piątek, 5 marca 2010
Kwestia czasu
Procesy sądowe w Polsce trwają – z punktu widzenia zainteresowanych stron – bardzo długo. Nie jest wprawdzie tak źle, jak to głoszą „znawcy” iż procesy trwają „średnio ponad 800 dni”, ale nadal wytaczający proces nawet w prostej sprawie musi liczyć się z co najmniej kilkumiesięcznym oczekiwaniem na jego wynik. Oczywiście „specjaliści od sądownictwa” (wszak w tym kraju każdy zna się na sądownictwie, makroekonomii i polityce międzynarodowej) wiedzą jaka jest przyczyna takiego stanu rzeczy. Jest dla nich oczywiste, że winę za długotrwałość procesów ponoszą sędziowie. Bo są leniwi i nie chce im się pracować. A zatem lekarstwem na długotrwałe procesy powinno być zagonienie sędziów do pracy, wzięcie ich pod nadzór i kontrolę. Żeby lepiej przykładali się do roboty, bo w końcu „sprawny sędzia nie ma zaległości”.
Trudno tak naprawdę wytłumaczyć komuś, kto nigdy nie widział pracy sądu „od środka” jaki jest faktyczny zakres czynności podejmowanych przez sędziego. Tego, że rozprawa to w zasadzie jedynie ostateczny wynik pracy nad sprawami dokonywanych w „zaciszu” (niestety często tylko umownym) gabinetu. Wielu trudno jest nawet wyobrazić sobie ile czasu pochłania przygotowanie do rozprawy i orzekanie na posiedzeniach niejawnych. Nie zdają sobie sprawy z tego, że wydanie jednego postanowienia wymaga czasem poświęcenia całego dnia na poszukiwanie odpowiedzi na kluczowe dla rozstrzygnięcia pytanie, przeglądania orzecznictwa, komentarzy, piśmiennictwa prawniczego. Z tego, że nawet proste i nieskomplikowane decyzje trzeba podjąć codziennie w kilkunastu lub nawet kilkudziesięciu sprawach. Z tego, że decyzji sędziego wymaga dziś nie tylko rozstrzygnięcie czy żądanie pozwu jest zasadne, ale i to, czy można wydać proszącemu kserokopie z akt, czy też odpis postanowienia, a nawet stwierdzenie, że listonosz prawidłowo awizował przesyłkę. To wszystko, a także sporządzanie uzasadnień wydanych orzeczeń, składa się na pozostałe trzy, a czasem nawet pięć dni w tygodniu, których nie wypełniają rozprawy. Popędzanie tutaj nic nie da, bo po prostu przy takiej ilości spraw przypadających na jednego sędziego nie da się więcej w danym czasie zrobić. No chyba, że przekształcając jakość w ilość. Nie tędy chyba jednak droga, skoro ci sami „znawcy” jednocześnie wytykają sędziom nieprzygotowanie do rozpraw, nieznajomość akt, podejmowanie zbędnych czynności. Czynią tak nie zauważając, że zarzuty te, często niestety prawdziwe, są równie często wynikiem konieczności dokonania przez sędziego wyboru. Wyboru, czy skupić się na przygotowaniu się do rozprawy, na analizie stanowisk i wniosków stron, czy może na pisaniu uzasadnień. Bo trzech rzeczy jednocześnie robić się nie da.
Warto też odnieść się do postulatu, by sprawa toczyła się „dzień po dniu” aż się zakończy, a nie była odraczana na kolejne terminy oddalone od siebie o kilka miesięcy. Jest to postulat jak najbardziej słuszny, w tej kwestii chciałbym jednak podzielić się pewnym doświadczeniem. Pewnego dnia, realizując postulat wyrażany przez „znawców sądownictwa” wyznaczyłem pewną sprawę od razu na dwa kolejne dni rozpraw, wzywając na nie kilkunastu zgłoszonych przez strony świadków. Wymagało to wprawdzie opóźnienia o tydzień terminów rozpraw w dwudziestu innych sprawach, ale zgodnie z założeniem powinno mi pozwolić wydać wyrok po dwóch, zamiast po dwunastu miesiącach. A jak się skończyło? Otóż okazało się, że spośród wezwanych świadków na rozprawę nie stawiło się pięciu. Ktoś tam był na urlopie, ktoś się przeprowadził, ktoś napisał, że ma wizytę u lekarza, a pozostali po prostu nie przyszli. Ostatecznie musiałem rozprawę odroczyć by wezwać ich ponownie. A potem jeszcze raz. I jeszcze raz, bo świadkowie, pomimo nakładanych na nich grzywien, nie stawiali się, a Policja nie mogła ich zastać, by ich doprowadzić. W efekcie z „wielkiego planu” wyszła wielka klapa