Obsługiwane przez usługę Blogger.

piątek, 12 marca 2010

Problem pełnych nocników

W środowisku prawniczym trwa spór o pełnomocników. Pod hasłami walki z korporacjonizmem, kumoterstwem, nepotyzmem, zamykaniem drzwi młodym zdolnym prawnikom itp. prezentowane są pomysły na zwiększenie dostępności do „fachowej” pomocy prawnej. Założenie jest takie: jak na rynku będzie więcej prawników, to ceny spadną, zgodnie z prawem podaży i popytu. A sposobów na to jest tyle, ilu pomysłodawców. Samo założenie, jakkolwiek teoretycznie poprawne, ma jednak kilka słabych punktów. Otóż ceny usług pełnomocników procesowych mogą być obniżane tylko do granicy opłacalności, którą wyznacza tutaj koszt działalności kancelarii, opłacenia rachunków, zatrudnienia pracowników, zakupu niezbędnych „narzędzi pracy”. Poza tym niestety niezależnie od tego ile będzie kosztowała porada czy pomoc pełnomocnika to i tak dla wielu będzie to „za drogo”. Ponownie bowiem warto zwrócić uwagę na fakt, że wiedza w świadomości społecznej nie jest czymś, za co należy się adekwatna zapłata. W efekcie ci sami ludzie, którzy bez szemrania płacą spore sumy u dentysty, kosmetyczki, mechanika, kręcą nosem, gdy muszą podobne kwoty zapłacić adwokatowi. I to niezależnie od tego, czy spór dotyczy zapłaty kilkusetzłotowej faktury, czy podziału majątku wartego kilkaset tysięcy złotych. No i zostaje trzecia kwestia. Od pewnego czasu, gdy ktoś na rozprawie żali mi się, że nie stać go na adwokata to pytam go, czy dowiadywał się ile taka pomoc by kosztowała. Z kilkunastu osób, które o to pytałem tylko kilka podało kwotę, z czego tylko jedna faktycznie się o nią dowiadywała – reszta wiedziała „od znajomych”. Na kolejne pytanie, skąd w takim razie wiedzą, że ich nie stać odpowiedzą zwykle była cisza.

Ja osobiście nie mam nic przeciwko temu, aby umożliwić każdemu występowanie przed sądem w charakterze pełnomocnika. Obecne uregulowania - nie ukrywajmy - pozbawione są jakiejkolwiek logiki. W zasadzie nie wiadomo jakie kryteria decydowały o dopuszczeniu do bycia pełnomocnikiem. Nie jest to ani posiadanie wiedzy z dziedziny prawa (takiego kryterium nie ma) ani też znajomość stanu faktycznego. Owszem możemy zakładać, że rodzina czy pracownik, czy zarządca majątkiem zna stan faktyczny, ale jednocześnie nie możemy wykluczyć, że znają go także inni – np. sąsiad, czy przyjaciel strony. W zasadzie tylko strona wie, kto jest na tyle wprowadzony w sprawę, by móc ją reprezentować i to ona powinna o tym decydować, kogo chce swym pełnomocnikiem ustanowić. A dokładnie komu ufa na tyle, by złożyć w jego ręce losy swojej, często najważniejszej w życiu sprawy. Dlatego nie powinno mieć w zasadzie żadnego znaczenia, czy człowiek przedkładający w sądzie pełnomocnictwo jest adwokatem, magistrem prawa, studentem religioznawstwa czy może zbrojarzem-betoniarzem. Jeżeli ktoś mu zaufał na tyle, że powierzył mu swą sprawę do prowadzenia to powinno mi to wystarczyć. W końcu nawet ukończenie studiów prawniczych nie jest konieczne do posiadania wiedzy prawniczej, a nawet mogę powiedzieć, że wcale tego nie gwarantuje.

Chciałbym tylko, aby owemu „otwarciu” towarzyszyło wyraźnie założenie, że jeśli ktoś podejmuje się bycia pełnomocnikiem to znaczy, że zna prawo na tyle, aby sąd nie musiał go o niczym pouczać. Bo jeżeli ktoś podjął się reprezentowania kogoś przed sądem to znaczy że wie co robi, i na co się zgodził. Że wie jakie są jego prawa i obowiązki w toku postępowania. W końcu pierwotnym założeniem całej „reformy” jest zwiększenie dostępu do fachowej pomocy prawnej, a fachowców nie powinno się pouczać jako powinni wykonywać swą pracę. A jak ktoś uważa się za "niefachowca" to nie powinien przyjmować pełnomocnictwa. Niestety o tym panowie reformatorzy jak zwykle zapomnieli...