotyczącym takiego zdarzenia. Zawsze znajdzie się w nich wypowiedź kogoś, kto będzie starał się usprawiedliwić napaść na sędziego, prokuratora, komornika, policjanta tym, że ich decyzje czy działania były krzywdzące dla sprawcy, a on tylko „walczył o swoje” był „bezradny wobec systemu”, albo „okradziony w majestacie prawa”. A orzeczenie w oparciu o które działali było „niesprawiedliwe”, „kupione”, „bezprawne”, „niemoralne”, „nieuczciwe”. Równie często zdarzają się wypowiedzi, których autorzy wskazują co ich zdaniem „uczciwi obywatele” powinni zrobić z tym stronniczym, głupim, skorumpowanym, niesprawiedliwym sędzią, prokuratorem, policjantem. O wypowiedziach zawierających zwykłe obelgi nie warto nawet wspominać, bo stanowią one w zasadzie nieodłączny element komentarzy pod artykułami dotyczącymi działania wymiaru sprawiedliwości.

Oczywiście to, że ktoś w Internecie, korzystając z anonimowości nawołuje do „wzięcia prawa w swoje ręce” czy „wymierzenia sprawiedliwości” sędziemu nie oznacza oczywiście, że gdy przyjdzie co do czego to będzie on zdolny do tego, by rzucić się na sędziego z siekierą. Ale każda z takich wypowiedzi wyrządza szkodę, bo pogłębia ona rysy na autorytecie sędziego. Każda z nich odbiera też szacunek należny nie sędziemu osobiście, ale sprawowanemu przez niego urzędowi. Sędzia stopniowo jest w ten sposób w świadomości społecznej przekształcany z „pana, który decyduje”, w „sługę, który ma słuchać”. Z tego, kto orzeka o faktach i prawie, orzekając o tym co jest sprawiedliwe - w tego, który ma orzec tak jak „społeczeństwo” oczekuje, a jak tego nie zrobi, to znaczy, że jest niedouczonym skorumpowanym głupkiem. W efekcie także orzeczenia wydawane przez takiego sędziego tracą na znaczeniu i powadze. No bo niby dlaczego miałbym podporządkowywać się orzeczeniom, które są „niesprawiedliwe”, „kupione”, „bezprawne”, „niemoralne”, „nieuczciwe” czy też „wydane na zamówienie”. Bo w końcu co z tego, że „jakiś tam sędzia”, który „mógłby być moim synem” wydał wyrok, jak ja nadal uważam, że to ja mam rację. I nie zamierzam się podporządkować decyzjom jakiegoś „dzieciaka” który „nic o życiu nie wie”, „nie dorósł do sądzenia”, „broni przestępców”, „fałszuje dowody”, „krzywdzi uczciwych ludzi”, „nie szanuje starszych”, „działa w zmowie ze złodziejami”.

To cytat. Z pisma pewnego pana, który tymże pismem żądał „unieważnienia złodziejskiego wyroku” (prawomocnego w II instancji) i przeproszenia go osobiście przez prezesa sądu. Aha, i jeszcze pozbawienia tych sędziów co go skrzywdzili prawa wykonywania zawodu prawniczego na zawsze i ukarania ich „bezwzględnym więzieniem”. I nie było to jedyne pismo tego rodzaju. A ja gdy obejmowałem urząd myślałem, że oto stanę się dla ludzi głosem sprawiedliwości. Tym, który wyposażony został we władzę sądzenia i decydowania, co w tym przypadku będzie zgodne z prawem i sprawiedliwe. I że moje orzeczenia będą stanowiły wyspy na burzliwym morzu sporów. Niestety życie zweryfikowało te oczekiwania. Bo okazało się, że jest jak w starym dowcipie: Polacy strzelili gola, ale bramkarz radziecki bramki nie uznał.

piątek, 19 marca 2010

Urząd sądownictwa?

Oglądałem na Youtube (ech ta bezsenność) kilka ciekawych filmików dotyczących sposobu prowadzenia procesów sądowych w sprawach cywilnych w sądach amerykańskich. I nie chodziło tu o milionowe odszkodowania za to, że kawa była gorąca, albo że sedes był zaprojektowany dla ludzi a nie dla McHipopotamów. Chodziło o proste sprawy cywilne, drobne roszczenia z tytułu chociażby nienależytego wykonania umowy. Filmiki te wyjaśniały w prostych słowach, co należy zrobić aby wnieść prawidłowo powództwo, i co dalej trzeba zrobić, aby uzyskać wyrok.

Mógłbym się w tym miejscu szeroko rozwodzić nad korzyściami wynikającymi z przewagi procedury amerykańskiej nad polską, zwłaszcza w spawach drobnych. Nad możliwością zapożyczenia pewnych rozwiązań, takich jak przedsąd referendarski z możliwością wydania wyroku zaocznego, doręczanie przez strony, formularze wyroków. Ale nie o tym chciałem dzisiaj napisać. Bo w tych filmikach uderzyło mnie jeszcze coś. Jednoznaczne przesłanie, że to na stronie ciąży obowiązek dopełnienia wszelkich procedur i sąd jej w niczym nie wyręczy. Wyraźnie mówi się w nich, że to, że ktoś idzie do sądu we własnym imieniu (pro se, jak to się u nich ładnie nazywa) nie oznacza, że sędzia będzie traktował go łagodniej. Sugestia była jednoznaczna – jeśli nie bierzesz adwokata musisz sam nauczyć się prawa i procedur. Bo to nie sąd bada twoją sprawę, tylko ty przedstawiasz sprawę sędziemu. A jak nie potrafisz tego zrobić, to to jest tylko twój problem.

Nie wiem na ile przedstawiany w tych filmach obraz amerykańskiego sądownictwa odpowiada prawdzie. Dlatego nie uważam za stosowne dokonywać na jego podstawie jednoznacznych ocen funkcjonowania polskich sądów. Chciałbym jednak podzielić się na tle tychże rozważań pewną refleksją. Otóż pewnego dnia, gdy oddaliłem powództwo z powodu nie udowodnienia podstawowych przesłanek roszczenia (mniejsza o to, o co chodziło). Po wygłoszeniu ustnych motywów usłyszałem od powoda, wypowiedziane z wyrzutem, że „jak sądowi czegoś brakowało, to mógł przecież poprosić”. Sądowi czegoś brakowało... Innym razem, w rozmowie z interesantem (powinni tego zabronić) dowiedziałem się, że jego zdaniem, „jak sądowi były potrzebne dodatkowe kopie to przecież mógł sobie skserować”. Sądowi były potrzebne... W zażaleniu na odrzucenie pozwu przeczytałem natomiast, że „obowiązkiem sądu jest dbać o to, by krzywdy zostały naprawione” Obowiązkiem sądu jest dbać...

Przytoczone przykłady są oczywiście najbardziej drastyczne, ale problem jest naprawdę szeroki. Z rozmów z rodziną, i „znajomymi” wnoszę niestety, że „w narodzie” przeważa pogląd, że sąd, to taki urząd, do którego trzeba napisać podanie i nakleić znaczki a oni już dalej będą załatwiać. Że sprawę mieszkania, spadku, alimentów „załatwia się” jak w każdym innym urzędzie. Jakoś nie przebija się w tym jakakolwiek świadomość tego, że sąd ma coś rozstrzygnąć, że w tym postępowaniu są dwie strony toczące jakiś spór między sobą. Pewien „znajomy” żalił mi się raz, że sędzia sam nic w sprawie nie zrobił, tylko ciągle się go pytał czego on chce. A przecież sędzia jako fachowiec wie lepiej od niego – nieprawnika – co powinno być w sprawie zrobione, żeby było dobrze. Na sugestię, że sędzia nie powinien pomagać żadnej ze stron usłyszałem: „ale przecież ja nie miałem adwokata więc skąd miałem wiedzieć co mówić”.

Może przesadzam, może wpadam w drugą skrajność, ale moim zdaniem dopóki sąd będzie traktowany nie jako jako organ władzy rozstrzygającej spór, tylko jako urząd d/s wydawania wyroków nie może być mowy o zapewnieniu sądom należytej im pozycji ustrojowej. Aby Trzeba zatem wyeliminować z procedur i praktyki sądów wszystkie elementy usługowe wobec stron postępowań. Sąd nie może wyręczać nikogo w prowadzeniu jego postępowania, i to niezależnie od tego, czy osoba ta ma wiedzę prawniczą, czy też nie. Należy chociażby skończyć z nakładaniem na sąd obowiązku poszukiwania sensu roszczenia w 12-stronicowym pozwie zawierającym historię całego smutnego żywota powoda i jego rodziny. Jeżeli z pisma nie wynika jednoznacznie czego powód się domaga to sąd nie powinien się nim nawet zajmować. Bo sąd ma być ponad wszystkim, i badać tylko to, co mu prawidłowo i zgodnie z procedurą zostało przedstawione, po tym, jak zostanie to przedstawione. Nie może zastępować pełnomocnika osobom, które nie uznały za stosowne takowego ustanowić.

Owszem, większość ludzi przychodzących do sądów nie zna się na prawie ani procedurze Bo trudna to sztuka i sam uczę się jej na nowo każdego dnia. Ale to nie jest powód, by odbierać sądowi należny mu status arbitra w sporze i przemieniać go w organ dbający o to by stronie z racji jej niewiedzy i niedoświadczenia jakaś krzywda się nie stała. O zapewnienie wszystkim obywatelom należnego im dostępu do sądu troszczyć się powinno państwo, w ramach spoczywających na nim zadań z zakresu pomocy społecznej. Bo sąd ma być bezstronny. A to oznacza, że nie może pomagać żadnej ze stron procesu.

piątek, 12 marca 2010

Problem pełnych nocników

W środowisku prawniczym trwa spór o pełnomocników. Pod hasłami walki z korporacjonizmem, kumoterstwem, nepotyzmem, zamykaniem drzwi młodym zdolnym prawnikom itp. prezentowane są pomysły na zwiększenie dostępności do „fachowej” pomocy prawnej. Założenie jest takie: jak na rynku będzie więcej prawników, to ceny spadną, zgodnie z prawem podaży i popytu. A sposobów na to jest tyle, ilu pomysłodawców. Samo założenie, jakkolwiek teoretycznie poprawne, ma jednak kilka słabych punktów. Otóż ceny usług pełnomocników procesowych mogą być obniżane tylko do granicy opłacalności, którą wyznacza tutaj koszt działalności kancelarii, opłacenia rachunków, zatrudnienia pracowników, zakupu niezbędnych „narzędzi pracy”. Poza tym niestety niezależnie od tego ile będzie kosztowała porada czy pomoc pełnomocnika to i tak dla wielu będzie to „za drogo”. Ponownie bowiem warto zwrócić uwagę na fakt, że wiedza w świadomości społecznej nie jest czymś, za co należy się adekwatna zapłata. W efekcie ci sami ludzie, którzy bez szemrania płacą spore sumy u dentysty, kosmetyczki, mechanika, kręcą nosem, gdy muszą podobne kwoty zapłacić adwokatowi. I to niezależnie od tego, czy spór dotyczy zapłaty kilkusetzłotowej faktury, czy podziału majątku wartego kilkaset tysięcy złotych. No i zostaje trzecia kwestia. Od pewnego czasu, gdy ktoś na rozprawie żali mi się, że nie stać go na adwokata to pytam go, czy dowiadywał się ile taka pomoc by kosztowała. Z kilkunastu osób, które o to pytałem tylko kilka podało kwotę, z czego tylko jedna faktycznie się o nią dowiadywała – reszta wiedziała „od znajomych”. Na kolejne pytanie, skąd w takim razie wiedzą, że ich nie stać odpowiedzą zwykle była cisza.

Ja osobiście nie mam nic przeciwko temu, aby umożliwić każdemu występowanie przed sądem w charakterze pełnomocnika. Obecne uregulowania - nie ukrywajmy - pozbawione są jakiejkolwiek logiki. W zasadzie nie wiadomo jakie kryteria decydowały o dopuszczeniu do bycia pełnomocnikiem. Nie jest to ani posiadanie wiedzy z dziedziny prawa (takiego kryterium nie ma) ani też znajomość stanu faktycznego. Owszem możemy zakładać, że rodzina czy pracownik, czy zarządca majątkiem zna stan faktyczny, ale jednocześnie nie możemy wykluczyć, że znają go także inni – np. sąsiad, czy przyjaciel strony. W zasadzie tylko strona wie, kto jest na tyle wprowadzony w sprawę, by móc ją reprezentować i to ona powinna o tym decydować, kogo chce swym pełnomocnikiem ustanowić. A dokładnie komu ufa na tyle, by złożyć w jego ręce losy swojej, często najważniejszej w życiu sprawy. Dlatego nie powinno mieć w zasadzie żadnego znaczenia, czy człowiek przedkładający w sądzie pełnomocnictwo jest adwokatem, magistrem prawa, studentem religioznawstwa czy może zbrojarzem-betoniarzem. Jeżeli ktoś mu zaufał na tyle, że powierzył mu swą sprawę do prowadzenia to powinno mi to wystarczyć. W końcu nawet ukończenie studiów prawniczych nie jest konieczne do posiadania wiedzy prawniczej, a nawet mogę powiedzieć, że wcale tego nie gwarantuje.

Chciałbym tylko, aby owemu „otwarciu” towarzyszyło wyraźnie założenie, że jeśli ktoś podejmuje się bycia pełnomocnikiem to znaczy, że zna prawo na tyle, aby sąd nie musiał go o niczym pouczać. Bo jeżeli ktoś podjął się reprezentowania kogoś przed sądem to znaczy że wie co robi, i na co się zgodził. Że wie jakie są jego prawa i obowiązki w toku postępowania. W końcu pierwotnym założeniem całej „reformy” jest zwiększenie dostępu do fachowej pomocy prawnej, a fachowców nie powinno się pouczać jako powinni wykonywać swą pracę. A jak ktoś uważa się za "niefachowca" to nie powinien przyjmować pełnomocnictwa. Niestety o tym panowie reformatorzy jak zwykle zapomnieli...

wtorek, 9 marca 2010

M.A.S.H.

Wszyscy chyba kojarzą serial M.A.S.H. Kolejne odcinki przygód lekarzy i pielęgniarek z polowego szpitala w Korei przyciągały do telewizorów miliony widzów na całym świecie. W tle komicznych historyjek z życia obozowego przedstawiał on jednak także prawdziwy obraz pracy lekarzy w szpitalu polowym. Przybywające do szpitala dniem i nocą autobusy, sanitarki, śmigłowce pełne rannych. Kilkanaście godzin operowania non stop. I ciągle następni, następni, następni. Podejmowane raz za razem decyzje, czy próbować ratować zranioną poważnie nogę, czy może po prostu ją amputować, i próbować pomóc następnym rannym. Bo każda minuta jest droga. Bo następni już czekają w kolejce. I z każdą chwilą ich stan się pogarsza.

Postawiony przed wyborem chirurg może stwierdzić, powołując się na swą zawodową etykę i poczucie obowiązku, że nie można nikomu odmawiać najlepszego leczenia, tylko dlatego, że lekarz z powodu dużej ilości rannych nie ma czasu się nim prawidłowo zająć. Będzie zatem operował dokładnie, z wielką starannością, dbając o to by zastosowane leczenie nie miało zbyt poważnych konsekwencji w przyszłości. Inaczej mówiąc, będzie pracował tak, jak powinno się to robić, i tak jak oczekują tego jego pacjenci. A po operacji odejdzie od stołu i pójdzie na kwaterę by odpocząć. Bo pacjenci mają prawo do tego, by operował ich w pełni sprawny i wypoczęty chirurg. Ten pacjent, który ostatecznie trafi na jego stół z pewnością będzie niezwykle zadowolony z pracy lekarza. Bo zamiast po prostu amputować mu nogę zrobił wszystko co mógł, by ją uratować. Cóż jednak powiedzą ci, którzy przez to, że musieli czekać na operację utracili ostatecznie szansę na wyzdrowienie? Dla nich lekarz ten będzie leniem, któremu nie chciało się im pomóc. Bo dla tego nieroba ważniejsza była własna wygoda niż ich zdrowie.

Ten sam chirurg może też uznać, że w danych okolicznościach najważniejsze jest ratowanie życia pacjentów. Że nie ma tu czasu na wymyślne techniki operacyjne i wszelką „koronkową robotę”. Na szukanie najlepszych rozwiązań, martwienie się o to, jak będzie wyglądała blizna, czy też o to, czy ręka czy noga zachowa pełną sprawność. Bo trzeba pamiętać, że przy takiej ilości rannych poświęcenie zbyt długiego czasu na udzielanie pomocy jednemu może równać się pozbawieniu kilku innych nadziei na wyzdrowienie. Będzie więc robił tylko tyle, ile jest potrzebne, by odsunąć bezpośrednie zagrożenie dla życia. I będzie pracował tak długo, jak długo będzie w stanie operować. A inne problemy, w tym także te wynikające z wykonanego pospiesznie zabiegu, pozostawi do rozwiązania innym. Tym, którzy pacjentem zajmą się później. Ci ranni, którym uratował życie powinni być mu wdzięczni, wszak zrobił wszystko, by zostali zoperowani jak najszybciej. Cóż jednak powie o nim ten, któremu amputowano nogę, bo nie było czasu, by ją ratować? Dla niego lekarz ten będzie nieukiem, który nawet nie starał się uratować jego nogi, tylko od razu ją amputował. Bo problem go przerósł, tego niedouczonego konowała.

Dwa wyjścia. I oba złe. Bo niezależnie zatem od tego jaki sposób postępowania ów chirurg wybierze to zawsze będzie można mu można zarzucić, że wyrządził swym pacjentom krzywdę. Przez to, że musieli oni zbyt długo czekać na operację. Albo przez to, że operację przeprowadzono „na skróty”. I gdy przyjdzie co do czego to nie będzie miało znaczenia że ta jedyna operacja, którą ów chirurg w tym dniu przeprowadził spowodowała rewolucyjne zmiany w sposobach postępowania w podobnych przypadkach, a zastosowane przez niego rozwiązania spotkały się z uznaniem największych autorytetów medycznych. Podobnie nie będzie miało znaczenia to, że tego samego dnia ten sam chirurg przeprowadził jeszcze dwadzieścia innych operacji, dzięki czemu żaden z pacjentów nie czekał na pomoc dłużej, niż to było bezwzględnie potrzebne. Liczyć się będzie tylko to, że wyrządził pacjentowi krzywdę.

Dlaczego o tym piszę? Otóż, gdy patrzę na swoją pracę wydaje mi się czasami, że ja także wylądowałem w takim szpitalu polowym. Tutaj także liczy się to, by sprawy nie czekały zbyt długo w kolejce, by postępowanie nie trwało zbyt długo, by jak najszybciej ich strony otrzymały należną im ochronę prawną, bo jej brak może przynieść im niepowetowaną szkodę. W efekcie ja też staję przed takim samym wyborem jak ów chirurg. Muszę wybierać, czy lepiej zakończyć sprawę szybko w najprostszy możliwy sposób, czy też powinienem poświęcić sprawie więcej czasu i starać się odnaleźć najlepsze w danej sprawie rozwiązanie. I tak samo, w zależności od tego jaką drogę wybiorę narażam się albo na oskarżenia albo o nieuctwo, albo o nieróbstwo. Bo nikogo nie będzie interesowało to, że orzeczenie, które wydałem stało się ono przyczynkiem do zmiany utrwalonej od lat linii orzecznictwa w jakiejś dziedzinie. Ani to, że oprócz tej jednej sprawy prowadzę jednocześnie 300 innych. Że codziennie spędzam w pracy 10-12 godzin. To nie ma znaczenia. Liczy się tylko to, że w tej jednej sprawie postąpiłem nie tak, jak oceniający uznał za właściwe.

Dlaczego...

„Attention all personnel! Incoming wounded! Report to your stations! Incoming wounded!”

sobota, 6 marca 2010

Medialna sprawiedliwość

Nie lubię czytać artykułów o sprawach sądowych. No, chyba że jako rozrywkę umysłową, łamigłówkę. Zastanawiam się wtedy co tak naprawdę zrobił sąd (bo dla dziennikarzy „odrzucenie” i „oddalenie” to ciągle to samo), czego dziennikarze o sprawie nie napisali (bo kłóciłoby się to z przyjętą tezą artykułu), albo w czym autor artykułu widzi problem (bo z opisu wynika, że wszystko odbyło się zupełnie prawidłowo). Niestety dla większości czytających medialna relacja stanowi jedyne źródło informacji o sprawie. I podstawę formułowania własnych opinii o wydanym w niej wyroku. Zwykle opinii negatywnych, potępiających sąd i sędziego jako „niesprawiedliwego”, czy „nieludzkiego”. Bo oczywiste jest, że sprawiedliwy wyrok powinien być inny, a jak sędzia tego nie widzi to powinno się go usunąć ze stanowiska.

Staram się unikać takich dyskusji, bo zwykle donikąd one nie prowadzą. Czasami jednak podejmuję temat, a gdy rozmowa zejdzie na kwestie sprawiedliwości, i „oczywiście niesprawiedliwych” wyroków podaję pewien przykład, prosząc o wskazanie jaki wyrok byłby w takim przypadku najbardziej sprawiedliwy:


Po śmierci właścicielki mieszkania pozostał w nim młody mężczyzna, który przez ostatnie dziesięć lat opiekował się nią, poświęcając się dla niej niemal całkowicie. Ona traktowała go jak syna, a on ją jak matkę. On jako wychowanek domu dziecka potrzebował rodzinnego ciepła, zaś ona pragnęła mieć kogoś, kto na kogo mogłaby przelać swe uczucie, po tym jak jej własny syn się od niej odwrócił. Jej syn od kilkunastu lat nie kontaktował się z matką, nie odwiedzał jej nawet w Wigilię, choć mieszkał zaledwie kilka ulic dalej. Ona sama często mówiła, że strasznie się na nim zawiodła i wyrządził jej wielką przykrość. Teraz on chce wprowadzić się do tego mieszkania, bo dzięki temu zaoszczędzi na czynszu, który dotąd płacił za wynajem. Wniósł więc do sądu pozew o eksmisję wychowanka swej matki, a także jego ciężarnej żony, twierdząc, że jako jedyny spadkobierca ma wyłączne prawo własności do tego mieszkania.

Moi dyskutanci zwykle nie mieli problemu ze stwierdzeniem, że „zaprawdę dobrze to i sprawiedliwie” będzie, jeżeli w mieszkaniu będzie mieszkał wychowanek, a ten wyrodny syn niech nawet się do tego mieszkania nie zbliża, bo na nie nie zasłużył. A powoływanie się przez niego na prawo własności jest nieprzyzwoite. Sytuacja zmieniała się jednak w momencie, gdy w miejsce „medialnego” opisu sprawy a’la Superekspress przedstawiałem „całokształt ustalonego w postępowaniu stanu faktycznego”. Który wygląda tak:

Pozwany zamieszkiwał w tym mieszkaniu przez ostatnie dziesięć lat, po tym jak zmarła matka powoda zaproponowała mu „mieszkanie za opiekę”. Wiązało się to z koniecznością podporządkowania się ścisłym rygorom co do „moralności”. Wracał więc do domu przed 22:00, nigdzie i nigdy nie wyjeżdżał, ukrywał związki z kobietami. Godził się na to dlatego, że jako sierota, wychowanek domu dziecka widział w tym jedyną szansę na normalne życie, tym bardziej, że miał obiecane, że po jej śmierci to mieszkanie przypadnie jemu. Teraz mieszka w nim z ciężarną żoną, która także jest wychowanką domu dziecka. Zamieszkiwanie w tym mieszkaniu jest dla nich jedyną szansą na własny dach nad głową.

Z kolei syn zmarłej właścicielki mieszkania faktycznie nie utrzymywał z nią kontaktów od kilkunastu lat, lecz wynikało to z tego, że popadł w ostry konflikt z matką po tym, gdy przeciwstawił się jej żądaniom, nakazom i zakazom dotyczącym „moralności”. Odrzuciła ona jego narzeczoną, jako „niegodną jej syna”, a gdy dowiedziała się, że zaszła ona w ciążę przed ślubem odtrąciła także i syna. Nie przyszła nawet na jego ślub. Gdy zapraszał ją na Wigilię odpowiadała, że ona nie ma już syna, a wnuki nazywała „bękartami”. Od tego czasu jej syn tułał się z żoną, i dwójką dzieci po wynajmowanych mieszkaniach, poświęcając na zapłatę czynszu lwią część dochodów rodziny. Zamieszkanie w mieszkaniu odziedziczonym po matce jest dla niego jedyną szansą na poprawę bytu swojego i jego rodziny, zwłaszcza, że jedno z dzieci jest przewlekle chore, wymaga dobrych warunków i kosztownego leczenia.

W tym momencie moi rozmówcy zwykle kompletnie tracili rezon. Nagabywanie, by wydali w tej sprawie „sprawiedliwy” wyrok kończyło się albo stwierdzeniem, że to „wydumany” przykład, albo stwierdzeniem, że to nie ich problem, bo oni nie są sędziami. Nieliczni rozumieli, że nie tak łatwo czasami jest powiedzieć, co jest naprawdę sprawiedliwe. Bo sprawiedliwość tak naprawdę każdy ma swoją. Rozumieli także, że to co o danej sprawie piszą media to czasem nie jest nawet i pół prawdy, więc formułowanie na tej podstawie kategorycznych wypowiedzi jest niewłaściwe. Bo każdą sprawę można przedstawić tak, aby wywoływała zamierzone emocje. Bo to właśnie emocje, skandal i sensacja się sprzedają. Prawda, zwłaszcza trudna do zaakceptowania, to kiepski towar.

piątek, 5 marca 2010

Kwestia czasu

Procesy sądowe w Polsce trwają – z punktu widzenia zainteresowanych stron – bardzo długo. Nie jest wprawdzie tak źle, jak to głoszą „znawcy” iż procesy trwają „średnio ponad 800 dni”, ale nadal wytaczający proces nawet w prostej sprawie musi liczyć się z co najmniej kilkumiesięcznym oczekiwaniem na jego wynik. Oczywiście „specjaliści od sądownictwa” (wszak w tym kraju każdy zna się na sądownictwie, makroekonomii i polityce międzynarodowej) wiedzą jaka jest przyczyna takiego stanu rzeczy. Jest dla nich oczywiste, że winę za długotrwałość procesów ponoszą sędziowie. Bo są leniwi i nie chce im się pracować. A zatem lekarstwem na długotrwałe procesy powinno być zagonienie sędziów do pracy, wzięcie ich pod nadzór i kontrolę. Żeby lepiej przykładali się do roboty, bo w końcu „sprawny sędzia nie ma zaległości”.

Trudno tak naprawdę wytłumaczyć komuś, kto nigdy nie widział pracy sądu „od środka” jaki jest faktyczny zakres czynności podejmowanych przez sędziego. Tego, że rozprawa to w zasadzie jedynie ostateczny wynik pracy nad sprawami dokonywanych w „zaciszu” (niestety często tylko umownym) gabinetu. Wielu trudno jest nawet wyobrazić sobie ile czasu pochłania przygotowanie do rozprawy i orzekanie na posiedzeniach niejawnych. Nie zdają sobie sprawy z tego, że wydanie jednego postanowienia wymaga czasem poświęcenia całego dnia na poszukiwanie odpowiedzi na kluczowe dla rozstrzygnięcia pytanie, przeglądania orzecznictwa, komentarzy, piśmiennictwa prawniczego. Z tego, że nawet proste i nieskomplikowane decyzje trzeba podjąć codziennie w kilkunastu lub nawet kilkudziesięciu sprawach. Z tego, że decyzji sędziego wymaga dziś nie tylko rozstrzygnięcie czy żądanie pozwu jest zasadne, ale i to, czy można wydać proszącemu kserokopie z akt, czy też odpis postanowienia, a nawet stwierdzenie, że listonosz prawidłowo awizował przesyłkę. To wszystko, a także sporządzanie uzasadnień wydanych orzeczeń, składa się na pozostałe trzy, a czasem nawet pięć dni w tygodniu, których nie wypełniają rozprawy. Popędzanie tutaj nic nie da, bo po prostu przy takiej ilości spraw przypadających na jednego sędziego nie da się więcej w danym czasie zrobić. No chyba, że przekształcając jakość w ilość. Nie tędy chyba jednak droga, skoro ci sami „znawcy” jednocześnie wytykają sędziom nieprzygotowanie do rozpraw, nieznajomość akt, podejmowanie zbędnych czynności. Czynią tak nie zauważając, że zarzuty te, często niestety prawdziwe, są równie często wynikiem konieczności dokonania przez sędziego wyboru. Wyboru, czy skupić się na przygotowaniu się do rozprawy, na analizie stanowisk i wniosków stron, czy może na pisaniu uzasadnień. Bo trzech rzeczy jednocześnie robić się nie da.

Warto też odnieść się do postulatu, by sprawa toczyła się „dzień po dniu” aż się zakończy, a nie była odraczana na kolejne terminy oddalone od siebie o kilka miesięcy. Jest to postulat jak najbardziej słuszny, w tej kwestii chciałbym jednak podzielić się pewnym doświadczeniem. Pewnego dnia, realizując postulat wyrażany przez „znawców sądownictwa” wyznaczyłem pewną sprawę od razu na dwa kolejne dni rozpraw, wzywając na nie kilkunastu zgłoszonych przez strony świadków. Wymagało to wprawdzie opóźnienia o tydzień terminów rozpraw w dwudziestu innych sprawach, ale zgodnie z założeniem powinno mi pozwolić wydać wyrok po dwóch, zamiast po dwunastu miesiącach. A jak się skończyło? Otóż okazało się, że spośród wezwanych świadków na rozprawę nie stawiło się pięciu. Ktoś tam był na urlopie, ktoś się przeprowadził, ktoś napisał, że ma wizytę u lekarza, a pozostali po prostu nie przyszli. Ostatecznie musiałem rozprawę odroczyć by wezwać ich ponownie. A potem jeszcze raz. I jeszcze raz, bo świadkowie, pomimo nakładanych na nich grzywien, nie stawiali się, a Policja nie mogła ich zastać, by ich doprowadzić. W efekcie z „wielkiego planu” wyszła wielka klapa

wtorek, 2 marca 2010

Miałem sen...

Miałem sen...

Z mojego pokoju znikła opasała szafa wypełniona mniej lub bardziej krzywo zszytymi aktami. Zamiast tego mam tylko koszyk na wpływające dokumenty. Aby zobaczyć co jest w aktach, których dotyczą wystarczy wpisać do komputera ich sygnaturę. Bo wszystkie pisma wpływające do sądu są skanowane i zapisywane na dysku. Nikt więc nie musiał dźwigać do mnie wszystkich pięciu tomów akt jakiejś sprawy, bym mógł wydać decyzję co do tego, by odpis pisma doręczyć uczestnikom. A potem wynosić je, żeby owo pismo przyszyć do pozostałych.

Gdy potrzebowałem zapoznać się z aktami sprawy prowadzonej w sądzie na drugim końcu Polski, otrzymałem je po kilkunastu minutach jako załącznik do e-maila. Nie musiałem pisać listu z prośbą o ich wypożyczenie i czekać kilku tygodni aż zostaną mi przesłane. Albo na informację, że nie zostaną przesłane z uwagi na bliski termin rozprawy. A gdy potrzebowałem akt archiwalnych mojego sądu wystarczyło tylko wpisać ich numer w wyszukiwarkę.

Gdy powódka wniosła, by jej stan zdrowia zbadało czterech różnych biegłych lekarzy nie musiałem czekać przez rok, aż wszystkie te opinie zostaną sporządzone. Zamiast wysyłać akta kolejno do każdego biegłego wystarczyło przesłać biegłym wraz ze zleceniem hasła pozwalające na dostęp do akt przez Internet. W ten sposób wszyscy mogli jednocześnie korzystać z zgromadzonych w aktach dokumentów i jednocześnie sporządzać opinie. A gdy wpłynęło zażalenie na przyznanie biegłemu wynagrodzenia, przedstawiono je sądowi okręgowemu też nie z aktami, lecz z kodem dostępu do nich. Nie było więc potrzeby odraczania rozprawy na kilka miesięcy, aż zażalenie zostanie rozpoznane, a akta zwrócone.

Zniknęła kolejka przed sekretariatem. Każda ze stron wraz z pierwszym pismem z sądu otrzymała kod dostępu do akt jej sprawy. Wystarczyło wejść na stronę internetową sądu, podać kod i można już przeglądać akta w zaciszu własnego domu, w kawiarence internetowej czy w bibliotece. Pełnomocnicy zamiast tracić czas w kolejkach do sekretariatu, mogą śledzić akta spraw ze swych kancelarii... Jakoś mniej zrobiło się też wniosków o sporządzenie uzasadnienia wyroku.

Nie muszę już spędzać weekendów w pracy, by zapoznać się z aktami spraw, które mam rozpoznawać w następnym tygodniu. Nie muszę dźwigać do domu walizek wypchanych aktami. Mam kod dostępu, który pozwala mi przeglądać akta moich spraw z domu. W końcu większości pism i wniosków wcale nie muszę mieć w ręku, bo to ich treść się liczy, a nie papier na jakim je napisano. To samo dotyczy postanowień które wydaję. Podpis elektroniczny jest w końcu tak samo ważny jak ten złożony ręcznie na papierze. Wystarczy napisać postanowienie, kliknąć „podpisz” i wysłać.

To był piękny sen... niestety jak to z takimi snami często bywa wkrótce zmienił się w koszmar. Ale to częściowo moja wina. Bardzo chciałem zobaczyć też rozprawę, dowiedzieć się co tam się zmieniło. Niestety, gdy szedłem na salę drogę zastąpił mi mały, łysy człowieczek ze skórzaną teczką. I zapytał, dlaczego po wprowadzeniu nagrywania rozpraw nie zwiększyłem o 1/3 ilości spraw na wokandzie? Dlaczego nie robiłem na bieżąco notatek i teraz marnuję czas na odsłuchiwanie protokołu? Dlaczego nie zadbałem o to, by zeznania na ostatniej rozprawie dobrze się nagrały? Dlaczego sabotuję funkcjonowanie inwestycji wartej 250 mln złotych? Dlaczego...? Dlaczego...? Dlaczego? ...

Obudziłem się. I nie wiem co widziałem. Przyszłość która nas czeka? Przyszłość, która może nas czekać? Równoległy, normalny świat? A może wszystko na raz...