czwartek, 9 czerwca 2011
W ramki i na ścianę
Po zapoznaniu się z licznymi komentarzami do poprzedniego wpisu zdecydowałem, że muszę się jakoś ustosunkować, do niektórych wypowiedzi, które padły. Nawet zacząłem już pisać nowy tekst na temat tego co myślę o „przedsiębiorcach”, którzy uważają że sąd istnieje po to by pomagać im ściągać długi, czy ogólnie co myślę o pozywaniu zmarłych, nieobecnych czy nieistniejących ludzi „bo w wykazie mamy takie nazwisko i adres”. Ale zorientowałem się, że przecież wcześniej już to wszystko pisałem więc nie ma sensu jeszcze raz tego powtarzać. W całej tej dyskusji brakowało natomiast jednej dość istotnej kwestii: czemu tak naprawdę służy wnoszenie pozwów nie przeciwko ludziom a przeciwko fakturom czy pozycjom na liście kupionych wierzytelności.
Zwolennicy pozywania faktur jakoś zapominają o tym, że sam tytuł wykonawczy nie wystarczy żeby odzyskać należność. Że samo posiadanie wyroku czy nakazu z pieczątką klauzuli nic im nie da, bo żeby dostać swoje pieniądze i tak będą musieli znaleźć samego dłużnika. W końcu takiemu „przedsiębiorcy” borykającemu się z „zatorami płatniczymi” nie chodzi chyba o uzyskanie urzędowego zaświadczenia, że pieniądze mu się należą, tylko o odzyskanie tych pieniędzy, którymi będzie on mógł zapłacić inne zobowiązania. Co zatem przyjdzie owemu „przedsiębiorcy” z takiego „podwójnie awizowanego” nakazu skoro nie wie on gdzie znaleźć człowieka, któremu trzeba go pokazać by zażądać zapłaty? Włoży go sobie w ramki powiesi na ścianie? Przecież i tak będzie musiał ustalić prawdziwy adres dłużnika by prowadzić egzekucję bo bez tego ani rusz. Dlaczego więc „przedsiębiorcy” tak bardzo się bronią przed propozycjami, by od ustalenia prawdziwego adresu dłużnika uzależnić samo wniesienie pozwu do sądu? Jaka jest różnica pomiędzy szukaniem dłużnika by wyegzekwować od niego zasądzoną kwotę a szukaniem dłużnika by uzyskać wyrok zasądzający od niego należną kwotę?
Czasami podejrzewam, że przynajmniej niektórym powodom chodzi o to, że spisanie długu na straty z powodu bezskutecznej egzekucji wygląda w papierach lepiej niż spisanie go na straty, bo dłużnik się ulotnił i nie mamy od kogo zażądać zapłaty. Ten pierwszy przypadek to biznesowa siła wyższa, natomiast drugi, oj, to już pachnie nieodpowiedzialnymi decyzjami i narażeniem firmy na straty. Ten sam mechanizm działa chyba także wtedy, gdy „przedsiębiorca” składa wniosek o nakazanie dłużnikowi wyjawienia majątku w sytuacji, gdy przyczyną bezskutecznej egzekucji było to, że miejsce zamieszkania dłużnika jest nieznane. Zastanawiam się tylko, czy tacy „przedsiębiorcy” zdają sobie sprawę z tego, że konieczność zajmowania się przez sądy takimi sprawami skutkuje tym, że postępowania w innych sprawach trwają znacznie dłużej niż powinny.
Cóż proponuję? Ano zawsze to samo – obowiązek faktycznego doręczenia pozwu pozwanemu – i to do rąk własnych adresata. Nie przez podwójne awizo. Czy to zrobi sąd, czy może powód, czy osobiście czy przez doręczyciela, czy przez policję, czy przez woźnego sądowego to jest kwestia wtórna. Ale faktyczne doręczenie musi nastąpić. Bo nie może być mowy o sporze, jeżeli jedna ze stron nie wie, że ktoś od niej czegoś żąda. Jest to fundament bez którego nie może być mowy o zapewnieniu obywatelom prawa do rzetelnego rozpoznania ich sprawy. Dzisiejszy system tego nie zapewnia. Nie w sytuacji, gdy wynik postępowania zależy czasem od tego czy listonosz zastał kogoś w domu czy nie.
Oczywiście zgadzam się, że istnieje pewna, nawet dość liczna kategoria spraw, w których w zasadzie nie ma sporu pomiędzy stronami, jest tylko prosty fakt nie zapłacenia przez dłużnika którejś kolejnej faktury za telefon, zaległości w opłacaniu czynszu czy innych należności wynikającej z umowy. Takie sprawy w zasadzie nie powinny w ogóle trafiać do sądów, bo w nich trudno jest mówić o rozsądzaniu czegokolwiek, o rozstrzyganiu jakiegokolwiek sporu. Dłużnik zwykle nie zaprzecza roszczeniu wierzyciela, co najwyżej żali się, że nie stać go na zapłacenie długu „Rozpoznanie” takich spraw polega wyłącznie na „przyklepaniu” roszczenia i przystawieniu pieczątki, więc czy faktycznie musi się tym zajmować sąd? Znacznie prostszym rozwiązaniem byłoby wystawianie przez wierzyciela wezwania do zapłaty należności, które następnie byłoby zaopatrywane przez referendarza sądowego czy notariusza w odpowiednią klauzulę, bez badania istnienia zobowiązania, tak jak robi to dzisiaj lubelski „elektryczny” sąd. Następnie wierzyciel musiałby owo wezwanie doręczyć dłużnikowi – ponownie do rąk własnych a nie przez podwójne awizo na adres podany w umowie sprzed 15 lat. Dłużnik miałby wtedy 30 dni od otrzymania wezwania na zapłacenie, wyjaśnienie dlaczego nie może zapłacić albo na wniesienie powództwa o ustalenie nieistnienia zobowiązania. A jeżeli nie zapłaci to po tych 30 dniach wierzyciel mógłby udać się do komornika i wszcząć egzekucję. W ten sposób do sądów trafiałyby tylko te sprawy, w których istnieje rzeczywisty spór. I w efekcie te sprawy toczyłyby się znacznie szybciej.