Obsługiwane przez usługę Blogger.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Wyjawienie

Kontynuując temat zbędnych czynności wykonywanych przez sądy chciałbym dziś napisać o wyjawianiu majątku. Jest to instytucja w ramach której wierzyciel, który nie zdołał wyegzekwować swego długu może wnosić, by sąd nakazał dłużnikowi złożenie wykazu swego majątku i złożenie uroczystego przyrzeczenia że wykaz ten jest prawdziwy. Pomysłodawcom tej regulacji wydawało się chyba, że każdy dłużnik ma gdzieś w ogrodzie pod jabłonką zakopane złoto, i nawet jeśli zataił to przed komornikiem to teraz z się do tego przyzna, tylko dlatego, że sąd go o to poprosi i każe mu wyrecytować wierszyk-obiecankę. Oczywiście rzeczywistość nie jest tak „różowa” bo często dowiedzenie się czegokolwiek o majątku dłużnika wymaga urządzenia na niego polowania z nagonką. Ja sam w jednej takiej sprawie „poluję” na dłużnika od dobrych trzech lat.

Czasami owo polowanie można zakończyć zanim się jeszcze je rozpocznie. Bo bywa i tak, że wierzyciel składa wniosek o wyjawienie majątku w sytuacji, gdy egzekucja okazała się bezskuteczna wyłącznie dlatego, że nie udało się ustalić faktycznego miejsca pobytu dłużnika, co zresztą czasem wynika wprost z treści samego wniosku, albo załączonego do niego postanowienia komornika. Można wtedy uznać, że nie podanie rzeczywistego adresu zamieszkania dłużnika to brak formalny i po wezwaniu do usunięcia tego braku wniosek zwrócić. Szkoda tylko, że za świadome podanie nieprawdziwego adresu nie można nikogo ukarać, bo może wtedy panowie mecenasi nauczyliby się, że majątek wyjawiają ludzie a nie awiza, a wprowadzanie sądu w błąd nie popłaca.

Jeżeli z wniosku i załączonych do niego kwitów nie wynika wprost, że adres jest nieaktualny, to zaczyna się kosztowna i niczemu nie służąca zabawa. Najpierw wyznaczane jest posiedzenie, a dłużnikowi wysyła się wezwanie do osobistego stawiennictwa na nim. W części spraw dłużnik się stawia, składa wykaz majątku, z którego zwykle wynika dokładnie to samo, co ustalił komornik. Pracujący dorywczo, albo za minimalną kwotę, nie ma nieruchomości, oszczędności, rachunków bankowych, ruchomości o większej wartości, mieszka w lokalu komunalnym, z matką albo konkubiną, nie ma samochodu, nie ma w zasadzie nic co posiadałoby jakąkolwiek wartość. Nie ma ani zakopanych skarbów, ani nieujawnionych dochodów i gotów jest przysiąc, że to prawda. Wszystko to powiedział już komornikowi i komornik umorzył egzekucję. I po sprawie. Wierzyciel (którego przedstawiciela i tak na posiedzeniu nie było) wie zatem dokładnie tyle ile wiedział wcześniej.

Gorzej jest, gdy dłużnik nie odbierze wezwania. Bo wtedy nie wiadomo, czy z zasady unika odbierania listów poleconych, czy akurat go nie było, czy może po prostu tam w ogóle nie mieszka, ale listonosz nie zastał nikogo, kto mógłby go o tym poinformować. Można wtedy wysłać pod wskazany adres Policję by przeprowadziła wywiad i ustaliła, czy on tam mieszka. Jeżeli mieszka ale nie odbiera wezwań to sprawa jest prosta, bo zawsze można mu zamówić niebieską (teraz to raczej srebrną) taksówkę z obstawą i przy odrobinie szczęścia na następny termin (znaczy za trzy miesiące) go przywiozą. Z kolei jeśli Policja ustali że on tam nie mieszka to wezwie się wierzyciela żeby wskazał właściwy adres pod rygorem zawieszenia.  Najgorzej jest jednak wtedy, gdy ów dłużnik w danym lokalu mieszka, ale tylko od czasu do czasu. Bo wtedy nie wiadomo co robić. Wysyłać radiowozy na chybił-trafił w nadziei, że akurat go zastaną, będzie trzeźwy a oni będą mieli siły i środki by go dowieźć? Wzywać do oporu przez pocztę i czekać, aż się zlituje i sam przyjdzie?

Sędziowie od dłuższego czasu postulują, by coś z tą sprawą zrobić, na przykład poprzez przyjęcie zasady, że złożenie wykazu majątku nakazuje komornik, zaś dłużnik może odmówić i zażądać, by ten spór rozstrzygnął sąd. W końcu jak mówił mi pewien komornik jeszcze nigdy się nie zdarzyło, aby w toku postępowania o wyjawienie majątku dowiedział się o dłużniku czegoś, czego dotąd nie wiedział. Niestety zamiast tego wprowadza się zaś na przykład obowiązek składania przez komornika sądowego wniosku o wyjawienie majątku w wypadku bezskutecznej egzekucji alimentów (art. 1086 §3 kpc). I czemu to służy? Ach, zapomniałem, przecież tu wcale nie chodzi o ustalenie czy dłużnik ma jakiś majątek, z którego można egzekwować dług, ale o to, by dostać „papierek” do Urzędu Skarbowego. Ale czy faktycznie taki „papierek” musi wydawać sędzia? Czy nasz kraj naprawdę stać na takie marnowanie czasu sędziów?

środa, 22 czerwca 2011

Zbiegi

Na mojej półce zaległa sterta akt z wnioskami o rozstrzygnięcie zbiegu egzekucji sądowej i administracyjnej. Pół dnia roboty, i to raczej mechanicznej niż orzeczniczej, którą w zasadzie mógłby wykonać referendarz czy nawet asystent. Ale nie mogą bo ustawodawca uznał, że jest to na tyle poważny problem, że powinien zajmować się nim sędzia.

Na czym ów problem polega? Otóż gdy okaże się, że ten sam rachunek bankowy, wynagrodzenie za pracę, czy emerytura zostanie zajęta i przez komornika i przez jakiś administracyjny organ egzekucyjny to egzekucja zostaje wstrzymana i nawet jeśli potrącenia są dokonywane to nikt tych pieniędzy nie dostaje. Nie ma przy tym znaczenia, ani kto pierwszy wszczął egzekucję ani nawet jaka kwota jest przez niego egzekwowana. Dopóki sąd nie rozstrzygnie, kto powinien prowadzić egzekucję dopóty wierzyciele nie zobaczą pieniędzy. A rozstrzyganie w sprawie o rozstrzygnięcie zbiegu egzekucji trwa zwykle kilka miesięcy, które dla wierzyciela mogą oznaczać po prostu bankructwo.

Teoretyczne założenie co do sposobu postępowania w takich sprawach jest bardzo dobre. Obaj egzekutorzy prześlą akta do sądu, w okręgu którego najpierw wszczęto egzekucję, sąd w ciągu 14 dni wyznaczy właściwy organ, i egzekucja potoczy się dalej. Niestety, jak to w życiu bywa, pomiędzy teorią i praktyką jest wielka przepaść, a ów 14-dniowy termin zalicza się do kategorii pobożnych życzeń teoretyków, którzy kompletnie nie zdają sobie sprawy z tego jak to wszystko w praktyce działa. Zaczyna się od tego, że organy egzekucyjne, zwłaszcza administracyjne, ale i niektórzy komornicy mają dość poważny problem z ustaleniem, który to sąd jest właściwy do rozpoznania sprawy. Więc wysyłają sprawy każdy do swojego miejscowego sądu. I tak akta komornika lądują w sądzie w Gdańsku, a akta egzekucyjne urzędu skarbowego w sądzie w Jaworznie. Sąd w Gdańsku oczywiście o tym nie wie, więc pisze do urzędu skarbowego, by ten przesłał mu akta, na co po paru ponagleniach miesiąc później otrzymuje odpowiedź, że wysłano je do sądu w Jaworznie z wnioskiem o rozstrzygnięcie zbiegu. W międzyczasie sąd w Jaworznie wydaje postanowienie o przekazaniu sprawy do sądu w Gdańsku, i doręcza je stronom. Sąd w Gdańsku oczywiście o tym nie wie, więc pisze do Jaworzna, by wypożyczono mu niezbędne akta. Zanim jednak te pisma dotrą do adresata, okazuje się, że akta zostały już przesłane do Gdańska. A sędzia, do którego trafiły zdążył już wezwać komornika do przedstawienia mu akt, które od ponad miesiąca leżą w szafie jego kolegi.
 
Gdy akta zostaną już odnalezione, sprawy połączone i pozakreślane gdzie trzeba sędzia wydaje postanowienie stwierdzające, że wobec faktu, że komornik egzekwuje dług w kwocie 50.000 zł a naczelnik US tylko 50 zł to logicznym będzie, by całość egzekwował komornik. Ale to nie koniec zabawy. Prawo zaskarżenia tego postanowienia służy stronom, komornikowi i administracyjnemu organowi egzekucyjnemu. Trzeba więc im je doręczyć. Zanim więc cokolwiek się zrobi trzeba zaczekać, aż poczta zwróci zwrotne poświadczenia doręczenia przesyłki. Co może trwać nawet do dwóch miesięcy. Łącznie to wszystko razem z odesłaniem akt trwa lekko licząc trzy miesiące. A może trwać dłużej. Wystarczy bowiem, by dłużnik zaskarżył to postanowienie, stwierdzając na przykład, iż ten mandat co to go urząd egzekwuje został już zapłacony, albo jest nienależny. Nieważne, czy jego zażalenie jest uzasadnione, nieważne nawet czy ma sens. Trzeba go wezwać do uzupełnienia braków zażalenia, rozpoznać ewentualny wniosek o przyznanie pełnomocnika z urzędu i przesłać akta do rozpoznania Sądowi Okręgowemu. Razem potrwa to kolejne kilka miesięcy. Wszystko razem stanowi to kawał dobrej, nikomu nie potrzebnej roboty.

Sędziowie wciąż postulują dokonanie zmian ustawowych by uprościć, a najlepiej wprost zlikwidować całą tę procedurę. Celowe byłoby chociażby wprowadzenie zasady, iż wyłącznie właściwym do rozpoznania tej sprawy jest sąd właściwy dla miejsca zamieszkania lub siedziby dłużnika. Wtedy przynajmniej uniknęlibyśmy sytuacji, w której akta krążą po kraju bo komornik i administracyjni mają odmienne poglądy na temat tego, co to znaczy „sąd, w którego okręgu wszczęto egzekucję”. Bo w końcu jakie znaczenie ma to gdzie egzekucję wszczęto albo gdzie się ją prowadzi w sytuacji, gdy i tak rozstrzyga się wszystko na podstawie dokumentów? Najprostszym jednak rozwiązaniem byłoby wprowadzenie wprost zasady, że w razie zbiegu egzekucji sądowej i administracyjnej całość egzekucji przejmuje komornik. Albo, że najpierw swoje egzekwuje administracyjny a potem resztę dostaje komornik. Albo jakiekolwiek inne rozwiązanie, które będzie pozwalało na rozwiązanie tego problemu bez udziału sądu. Bo naszego kraju nie stać na marnowanie czasu sędziów na zajmowanie się takimi sprawami.

piątek, 17 czerwca 2011

Teleimprowizacja

Do wyborów coraz bliżej, więc Pan Minister d/s Politycznej Kontroli nad Sądownictwem pracuje w pocie czoła nad poprawą swego wizerunku i zwiększeniem szans na pozostanie na stołku po wyborach. A że jego Pi-arowcy powiedzieli mu, że najlepiej będą się z nim komponowały określenia „reforma” i „modernizacja” pilnie poszukuje on coraz to kolejnych rzeczy do zreformowania i zmodernizowania. Oczywiście na jakiekolwiek rzeczywiste, przemyślane i dopracowane zmiany jest za późno i nie ma pieniędzy tak więc musi poprzestać na zadekretowaniu czegoś, a w ostateczności ogłoszeniu projektu ustawy czy jakiegoś programu modernizacji. No i oczywiście należy zrobić wszystko, by nikt nie zapytał dlaczego pomimo upływu roku od wejścia w życie przepisów o nagrywaniu rozpraw nie nagrano jeszcze nawet minuty rozprawy. I dlaczego pomimo tak wielkiego sukcesu Lubelskiego Sądu Elektrycznego wpływ spraw do sądów „ręcznych” jakoś nie zmalał.

Najnowszym pomysłem Pana Ministra jest zmiana Regulaminu wewnętrznego urzędowania sądów powszechnych. Opracowano projekt, wysłano do sądów a do prasy wypuszczono zapowiedzi jak to będzie teraz dobrze i nowocześnie. Nie będę się tu rozwodził nad zapisanymi w projekcie bajkami w stylu tworzenia osobnych wejść i korytarzy dla sędziów, bo pozostaną one jak zwykle na papierze. Pominę milczeniem proponowany (acz nie wiadomo czemu służący) system kontroli, legitymowania i rejestrowania ludzi wchodzących do sądów wraz z całym kosztownym osprzętem (który nota bene stanowi jedyny koszt wprowadzenia „reform” jaki zauważyli jej autorzy). O pokojach dla świadków i pokrzywdzonych napiszę tyle, że dobrze by było gdyby były, ale niestety w moim sądzie przerobiono je na schowki – magazyny podręczne akt, repertoriów, druków i takich tam. Bo projektant budynku nie pomyślał o zapewnieniu takich pomieszczeń. Przy wokandach elektronicznych zapytam tylko co było nie tak z papierową wokandą, że za celowe uznano zastąpienie jej telewizorem. Skupię się natomiast na kwestii udzielania telefonicznie bądź mailowo informacji o toku spraw i zapadłych orzeczeniach.

Niewątpliwie uregulowanie kwestii udzielania informacji jest krokiem w dobrym kierunku. Bo w końcu postępowanie sądowe jest jawne, jawna jest treść orzeczeń, nazwiska stron i świadków, a zatem także fakt, iż między tymi osobami toczy się postępowanie. Nie ma zatem przeszkód, by takich informacji udzielać telefonicznie czy mailowo, czy nawet umieścić na stronie internetowej sądów. W Ministerstwie Pi-aru jak zwykle jednak dostrzeżono problem (sądy nie chcą udzielać informacji przez telefon) ale nie dostrzeżono jego przyczyny. A przyczyną problemu z udzielaniem informacji przez telefon jest to, że udzielanie takich informacji jest czaso- i pracochłonne, no i odciąga pracowników od innej, znacznie pilniejszej pracy. Nawet, gdy wszystkie potrzebne dane są w komputerowej bazie danych to nie zmienia to faktu, że udzielenie odpowiedzi na pytanie zawsze zajmuje trochę czasu. A jeszcze dłużej trwa wytłumaczenie dzwoniącemu, że to nie jest informacja prawna, to nie jest infolinia reklamacyjna, a o to co trzeba napisać żeby sędzia to uwzględnił to powinno się pytać adwokata. Nic zatem dziwnego, że sekretariaty robią wszystko, żeby tego uniknąć. Owszem, można powiedzieć, że wystarczy wyznaczyć jednego pracownika, który zajmuje się tylko tym i argument o odrywaniu od pracy straci sens. Tyle tylko, że wyznaczenie pracownika zajmującego się tylko odbieraniem telefonów jest nierealne w sytuacji, gdy sądy kombinują jak tu jeszcze zakombinować z budżetem żeby zatrudnić kogoś na zlecenie łamane przez staż i posadzić go do szycia akt, bo na tym odcinku są zaległości.

Wprowadzenie w życie pomysłów informacyjnych Pana Ministra jest celowe, wskazane i potrzebne. Ale wymaga to znacznie więcej wysiłku, niż tylko „zadekretowanie” że sekretariaty mają udzielać informacji. Konieczne jest utworzenie w sądach czegoś, co w biznesie nazywa się chyba call center. To jest miejsca, gdzie specjalnie wyznaczeni pracownicy siedzą i zajmują się tylko odbieraniem telefonów i udzielaniem informacji, tudzież odpisywaniem na maile. Nie ma żadnego uzasadnienia dla tego, by tą pracą obciążać sekretarzy sądowych czy też pracowników biura obsługi interesantów. Należy zatrudnić odpowiednich ludzi, dać im odpowiedni sprzęt i odpowiednio ich przeszkolić. I wcale nie ma potrzeby, by siedzieli oni w każdym sądzie, wystarczy, że będą mieli dostęp do jego baz danych. Wystarczyło by w zasadzie jedno duże centrum na cały okręg sądowy, zatrudniające wielu pracowników i zajmujące sie wyłącznie udzielaniem informacji dzwoniącym. Pracowali by tam ludzie nie będący sekretarzami sądowymi i nie znający się na prawie, by nie ulegali pokusie udzielania porad, tak jak to dzisiaj bywa („a ja dzwoniłam do sądu i mi powiedzieli że to tak ma być”). A jeśli ktoś miałby jakąś informację do przekazania do sądu (np. że się spóźni) to ich można by je przekazywać chociażby przez komunikatory internetowe czy w ramach wewnętrznej sieci. Takie rozwiązania istnieją na rynku. Niestety są one zupełnie niemedialne, więc żaden minister nie myśli o ich wprowadzeniu w sądach. 

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Trzy przypadki

Dyskusja na temat tego, czy pozwany powinien wiedzieć, że toczy się przeciwko niemu proces zrobiła się dość ostra. Padło wiele argumentów i merytorycznych i personalnych. Ja nadal jednak jestem zdecydowanie przeciwny pozywaniu faktur, pozycji na liście wierzytelności, sald i temu podobnych przedstawicieli przyrody nieożywionej, często fikcyjnej i kreatywnie zaksięgowanej. Bo proces sądowy to nie procedura, w ramach której „przedsiębiorca” uzyskuje „przyklepanie” swego roszczenia. To nie jest procedura służąca uzyskaniu "pieczątki" potrzebnej dla rozliczenia się z podatków. W sądzie rozstrzygany jest spór dwóch równorzędnych stron o istnienie zobowiązania i obowiązku jego wykonania. Spór pomiędzy osobą podającą się za wierzyciela i domniemanym dłużnikiem. A spór toczyć się może tylko pomiędzy osobami fizycznymi lub prawnymi, a nie pomiędzy „przedsiębiorcą” i fakturą VAT albo pozycją 327 na liście wierzytelności.

Panowie przedsiębiorcy chcieliby, aby dochodzenie przez nich należności było maksymalnie ułatwione. Najlepiej jakby sąd nie żądał żadnych dowodów i poprzestał na ich solennym oświadczeniu, że pieniądze się należą. Najlepiej też jakby pozwany nic nie wiedział o tym, że zapada wyrok, bo jeszcze mógłby protestować i utrudniać odzyskanie należności, więc doręczenie powinno być przez podwójne awizo, oczywiście bez obowiązku udowadniania że adres jest właściwy. A jak już tak "bezproblemowo" uzyska się tytuł pójdzie się do komornika i zajmie dłużnikowi pensję albo konto i pieniądze odzyskane. A potem to już niech dłużnik udowadnia, że się nie należały. Niewątpliwie wtedy będzie zapewniona należyta ochrona przedsiębiorców przed niedobrymi dłużnikami, którzy uchylają się od płacenia długów. Dobrze, ale kto ochroni ludzi, których owi przedsiębiorcy uznali za dłużników? Bo niestety nie zawsze jest tak, że to, czego „przedsiębiorca” żąda mu się faktycznie należy. A obecny, tak hołubiony przez „przedsiębiorców” system nie zapewnia zwykłemu człowiekowi ochrony przed takimi przypadkami.

Przypadek pierwszy:
Pewien człowiek dowiedział się od koleżanek z księgowości, że właśnie komornik zajął mu pensję. Człowiek ów po paru telefonach osobiście pojechał do komornika, gdzie okazano mu nakaz zapłaty, a następnie do sądu, gdzie okazano mu akta. I okazało się, że powód podał błędny numer mieszkania więc przesyłki wracały jako awizowane, niestety bez adnotacji że adresat nie mieszka.

Przypadek drugi:
Pewien człowiek otrzymał informację z banku, że jego wniosek o kredyt nie został uwzględniony, ponieważ rachunek bankowy, na który miały być przelane środki został zajęty przez komornika. Po zapoznaniu się z aktami okazało się, że firma telefonokomórkowa podała w pozwie adres taki, jaki był podany w umowie, pomimo tego, że wcześniej informował ich pisemnie o zmianie adresu – i na nowy adres otrzymywał faktury.

Przypadek trzeci:
Pewien człowiek sprawdzając stan konta w banku bardzo się zdziwił, bo brakowało mu na nim kilkunastu tysięcy złotych. Po paru nerwowych telefonach i wizycie w banku udało mu się ustalić, że pieniądze te zostały wyegzekwowane przez komornika na rzecz gminy. Z analizy akt sądowych wynikło, że dług, który od niego ściągnięto powstał wiele lat temu, gdy mieszkał on jeszcze razem z rodzicami w komunalnym mieszkaniu. Nakaz wysłano wprawdzie na jego adres, ale niestety było to akurat wtedy, gdy był na kontrakcie za granicą tak więc go nie odebrał.

Te trzy przypadki to typowe skutki pozywania faktur oraz doręczania przez podwójne awizo. Niewłaściwe adresy, nieaktualne adresy, doręczenia w czasie nieobecności adresata. W pierwszym przypadku okazało się, że roszczenie opiera się na sfałszowanym wekslu. W drugim okazało się, że naliczenie opłat i kary umownej było sprzeczne z postanowieniami umowy stron. W trzecim żądana kwota była wprawdzie należna, ale w całości przedawniona. Sąd ostatecznie rozpoznał wniesione sprzeciwy i oddalił wszystkie powództwa. Ale co z tego, jak w pierwszym przypadku pozwany został wezwany do gabinetu szefa, gdzie poinformowano go, że pomimo wcześniejszych uzgodnień nie zostanie awansowany na kierownika działu, ponieważ dla firmy osoby, które nie wywiązują się z własnych zobowiązań są niewiarygodne. W drugim przypadku ów człowiek nie mógł wywiązać się z umowy przedwstępnej i stracił wpłacony zadatek i szansę na kupienie wymarzonego domu. A w trzecim okazało się, że pieniądze przepadły, bo spłacenie przedawnionego roszczenia jest skuteczne i nie można żądać zwrotu. A to wszystko dlatego, że pisma z sądu doręczano przez awizo zamiast do rąk pozwanego.

Dlatego wszczęcie każdego procesu sądowego powinno poprzedzać odnalezienie dłużnika i faktyczne doręczenie mu wezwania do wdania się w spór. Bo pozwanemu należy umożliwić rzeczywiste odniesienie się do żądania i przedstawienie zarzutów. Bo nie każdy powód jest faktycznie wierzycielem, i nie wszystko, czego „przedsiębiorcy” żądają faktycznie im się należy. A jak to technicznie wykonać? Otóż można doręczyć osobiście, pocztą do rąk własnych adresata, Można zapłacić za wykonywanie doręczeń Policji albo profesjonalnej służbie doręczeniowej tudzież wybrać jedno z wielu innych możliwych i stosowanych w świecie rozwiązań. Ale to już nie jest problem sądu, tylko powoda. I państwa, którego zadaniem jest stworzyć takie uregulowania prawne i warunki, w których zarówno „przedsiębiorcom” jak i zwykłym szarym obywatelom zapewniony zostanie należyty dostęp do wymiaru sprawiedliwości. Bo dzisiejszy system tego nie zapewnia. Nie wtedy, gdy wynik postępowania zależy od tego czy listonosz zastał kogoś w domu czy nie.

A co do „marginalnego problemu”. Może i jest marginalny, chociaż w mojej szafie zalega ponad 60 spraw, w których postępowania zawieszono z powodu braku aktualnego adresu pozwanego. Ale czy to oznacza, że wszystko jest w porządku? Bo jeżeli tak to proponuję zastosować tę samą metodę w postępowaniu karnym. Społeczeństwo, które płaci podatki na sądy będzie niezwykle zadowolone z tego, że sądy ułatwiają ściganie przestępców i wymuszają przestrzeganie prawa. Owszem efektem zaocznego sądzenia przez podwójne awizo będzie wsadzenie od czasu do czasu do więzienia kogoś niewinnego, ale to będą marginalne przypadki, więc nie powinno być problemu.

czwartek, 9 czerwca 2011

W ramki i na ścianę

Po zapoznaniu się z licznymi komentarzami do poprzedniego wpisu zdecydowałem, że muszę się jakoś ustosunkować, do niektórych wypowiedzi, które padły. Nawet zacząłem już pisać nowy tekst na temat tego co myślę o „przedsiębiorcach”, którzy uważają że sąd istnieje po to by pomagać im ściągać długi, czy ogólnie co myślę o pozywaniu zmarłych, nieobecnych czy nieistniejących ludzi „bo w wykazie mamy takie nazwisko i adres”. Ale zorientowałem się, że przecież wcześniej już to wszystko pisałem więc nie ma sensu jeszcze raz tego powtarzać. W całej tej dyskusji brakowało natomiast jednej dość istotnej kwestii: czemu tak naprawdę służy wnoszenie pozwów nie przeciwko ludziom a przeciwko fakturom czy pozycjom na liście kupionych wierzytelności.

Zwolennicy pozywania faktur jakoś zapominają o tym, że sam tytuł wykonawczy nie wystarczy żeby odzyskać należność. Że samo posiadanie wyroku czy nakazu z pieczątką klauzuli nic im nie da, bo żeby dostać swoje pieniądze i tak będą musieli znaleźć samego dłużnika. W końcu takiemu „przedsiębiorcy” borykającemu się z „zatorami płatniczymi” nie chodzi chyba o uzyskanie urzędowego zaświadczenia, że pieniądze mu się należą, tylko o odzyskanie tych pieniędzy, którymi będzie on mógł zapłacić inne zobowiązania. Co zatem przyjdzie owemu „przedsiębiorcy” z takiego „podwójnie awizowanego” nakazu skoro nie wie on gdzie znaleźć człowieka, któremu trzeba go pokazać by zażądać zapłaty? Włoży go sobie w ramki powiesi na ścianie? Przecież i tak będzie musiał ustalić prawdziwy adres dłużnika by prowadzić egzekucję bo bez tego ani rusz. Dlaczego więc „przedsiębiorcy” tak bardzo się bronią przed propozycjami, by od ustalenia prawdziwego adresu dłużnika uzależnić samo wniesienie pozwu do sądu? Jaka jest różnica pomiędzy szukaniem dłużnika by wyegzekwować od niego zasądzoną kwotę a szukaniem dłużnika by uzyskać wyrok zasądzający od niego należną kwotę?

Czasami podejrzewam, że przynajmniej niektórym powodom chodzi o to, że spisanie długu na straty z powodu bezskutecznej egzekucji wygląda w papierach lepiej niż spisanie go na straty, bo dłużnik się ulotnił i nie mamy od kogo zażądać zapłaty. Ten pierwszy przypadek to biznesowa siła wyższa, natomiast drugi, oj, to już pachnie nieodpowiedzialnymi decyzjami i narażeniem firmy na straty. Ten sam mechanizm działa chyba także wtedy, gdy „przedsiębiorca” składa wniosek o nakazanie dłużnikowi wyjawienia majątku w sytuacji, gdy przyczyną bezskutecznej egzekucji było to, że miejsce zamieszkania dłużnika jest nieznane. Zastanawiam się tylko, czy tacy „przedsiębiorcy” zdają sobie sprawę z tego, że konieczność zajmowania się przez sądy takimi sprawami skutkuje tym, że postępowania w innych sprawach trwają znacznie dłużej niż powinny.

Cóż proponuję? Ano zawsze to samo – obowiązek faktycznego doręczenia pozwu pozwanemu – i to do rąk własnych adresata. Nie przez podwójne awizo. Czy to zrobi sąd, czy może powód, czy osobiście czy przez doręczyciela, czy przez policję, czy przez woźnego sądowego to jest kwestia wtórna. Ale faktyczne doręczenie musi nastąpić. Bo nie może być mowy o sporze, jeżeli jedna ze stron nie wie, że ktoś od niej czegoś żąda. Jest to fundament bez którego nie może być mowy o zapewnieniu obywatelom prawa do rzetelnego rozpoznania ich sprawy. Dzisiejszy system tego nie zapewnia. Nie w sytuacji, gdy wynik postępowania zależy czasem od tego czy listonosz zastał kogoś w domu czy nie.

Oczywiście zgadzam się, że istnieje pewna, nawet dość liczna kategoria spraw, w których w zasadzie nie ma sporu pomiędzy stronami, jest tylko prosty fakt nie zapłacenia przez dłużnika którejś kolejnej faktury za telefon, zaległości w opłacaniu czynszu czy innych należności wynikającej z umowy. Takie sprawy w zasadzie nie powinny w ogóle trafiać do sądów, bo w nich trudno jest mówić o rozsądzaniu czegokolwiek, o rozstrzyganiu jakiegokolwiek sporu. Dłużnik zwykle nie zaprzecza roszczeniu wierzyciela, co najwyżej żali się, że nie stać go na zapłacenie długu „Rozpoznanie” takich spraw polega wyłącznie na „przyklepaniu” roszczenia i przystawieniu pieczątki, więc czy faktycznie musi się tym zajmować sąd? Znacznie prostszym rozwiązaniem byłoby wystawianie przez wierzyciela wezwania do zapłaty należności, które następnie byłoby zaopatrywane przez referendarza sądowego czy notariusza w odpowiednią klauzulę, bez badania istnienia zobowiązania, tak jak robi to dzisiaj lubelski „elektryczny” sąd. Następnie wierzyciel musiałby owo wezwanie doręczyć dłużnikowi – ponownie do rąk własnych a nie przez podwójne awizo na adres podany w umowie sprzed 15 lat. Dłużnik miałby wtedy 30 dni od otrzymania wezwania na zapłacenie, wyjaśnienie dlaczego nie może zapłacić albo na wniesienie powództwa o ustalenie nieistnienia zobowiązania. A jeżeli nie zapłaci to po tych 30 dniach wierzyciel mógłby udać się do komornika i wszcząć egzekucję. W ten sposób do sądów trafiałyby tylko te sprawy, w których istnieje rzeczywisty spór. I w efekcie te sprawy toczyłyby się znacznie szybciej.

piątek, 3 czerwca 2011

Licencja sądowa

Poprzedni wpis poświęcony otwarciu zawodów prawniczych wzbudził duże zainteresowanie, jeśli sądzić po ilości (i jakości) komentarzy oraz liczbie odwiedzin mojego bloga w ostatnim tygodniu. W szczególności wątpliwości budził pomysł umożliwienia absolutnie wszystkim występowania przed sądem. No cóż... chyba muszę się z tym zgodzić. Pozwolenie absolutnie wszystkim na bawienie się w pełnomocników skończyłoby się prawdopodobnie płaczem i zgrzytaniem zębów. Bo niestety, wbrew temu co wypowiadają się niektórzy w internetowych dyskusjach zajmowanie się „od lat” jakąś dziedziną prawa w urzędzie to odrobinę za mało, by występować przed sądem. Bo niestety przed sądem nie wystarczy mieć rację, trzeba jeszcze ją umieć udowodnić. Należycie i z poszanowaniem procedury sądowej. W zasadzie każdy, kto miał do czynienia z „partaczami” (w pierwotnym tego słowa znaczeniu) zrozumie co mam na myśli. Bo niestety czasami wydają się oni zapominać, że przedstawienie wielostronicowego rozważania na temat przesłanek wstąpienia w stosunek najmu na podstawie przepisów prawa lokalowego nie zastąpi przedstawienia dowodów na to, że powód faktycznie spełnia te przesłanki. A posiadane dowody należy złożyć, a nie zapowiadać ich złożenie "w razie potrzeby". A postanowienie o oddaleniu wniosków dowodowych jest niezaskarżalne więc nie ma sensu składać wniosków o sporządzenie jego uzasadnienia. Owszem, czasami takie „kwiatki” można odnaleźć także w pismach adwokatów i radców prawnych - pewien radca wniósł raz powództwo o zapłatę, w którym domagał się zasądzenia na rzecz swego klienta określonej kwoty jako „części spadku” – ale mimo wszystko nie aż tak często.

Jakie w takim razie powinno być przyjęte rozwiązanie tego problemu? Myślę, że najlepszy byłby państwowy egzamin i licencja sądowa, uprawniająca do występowania przed sądem. Ale tylko jedna, bez jakichśtam stopni i takich tam. Egzamin musiałby zdać każdy, kto chce występować przed sądami, niezależnie od tego czy to amator, absolwent Wyższej Szkoły Prawa i Obróbki Drewna czy może egzaminowany aplikant adwokacki. Wszyscy zdają egzamin tak jak na prawo jazdy. I dokładnie taki. Powinien on obejmować wyłącznie przepisy „ruchu” to jest sprawdzać, czy dany kandydat na mecenasa wie jak działa sąd, jakimi sprawami się zajmuje i potrafi wybrać właściwy. Że potrafi napisać pismo, że wie co w nim musi być zawarte i że należy składać odpisy. Że wie co jest zaskarżalne i jakie są terminy. Że wie kiedy wejść, kiedy wstać i po której stronie usiąść. I tylko tyle. To jaką ma wiedzę merytoryczną nie powinno być przedmiotem egzaminu, bo to już jest problem jego klienta. A państwo szanuje jego wolność wyboru, gwarantując mu tylko tyle, że jego licencjonowany pełnomocnik posiada dostateczną wiedzę, by nie pogubić się w sądzie.

Taki system ma przewagę zarówno nad proponowanym systemem „licencji” jak i nad systemem totalnej swobody wyboru. Zmuszałby wszystkich tych „młodych ambitnych” do zauważenia, że oprócz prawa materialnego, które oni świetnie znają, istnieje jeszcze prawo procesowe. Jednocześnie nie zmuszałby kandydatów na mecenasów by uczyli się całego prawa, choć zamierzają zajmować się tylko jakąś jego wąską dziedziną i nie podejmować się reprezentacji w innych sprawach. Wprowadzenie licencji sądowych  pozwoliłoby jednocześnie wprowadzić określone zakazy lub nakazy – np. obowiązek zachowania tajemnicy, działania na korzyść klienta, zakaz przyjmowania zlecenia od strony przeciwnej w postępowaniu - z sankcją w postaci utraty licencji. A adwokaci? A adwokatura istnieje dalej, ale wyłącznie jako stowarzyszenie zawodowe skupiające licencjonowanych prawników, które to stowarzyszenie gwarantuje swym autorytetem, iż jego członkowie posiadają określony poziom wiedzy i umiejętności. A to samo mogą robić także inne stowarzyszenia, organizacje i związki, oferując klientom swe usługi.

Ale to nigdy nie wejdzie w życie. Bo lobby adwokacko-radcowskie do tego nie dopuści. Bo straciliby wtedy monopol na występowanie przed sądami i w dodatku zostaliby sprowadzeni do roli tylko jednego ze stowarzyszeń zawodowych. Działającego na równi z Izbą Prawników Amatorów albo Kancelarią Prawdziwej Sprawiedliwości. A lobby to jest silne, o czym świadczą chociażby manewry mające na celu uchylenie przepisów nakładających na pełnomocników obowiązek wzajemnego doręczania sobie pism, tudzież wszelkich innych przepisów, które nakładają na nich jakiekolwiek obowiązki. Albo wprowadzenie przepisu, który nakładałby na sąd obowiązek pouczenia panów mecenasów jaka jest podstawa prawna zajmowanego przez nich stanowiska. Bo z punktu widzenia Panów Mecenasów najlepiej by było jakby sąd odwalił za nich całą robotę.

- - -

Dlatego uważam, że obowiązek doręczenia pozwanemu odpisu pozwu, i sprowadzenia na salę dowodów powinien spoczywać na stronie. Zwłaszcza, gdy jest ona reprezentowana przez zawodowego pełnomocnika.