Obsługiwane przez usługę Blogger.

środa, 25 grudnia 2013

Dzisiaj w Betlejem...



Do bazyliki Narodzenia w Betlejem prowadzi ulica Żłóbka (Manger str.). Jeżeli jednak ktoś spodziewał się jakiejś reprezentacyjnej alei, ozdobionej scenami biblijnymi i figurami świętych to mocno się zawiedzie. Ulica jak ulica. Wąska, kręta, z wąskimi chodniczkami po bokach, idąca wzdłuż dość stromego zbocza góry. Między budynkami roztacza się widok na dolinę, skupiska domów na pobliskim wzgórzu, a bliżej na zapuszczone podwórka domów zbudowanych poniżej. W oddali gdzieniegdzie można dostrzec szarą linię betonowego muru separacyjnego, oddzielającego terytorium Autonomii Palestyńskiej od Izraela. Sama ulica wygląda zaś... egipsko. Niczym w zasadzie nie różni się od bocznych uliczek Hurghady czy Safagi.

Takie same sklepy, tacy sami ludzie, nawet organizacja ruchu ulicznego taka sama. Tu także ruch prawostronny wymuszany jest przy pomocy wysepki na środku ulicy, a na skrzyżowaniach używa się  nie kierunkowskazów, a klaksonu. Po drodze parę razy musimy przechodzić na drugą stronę, bo chodnik blokują kubły ze śmieciami, stelaże, na których wietrzą się miejscowe wypieki, albo też zaparkowany na nim autobus, który pamięta chyba jeszcze czasy mandatu brytyjskiego. Podejście do czystości miejsc publicznych też tu jest hm... egipskie więc czasem trzeba i ominąć conieco.

Ostatni zakręt, ostatnie podejście i wychodzimy na plac Żłóbka, gdzie znajdziemy samą bazylikę
Narodzenia. Przy czym słowo "znajdziemy" jest tu jak najbardziej na miejscu. Nad placem góruje minaret meczetu, obok niego potężna, nowoczesna bryła centrum pokoju, a po drugiej stronie placu pasaż handlowy. Czwartą stronę placu zajmuje jakiś niski, stary budynek, obudowany rusztowaniami i sprawiający wrażenie, jakby po wyburzeniu frontowej części wystawiono na widok wewnętrzną ścianę działową, nieforemną, z otworami w przypadkowych miejscach. Ruina, nic szczególnego, w zasadzie tylko psuje estetykę miejsca. I to właśnie jest bazylika Narodzenia Pańskiego.

Do wnętrza Bazyliki prowadzą niskie i wąskie drzwi, przechodząc przez które należy pochylić się z pokorą należną temu miejscu, tak jak to od stuleci czyniły kolejne pokolenia pielgrzymów odwiedzających to miejsce. Bazylikę wzniesiono w 565 r. na polecenie cesarza Justyniana, ma więc ona ponad 1400 lat. Tych, którzy wewnątrz oczekiwali bizantyjskiego przepychu czeka jednak rozczarowanie. Wnętrze jest ciemne, ponure, światło do wnętrza wpada tylko przez niewielkie okna w górnej części ściany głównej nawy. Na ścianach  zalega warstwa kurzu i sadzy, w bocznej nawie po prawej urządzono skład rusztowań i innych utensyliów budowlanych. Wysoko, na ścianie widać jeszcze resztki złotej mozaiki, a pod warstwą kurzu na kolumnach można jeszcze dostrzec zarysy polichromii, próżno jednak szukać rzeźb, obrazów, kandelabrów, sufit zdobią tylko surowe, drewniane belki. Dopiero w tylnej części, gdzie nad wejściem do groty umieszczono ołtarz w półmroku pojawiają się odblaski słońca na złotych koszulkach ikon i girlandach lamp oliwnych okalających podwyższenie przed ikonostasem.

No właśnie. Wielu turystów, podobnie jak i pielgrzymów, nie zdaje sobie sprawy z tego, że Bazylika Narodzenia to cerkiew, świątynia chrześcijan obrządku wschodniego. A dokładniej obrządków wschodnich, bo nawa główna, wraz z ołtarzem głównym, a także sama grota Narodzenia należy do greckiego kościoła prawosławnego, a boczna kaplica po lewej stronie do apostolskiego kościoła ormiańskiego. Dla porządku jako współużytkowników Bazyliki wymienić należy jeszcze Franciszkanów, oni jednakże z ramienia kościoła rzymskokatolickiego zarządzają tylko niewielką wnęką w grocie, nazywaną Żłóbkiem. Podział ten ustalony został z łaski sułtańskiej (i jak to mówią, za carskie złoto) na początku XIX wieku i z mniejszymi lub większymi problemami funkcjonuje do dziś. Ustalono dokładnie kto i kiedy się modli, i jak długo, co może wieszać na ścianach, no i kto co sprząta. Katolicy na przykład mogą się modlić w swoim kąciku w grocie tylko o oznaczonej godzinie i tylko przez 20 minut, a specjalny "poganiacz" pilnuje, żeby nikt tego czasu nie przekraczał.

Nasuwa się tu pytanie dlaczego pomimo patronatu trzech kościołów to jedno z najświętszych miejsc chrześcijaństwa jest w tak fatalnym stanie, dlaczego we wnętrzu Bazyliki straszą zacieki na ścianach i odpadające  tynki, a jako źródło światła służą paskudne energooszczędne "spiralki" dające trupioblade światło?. A odpowiedź niestety brzmi, że właśnie dlatego. Pozostawienie świątyni w rękach trzech gospodarzy wymaga od nich współpracy, a z tym bywa trudno. Trzeba uzgodnić co trzeba zrobić, i za ile, no i zaufać sobie, że prace te nie będą miały na celu zaakcentowania swego władztwa nad tym świętym miejscem. A z tym może być trudno, bo jeżeli Franciszkanie odmalowaliby świątynię mogłoby to zostać - mając na uwadze precedensy - uznane za przejęcie władztwa nad tą częścią bazyliki. Dodajmy do tego kwestie doktrynalne, sprowadzające się do tego że jedni drugich uznają nieomalże za heretyków i mamy warunki bardzo "sprzyjające" porozumieniu i współpracy. Parę razy mnisi różnych obrządków się nawet podobno pobili na gruncie tego kto co zamiata i którędy chodzi. I nawet woda kapiąca z przeciekającego dachu gorących głów nie ostudziła. No cóż... błogosławieni, którzy wprowadzają pokój...

Pozostaje tyko mieć nadzieję, że kolejny rok sprawi, że pokój zagości w Betlejem. I w samej Bazylice, i w mieście, i po obu stronach muru dzielącego Betlejem od Jerozolimy. Ze znikną tablice ostrzegające, że przekroczenie go grozi śmiercią. Że ludzie zrozumieją, jak głupio dotąd postępowali.

Czego wszystkim, świątecznie, życzę.




środa, 18 grudnia 2013

Bazgroły



Trafiło do mnie pismo, bardzo istotne z punktu widzenia pewnej sprawy. Mniejsza o to jakiej, istotne jest to, że zgodnie z paroma innymi pismami winno ono być opatrzone podpisami dwóch ważnych osób, albo będzie nieważne. A mówiąc po prawniczemu zawiera ono oświadczenie woli, które dla swej ważności wymaga formy pisemnej, to jest opatrzenia pisma własnoręcznymi podpisami dwóch osób umocowanych do łącznej reprezentacji składającego oświadczenie. No i co my tam mamy? Ano na dole, pod treścią pisma są dwie pieczątki imienne owych ważnych osób, z podaniem ich wicestanowisk, oraz coś, co chyba miało być podpisami... Chyba, bo na jednej z pieczątek jest jakby sinusoida (czyli przechylone na lewo rozwlekłe „S”) a na drugiej trzy ukośne kreseczki różnej długości, albo trzy jedynki na bardzo długich nóżkach, zależnie jak patrzeć. No i nasuwa się pytanie, które od dawna za mną „chodziło”, gdy przerabiałem na wyroki setki seryjnych pozwów opatrzonych podpisem typu „ptaszek w górę i w dół”. Czy takie coś to w ogóle jest podpis? A jeżeli nie, to gdzie jest granica pomiędzy podpisem a bazgrołem? 
Sięgnięcie do źródeł podstawowych, czyli do orzecznictwa oraz komentarzy sporządzanych na podstawie orzecznictwa nie daje jednoznacznej odpowiedzi, prowadzi raczej do większej ilości pytań. Można bowiem w nich znaleźć cytaty i stwierdzenia na poparcie każdej z możliwych wersji. Na przykład jeżeli ktoś chce argumentować, że taka sinusoida i kreseczki nie są podpisem może podeprzeć się stanowiskiem Sądu Najwyższego zawartym w Uchwale 7 sędziów z 30 grudnia 1993 r. (sygn. akt III CZP 146/93) cytując, iż:
Podpis musi obejmować co najmniej nazwisko. Z wymagania tego wynika, że nie chodzi o dowolną postać pisanego znaku ręcznego, lecz o napisane nazwisko. Nazwisko to może być skrócone; pomijanie niektórych liter, zwłaszcza samej końcówki nazwiska, jest w praktyce obrotu prawnego powszechne. Istotne jest to, by napisany znak ręczny - przy całej tolerancji co do kształtu własnoręcznego podpisu - stwarzał w stosunku do osób trzecich pewność, że podpisujący chciał podpisać się pełnym swoim nazwiskiem oraz że uczynił to w formie, jakiej przy podpisywaniu dokumentów stale używa. 
Podobny fragment wykopiemy także w innym często powoływanym orzeczeniu, to jest w postanowieniu Sądu Najwyższego z dnia 17 czerwca 2009 r. (sygn. akt IV CSK 78/09), gdzie napisano: 
 Podpis powinien składać się z liter i umożliwiać identyfikację autora, a także stwarzać możliwość porównania oraz ustalenia, czy został złożony w formie zwykle przezeń używanej; podpis więc powinien wykazywać cechy indywidualne i powtarzalne.
 W oparciu o te stanowiska wyciągnąć należałoby wniosek, że jeżeli złożony na piśmie znak graficzny nie składa się z liter, nie jak również nie zawiera cech indywidualnych i powtarzalnych to nie jest on podpisem w rozumieniu art. 78 kc, a więc pismo nim opatrzone nie spełnia wymagań, jakie prawo przewiduje dla pisemnej formy oświadczenia woli. Tak więc wspomniana na początku sinusoida i trzy kreseczki to nie są podpisy (bo nie składają się z liter) i całe pismo jest bezskuteczne, z poważnymi skutkami dla je przedstawiającego...
No ale jak to bywa z powoływaniem się na orzecznictwo można też wybrać i takie cytaty – nawet z tych samych orzeczeń - które pozwolą uzasadnić, że takie „bazgrołki” to też podpisy, a więc wszystko jest w porządku. Na przykład w cytowanej Uchwale z 1993 r. napisano też: 
Podpis nieczytelny stanowi wyraz woli napisania nazwiska wówczas, gdy podpisujący w taki właśnie sposób pisze swoje nazwisko, składając podpisy na dokumentach. Dlatego też podpis nieczytelny powinien być złożony w formie zwykle używanej, a więc w formie, która jest tym samym znana szerszemu kręgowi osób. Tak wykonany podpis, choć nie daje się odczytać, wyraża napisane nazwisko a zarazem pełni funkcję identyfikacyjną.
 Powołując się na taki argument można zatem wywodzić, iż i sinusoida, i trzy kreseczki to są podpisy, o ile tylko podpisywacz tak właśnie się zwykle podpisuje i wszyscy o tym wiedzą. Tak więc wystarczy wykazać, iż z racji podpisywania tysięcy pism podpis mu się „uprościł” i w takiej postaci jest obecnie używany na dokumentach, a wszystko będzie w porządku, pismo jest skuteczne, a płacić ma ten drugi.
Tu jednak jest miejsce na kolejne pytanie – pytanie o to jak daleko można „upraszczać” podpis, przekształcać go w znak graficzny, by nadal zachował on swą podstawową funkcję – to znaczy umożliwiał identyfikację osoby, która go złożyła. Czy bazgrołek długopisem „góra-dół z pętelką” to jeszcze podpis czy już nie? Czy trzy krzyżyki to jeszcze podpis, czy już nie? A trzy kreseczki? Oczywiście możemy twierdzić, że dana osoba zawsze taki znaczek stawia na pismach... ale czy to wystarczy? Czy patrząc na niego, i porównując z innymi będzie go można odróżnić od takiego samego znaczka postawionego przez inną osobę? Czy ma on w sobie dość cech indywidualnych i powtarzalnych, by odróżnić go od znaków stawianych przez inne osoby i uznać za stale używany, jak to wskazał Sąd Najwyższy w cytowanym wyżej postanowieniu z 2009 r. ? Mam co do tego spore wątpliwości. A co jeśli ktoś zaprzeczy, że tego „ptaszka”, „zygzaczek” czy „kreseczkę” postawił właśnie ten, którego pieczątkę na nim przybito? Czy będzie na nim dość cech pozwalających biegłemu z zakresu badań pisma stwierdzić „tak, naniesiono go ręką tej osoby”? Bo jeżeli nie, to znaczy, że taki znak graficzny nie spełnia podstawowej funkcji podpisu, to znaczy nie pozwala na identyfikację jego autora. Nie jest więc podpisem tylko bazgrołem. A umowy podbazgrołowane skutku prawnego nie mają...

No i cóż mam zrobić z moim pismem zaopatrzonym w dwie pieczątki i dwa bazgroły, wniesionym w sprawie w której wydano nakaz zapłaty na podstawie podbazgrołowanego pozwu od którego wniesiono podbazgrołowany sprzeciw?




czwartek, 5 grudnia 2013

Adresata nie zastałem



Załóżmy, że z jakiegoś powodu, przeciwko komuś wydany został nakaz zapłaty. Nakaz ten następnie, zgodnie z procedurą wysłano mu na adres podany w pozwie, lecz przesyłka została zwrócona przez pocztę jako „nie podjęta w terminie”. Na przesyłce mamy adnotacje o dwukrotnym, w odstępach tygodniowych, awizowaniu, oraz adnotację doręczyciela „adresata nie zastałem”. Zastanówmy się więc co to oznacza, dlaczego rzeczony pozwany nam tego listu nie odebrał. A mamy 8 możliwości:

1.  bo zgubił awizo, miał daleko na pocztę, wtedy padało, a tak w ogóle to miał ważniejsze sprawy, niż jakieś listy z sądu, a to wszystko to go i tak nie obchodzi;

2.  bo uznał, że jak nie odbierze, to w ten sposób uniknie problemów, bo przecież jak nie dostał listu, to nic mu nie mogą zrobić, prawda?

3.  bo go akurat nie było w domu, z jednego z tysiąca możliwych powodów, począwszy od urlopu na wsi, przez pobyt w szpitalu, na udziale w misji w Afganistanie skończywszy;

4.  bo nie było go w domu, ponieważ jakiś czas temu został przejęty na rachunek Skarbu Państwa, znaczy się w drodze programowego oddziaływania próbuje się go resocjalizować w jednostce penitencjarnej;

5.  bo listonosz awizo wprawdzie wypisał, ale zapomniał je wsadzić do skrzynki (i tak dwa razy) więc adresat nic a nic nie wiedział o tym, że jest do niego jakiś list z sądu; 

6.  bo od jakiegoś czasu pod tym adresem już nie mieszka, ponieważ postanowił się przeprowadzić gdzie indziej;

7.  bo tam nie mieszka, i nigdy nie mieszkał. Może kiedyś ten adres gdzieś podawał, ale mieszkać to tam nigdy nie mieszkał;

8.  bo nie ważne czy tam mieszkał czy nie mieszkał od jakiegoś czasu jedynym sądem władnym do rozpoznawania spraw z jego udziałem jest Sąd Ostateczny.

No i co teraz zrobimy? Zgodnie z art. 139 kpc przesyłki prawidłowo awizowane można uznać za doręczone, i jeśli kierować się tylko adnotacjami na przesyłce, to we wszystkich tych przypadkach możemy uznać przesyłkę za doręczoną, a po dwóch tygodniach uznać nakaz zapłaty za prawomocny, i odfajkować prawidłowo zakończoną sprawę. No bo przecież doręczyciel zamieścił prawidłowe adnotacje o awizowaniu, terminy upłynęły, są podpisy doręczyciela (no, maziaje takie, ale może być) więc niby dlaczego nie uznać za doręczone. Tyle tylko, że z tych wszystkich przypadków o prawidłowym doręczeniu „przez awizo” można mówić tylko wówczas, gdy adres, na który dokonano doręczenia był faktycznie adresem miejsca zamieszkania pozwanego. A i to nie zawsze, bo jeśli odwołać się do wymienionych wyżej możliwości to doręczenie mogłoby zostać uznane za prawidłowe tylko w przypadkach 1, 2 i 3, przy czym w tym ostatnim pozwany mógłby domagać się przywrócenia uchybionego terminu. Ale jak odróżnić te trzy przypadki, gdzie podwójne awizo równa się doręczeniu od pozostałych pięciu? Ano dobre pytanie...

Samo oglądanie przesyłki nic nam nie da, bo awizo jest awizo, a adnotacja „adresata nie zastałem” może odnosić sie zarówno do takiego co nie odebrał bo nie chciał, jak i do takiego co nie odebrał, bo od paru lat nie żyje. Możemy spróbować przeanalizować pod tym kątem dokumenty dołączone do pozwu, ale to rzadko kiedy da nam odpowiedź. To, że w dokumentach widnieje inny adres wcale nie oznacza, że pozwany nie zamieszkuje pod adresem, na który próbowaliśmy mu doręczać – no chyba, że wygląda na to, że powodowi przy wpisywaniu adresu do pozwu pomyliły się cyferki w numerze domu czy mieszkania. Podobnie zresztą to, że adres zgadza się z podanym w umowie nie oznacza, że jest on nadal aktualny, bo umowy są często sprzed wielu lat. Wyjątkowo w dokumentach znajdzie się pismo pozwanego zawiadamiające o zmianie adresu, albo dokument z którego wynika, że ten adres to nie jest adres zamieszkania, ale np. sklepu czy warsztatu prowadzonego przez pozwanego. Tak więc nie tędy wiedzie droga do ustalenia czy mamy doręczone, czy nie.

Od pewnego czasu mamy drugie narzędzie, to znaczy dostęp bezpośredni do danych osobowych i adresowych poprzez portal PESEL-SAD. Narzędzie jest wprawdzie dość toporne, i na odpowiedź trzeba czekać najmarniej godzinę, ale też pomaga. Niestety nie za bardzo, gdyż z punktu widzenia problemu „czy doręczono” przy jego pomocy z pewnością można ustalić tylko to, że nie doręczono, bo pozwany nie żyje. A i to nie do końca, bo pomiędzy zgonem a ujawnieniem tego faktu w systemie może upłynąć kilka tygodni. Jeśli zaś chodzi o pozostałe przypadki, to na podstawie danych uzyskanych z bazy można co najwyżej wnioskować lub domniemywać co do skuteczności doręczenia, bazując na informacjach o zameldowaniu. A zameldowanie i zamieszkanie to dwie zupełnie różne rzeczy...

Jeżeli po sprawdzeniu okaże się, że pozwany jest zameldowany pod adresem podanym w pozwie to uprawdopodabnia nam to, że mamy do czynienia z przypadkiem 1, 2, 3, 4 lub 5, ale jednocześnie nie wyklucza przypadku 6, 7 i 8. A nie wyklucza, bo to, że ktoś jest gdzieś zameldowany wcale nie oznacza, że faktycznie tam mieszka, ani nawet że kiedykolwiek tam mieszkał. Życie zna bowiem znacznie więcej przypadków, niż są to w stanie wymyśleć scenarzyści telenowel (z „Modą na sukces” włącznie) i jest absolutnie możliwe, że ktoś się wyprowadził parę lat temu, ale nie wymeldował, jak i to, że ktoś „załatwił sobie meldunek” w jakimś miejscu, bo był on mu do czegoś potrzebny. Albo że nie żyje, tylko jeszcze tego faktu w systemie nie odnotowano.

Podobnie, gdy z systemu wyjdzie nam, że pozwany nie jest zameldowany pod danym adresem to na tej podstawie faktycznie trudno jest wprost wnioskować, że pozwany tam nie mieszka. Mnóstwo ludzi mieszka bez „meldunku”, często przez wiele lat, zwłaszcza, gdy wynajmują mieszkania, albo czekają cierpliwie „na akt notarialny” przy kupowaniu mieszkania od dewelopera. Uprawdopodabnia to zatem przypadki 6 i 7, ale nie wyklucza 1, 2, 3, 4 i 5. Pewne wnioski można dodatkowo spróbować wyciągnąć z historii „meldunków”. Na przykład jeżeli ktoś był zameldowany pod adresem podanym w pozwie, ale się z niego wymeldował, to można przypuszczać, że po prostu się przeprowadził. Oczywiście o ile wymeldowanie się było połączone z faktyczną zmianą miejsca zamieszkania, a nie miało na celu tylko uzyskanie jakiejś korzyści wynikającej z zameldowania w konkretnym miejscu. Jeżeli kogoś wymeldowano w trybie administracyjnym, z powodu nie zamieszkiwania no to można w zasadzie zakładać, że jednak tam nie mieszka... chyba że było to tak, że rodzice synka wymeldowali żeby nie płacić za niego, ale on po jakimś czasie wrócił i sobie grzecznie mieszka. 

Cóż więc należy robić? Ano chyba tylko rzucić monetą. Albo zaryzykować i postawić na jedną z dwóch opcji. Tyle że w tej grze stawką są ludzkie sprawy, a taki błędnie uznany za doręczony nakaz może potem narobić problemów. I to zarówno pozwanemu, który będzie to musiał „odkręcać”, jak i powodowi, który w połowie egzekucji może się dowiedzieć, że wcale nie ma prawomocnego nakazu, bo sąd uznał, że nie dokonano skutecznego doręczenia, więc wniesiony po paru latach sprzeciw jest skuteczny. Gdzie tutaj pewność, zaufanie do orzeczeń sądowych? To samo zresztą może działać w drugą stronę, powód, który ma słuszne roszczenie, i ustalił prawidłowy adres pozwanego może nie uzyskać nakazu zapłaty, ponieważ sąd nie uznał doręczenia za prawidłowe, i w dodatku żąda podania aktualnego adresu pozwanego twierdząc, że prawidłowy jest nieprawidłowy. Ucieka czas, pieniądze, nerwy, a i autorytet wymiaru sprawiedliwości na tym nie zyskuje. Inaczej mówiąc jest problem, i warto by go jakoś rozwiązać.

Niestety rozwiązanie problemu doręczeń zastępczych może nastąpić tylko w drodze rozsądnej legislacji. Rozwiązania są dwa: można albo wprowadzić obowiązek rzeczywistego doręczenia pierwszego pisma w sprawie – czyli zlikwidować doręczenie zastępcze w ogóle – albo wprowadzić domniemanie doręczenia przesyłki na adres zameldowania. Wprowadzenie tego drugiego rozwiązania nie wymagałoby przy tym naprawdę żadnych istotnych zmian – wystarczyłaby drobna zmiana art. 139 kpc polegająca na wpisaniu, że przesyłki wysłane na adres zameldowania uznaje się za doręczone. Planowana likwidacja obowiązku meldunkowego nie stanowi tu przeszkody – wystarczy przekształcić istniejący dziś rejestr adresów zameldowania w rejestr adresów do doręczeń, zachowując tę samą infrastrukturę i procedury wpisów itp. Co więcej w zasadzie nic nie stałoby na przeszkodzie, by dzisiejsze „stałe zameldowanie” stało się deklarowanym miejscem zamieszkania np. dla potrzeb ustalania właściwości miejscowej, a „zameldowanie czasowe” stało się deklarowanym adresem do doręczeń. I sytuacja byłaby prosta. Jeżeli obywatel zadeklarował, że będzie odbierał listy pod danym adresem, to znaczy, że doręczenia dokonane na ten adres uznaje się za skuteczne po upływie terminu awizowania. I nie ma problemu, czy adres był prawidłowy czy nie – był w rejestrze, znaczy był prawidłowy. I to jest problem obywatela by podać taki adres, pod którym będzie mógł odbierać listy. 

No i na koniec zwyczajowe pytanie: dlaczego tego jeszcze nie zrobiono?