Obsługiwane przez usługę Blogger.

niedziela, 27 lutego 2011

Formuła X

Pisząc o eksmisjach nie sposób jest pominąć innego związanego z nimi problemu, to jest kwestii możliwości uzyskania przez właściciela faktycznej ochrony swego prawa własności. Faktycznej, to znaczy doprowadzenia do stanu, w którym osoba bezprawnie zajmująca lokal opuści go i zabierze wszystkie swoje rzeczy. Bo w końcu po to się występuje o eksmisję by odzyskać lokal, a nie po to, by uzyskać urzędowe potwierdzenie że ten drugi nie ma prawa w nim mieszkać. Pozornie może wydawać się, że nie ma tu żadnego problemu. Sąd wyda wyrok, z wyrokiem idzie się do komornika a ten wygania dzikiego lokatora z mieszkania, wywozi jego meble, a klucze do lokalu oddaje właścicielowi. W praktyce jednak droga do odzyskania swej własności jest długa i wyboista.

Już na wstępie procesu właściciel lokalu jest na przegranej pozycji. Gdyby próbować opisać jego drogę do odzyskania mieszkania jako wyścig Formuły 1 trzeba by powiedzieć, że startuje on z alei serwisowej. Po pierwsze przed wniesieniem powództwa musi on ustalić kto tak faktycznie mieszka w tym lokalu. Bo nie wystarczy obecnie pozwać tylko głównego lokatora, czy też osobę która była najemcą lokalu, trzeba pozwać wszystkich. Zameldowanych i niezameldowanych, pełnoletnich i niepełnoletnich. Bo jeżeli w trakcie procesu okaże się, że w lokalu mieszka jeszcze ktoś to sąd będzie musiał z urzędu wezwać go do udziału w sprawie. A żeby to zrobić wezwie powoda do oznaczenia tej osoby z imienia i nazwiska. Tak więc jeżeli właścicielowi zależy na szybkim odzyskaniu mieszkania to musi najpierw zabawić się w detektywa i przy pomocy dostępnych mu środków ustalić kto tak naprawdę mieszka w należącym do niego lokalu.

Załóżmy że w drodze wywiadu u sąsiadów, skrytej obserwacji lokalu i przy wykorzystaniu szeregu technik operacyjnych udało się właścicielowi ustalić dane osób bezprawnie zajmujących jego lokal i wniósł pozew o eksmisję. Dochodzi do pierwszej rozprawy, podczas której teoretycznie wszystko powinno się skończyć. No bo sprawa jest oczywista, pozwani nie mają prawa mieszkać więc się muszą wyprowadzić, sąd wyda wyrok, komornik go wykona i po sprawie. Ale niestety owa rozprawa to nie jest ostatnia prosta za którą czeka meta w postaci odzyskania lokalu. To dopiero pierwszy zakręt, w dodatku bardzo ostry, nie oznakowany i pokryty plamami oleju. Bardzo łatwo tu wpaść w poślizg i wylądować w żwirowej pułapce. Otóż na owej rozprawie pozwany może oświadczyć, że oprócz osób wskazanych w pozwie w lokalu mieszka jeszcze małoletni wnuczek. Sąd w takiej sytuacji ma obowiązek wezwać owego wnuczka do udziału w sprawie jako pozwanego i zawiadomić o rozprawie jego opiekuna. A tu może się okazać, że żaden z pozwanych nie ma prawa reprezentowania małoletniego. Bo to było tak, że kochana córeczka podrzuciła dzieciaka rodzicom, poszła „w Polskę” i nie wiadomo gdzie jest. Trzeba więc będzie odroczyć rozprawę i zwrócić się o ustanowienie opieki nad dla małoletnim. A na następnej rozprawie może się okazać, że córeczka marnotrawna powróciła do lokalu, tak więc do udziału w sprawie trzeba wezwać także i ją. I niestety nie da się tego zrobić bez odroczenia rozprawy bo niestety nie przyszła z rodzicami do sądu, no bo musi zajmować się dzieckiem.

Gdy uda się pokonać i ten zakręt i sąd wyda wreszcie wyrok nakazujący eksmisję pozwanych z lokalu to jeszcze nie koniec wyścigu. Pozwanemu służy oczywiście prawo wniesienia apelacji, i choćby była ona oczywiście bezzasadna musi zostać rozpoznana z pełną pompą i zadęciem. A to, przy pomyślnych wiatrach trwa minimum kilka miesięcy. No ale załóżmy że wreszcie właściciel uzyskał upragniony Tytuł Wykonawczy – wyrok nakazujący pozwanym opuszczenie lokalu opatrzony pieczęcią zaświadczającą iż podlega on przymusowemu wykonaniu przez komornika. Uszczęśliwiony właściciel idzie z nim do komornika... i wpada w kolejny śliski i niebezpieczny zakręt. A nawet dwa.

Pierwszy zakręt wynika z tego, że pod hasłami ochrony praw człowieka i takimi tam podobnymi zabroniono wykonywania eksmisji „na bruk” co oznacza, że komornik nie może po prostu wystawić bezprawnie zajmującego lokal razem z meblami na podwórko. Eksmitowany musi otrzymać „pomieszczenie tymczasowe”, które musi mu wskazać gmina albo właściciel lokalu z którego jest on eksmitowany. Inaczej mówiąc jak chcemy, by ktoś wyniósł się z bezprawnie zajmowanego mieszkania musimy mu znaleźć inne mieszkanie. I to w tej samej miejscowości. Załóżmy jednak, że nasz rajdowiec jednak znalazł odpowiednie pomieszczenie i wskazał je komornikowi. Pierwszy zakręt pokonany, ale oto wpadamy w następny. Komornik przychodzi do mieszkania z wszystkimi niezbędnymi kwitami a tu okazuje się, że akuratnie synek pana lokatora wrócił z wczasów we Wronkach-Zdrój i zamieszkał z rodzicami. No a córeczka przyniosła tatusiowi w prezencie kolejnego wnusia. A że przeciwko nim wyroku eksmisyjnego nie ma, to i komornik nie może ich eksmitować, może tylko grzecznie poprosić by dobrowolnie się wyprowadzili. Bo w wypadku eksmisji z lokalu zaspokajającego potrzeby mieszkaniowe dłużnika eksmitować można tylko osoby, przeciwko którym wydano tytuł wykonawczy. Tak więc jedyne co pozostaje naszemu rajdowcowi to jechać dalej... bez gwarancji, że po kolejnym okrążeniu zobaczy kraciastą flagę.

środa, 23 lutego 2011

X-misja

W poprzednim wpisie napisałem jak to za sprawą wydanego wyroku stałem się nieomal zbrodniarzem przeciw ludzkości winnym pozbawienia wszelkich praw ludzkich, a także – o ile dobrze pamiętam – usiłowania spowodowania ciężkiego uszczerbku na zdrowiu. W związku z tym pan „pokrzywdzony” zażądał dla mnie łącznej kary 12 lat pozbawienia wolności, miliona złotych odszkodowania i natychmiastowego pozbawienia mnie urzędu za „sprzeniewierzenie się ideałom Sierpnia ‘80”. Chociaż nie do końca jestem pewien, czy to to akurat on, czy to ten drugi, który twierdził, że mój wyrok narusza jego swobodę sumienia i wyznania, bo teraz nie będzie miał możliwości w godnych warunkach się modlić. Albo ten trzeci, który jednocześnie zarzucał mi działanie z pobudek rasistowskich, antypolonizm, prosemityzm, syjonizm i przynależność do ŻydoKomunoMasonoHomoLiberalnego spisku przeciwko niemu jako Prawdziwemu Polakowi.

Wszystkie te sprawy, w których dopuściłem sie owych straszliwych zbrodni były to sprawy o eksmisję. Nic – poza oryginalnymi poglądami panów pozwanych na kształt otaczającego ich świata - w zasadzie ich nie wyróżniało z dziesiątek i setek podobnych spraw wszczętych po tym jak gmina zaczęła robić porządki w lokalach komunalnych. Wniesiono wtedy wiele pozwów przeciwko osobom, które zajmowały mieszkanie „po babci”, wynajmowały je od „komunalnego” lokatora (oczywiście za rynkową stawkę), „opiekowały się” mieszkaniem znajomego, czy kuzyna, który aktualnie zamieszkał „u rodziny na wsi”, czy też „dowiedziały się że jest wolne mieszkanie” i je sobie po prostu zajęły. Wystąpiono też wtedy o eksmisję tych lokatorów, którym w ciągu ostatnich kilkunastu lat wypowiedziano umowy najmu za nie płacenie czynszu, lecz dotąd ignorowali oni wezwania do wyprowadzenia się. Równolegle wypowiedziano wielu osobom umowy najmu za nie płacenie czynszu, albo za bezprawne podnajmowanie (lub użyczanie) lokalu. A potem wystąpiono o orzeczenie ich eksmisji. No i się zaczęło.

Sama sprawa o eksmisję jako taka jest bardzo prosta. Powód musi wykazać, że mieszkanie jest jego i że pozwany to mieszkanie zajmuje. I tylko tyle. Pozwany z kolei może się bronić twierdząc, że ma skuteczne wobec powoda prawo zajmowania lokalu, na przykład że wstąpił w stosunek najmu po zmarłym najemcy, albo że wypowiedzenie najmu było nieskuteczne z powodu nie dopełnienia wymagać formalnych przewidzianych dla tej czynności. Jeżeli zaś nie wykaże, że ma tytuł prawny do zajmowania lokalu to zostanie eksmitowany. I to niezależnie od tego czy uważa to za sprawiedliwe czy nie, czy ma się gdzie wyprowadzić czy nie, ani też od tego jak długo tam mieszkał, co w tym mieszkaniu wyremontował i jak bardzo jest z nim emocjonalnie związany. Liczy się tylko jedna rzecz: to, czy ma on wynikające z ustawy bądź umowy prawo do korzystania z cudzej własności.

Pojęcie tytułu prawnego do lokalu wydaje się być obce większości pozwanych w sprawach o eksmisję. Gdy pozwany oświadcza podczas rozprawy, iż wnosi o oddalenie powództwa, zwykle pytam go, z czego w takim razie wywodzi swoje prawo do zajmowania lokalu. Odpowiedzią jest zazwyczaj głucha cisza, a gdy zaczynam naciskać to zwykle pada stwierdzenie, że on tę zaległość spłacił. Albo że podpisał ugodę w sprawie spłaty zadłużenia. Albo że podjął pracę i zamierza tę zaległość spłacić. I dziwią się pozwani bardzo, gdy im tłumaczę, że dług muszą spłacić tak czy inaczej, i ani spłacenie długu nie ochroni ich przed eksmisją ani wykonanie eksmisji nie zwolni ich od długu. Pewnego razu pozwany zapytał mnie nawet jak to jest, że oddaje im swoje mieszkanie i jeszcze musi za to zapłacić. Widać pomimo moich wysiłków nie dotarło do niego, że mieszkanie wcale nie było jego. Że był tylko najemcą, a z chwilą wypowiedzenia umowy najmu utracił prawo do lokalu. Że odzyskać je może tylko podpisując nową umowę najmu. A właściciel lokalu wcale nie ma obowiązku takiej umowy z nim podpisać, nawet jeżeli cały dług zostanie spłacony.

Czasami słyszę też, że pozwany uważa, że ma prawo mieszkać, bo mieszka tam od urodzenia. Bo jest tam zameldowany. Bo to było mieszkanie rodziców albo babci. Bo on zrobił remont i gdyby nie on to to mieszkanie byłoby meliną. I ogólnie to jest nieuczciwe żeby go teraz wyrzucać. Może i brzmi to ładnie, tyle tylko, że ani meldunek, ani wykonanie remontu nie daje prawa do zajmowania lokalu. Prawo najmu lokalu nie jest też dziedziczne, a jeżeli rodzicom wypowiedziano umowę najmu to dzieci nie mają w co wstąpić po ich śmierci. A wnuki najemców nie wstępują w stosunek najmu niezależnie od tego jak bardzo kochali babcię i jak długo się nią opiekowali. A to, że nie mają się gdzie wyprowadzić, że to mieszkanie umożliwi im start życiowy, że bez niego będą musieli odłożyć decyzję o ślubie to to jest tylko i wyłącznie ich problem. I tylko oni, a nie sąd, mogą go rozwiązać. Bo sąd nie może odmówić właścicielowi udzielenia ochrony jego prawa własności dlatego, że byłoby to niekorzystne dla osoby bezprawnie to prawo naruszającej. Bo osoba bezprawnie zajmująca lokal narusza prawo własności tak samo jak złodziej zabierający cudzą rzecz. I jak złodziej winna ona być traktowana.

piątek, 18 lutego 2011

Ja, zbrodniarz

W moje ręce wpadło pismo, stanowiące chyba apelację od mojego wyroku. Chyba, bo jednoznacznie to z tego pisma nie wynika. Wynika natomiast z niego iż zdaniem pana pozwanego jestem zbrodniarzem, że przekroczyłem swe uprawnienia, nie dopełniłem obowiązków, poświadczyłem nieprawdę, naruszyłem konstytucyjne prawo do życia, postąpiłem rażąco wbrew podstawowym prawom ludzkim, stanąłem po stronie oszustów i odrzuciłem wszystkie osiągnięcia polskiej demokracji. Polecono mi także zastanowić nad tym czy nie jestem czegoś winny społeczeństwu, czy mogę się nazywać Polakiem, a także bym udał się na kolanach do Częstochowy błagać o wybaczenie. Nie żeby mnie to jakoś zdziwiło, już nawet nie liczę ile razy składano doniesienia o popełnieniu przeze mnie przestępstwa, o zwykłych skargach nawet nie wspomnę. Najcięższe o co mnie oskarżono, to udział w zorganizowanej grupie przestępczej mającej na celu obalenie demokratycznego ustroju państwa. Samym oskarżeniem zresztą bardzo się nie przejąłem, bo sądząc z owego „doniesienia” na ławie oskarżonych zasiadłbym w bardzo dobrym towarzystwie. Zwykle jednak jest to zarzut poświadczenia nieprawdy (bo fałszywie zaświadczyłem, że ma obowiązek zapłacić), zarzut nie dopełnienia obowiązków (bo nie zbadałem dokładnie dowodów i dlatego kazałem zapłacić) albo zarzut pomocnictwa przy wyłudzeniu (bo kazałem zapłacić kwotę, której płacić nie powinien). Równie popularny jest zarzut przyjęcia korzyści majątkowej lub osobistej – bo w końcu wiadomo, że każdy sędzia jest przekupiony przez spółdzielnię, gminę, bank, komunikację miejską, PKP, Erę, Centertela i jeszcze paru innych. A jak prokurator odmawia wszczęcia postępowań to oczywiście znaczy, że prawnicza mafia kryje swoich, a tchórzliwi sędziowie kryją się przed sprawiedliwością za immunitetami.

Co jakiś czas pojawiają się nawoływania do likwidacji immunitetu sędziowskiego, uzasadniane tym, że to komunistyczny przeżytek dzięki któremu sędziowie unikają odpowiedzialności za jazdę po pijaku „za co normalny człowiek dawno by siedział”. Ostatnio dziennikarze byli uprzejmi przypomnieć wszystkie takie przypadki z ostatnich dziesięciu lat... w sumie trzy czy cztery. Oczywiście nie miało to nic wspólnego z organizowaną od pewnego czasu na nagonką na sędziów, którzy ośmielili się sprzeciwiać próbom podporządkowania sądów politykom (bo do tego sprowadza się propozycja nowych przepisów o ustroju sądów powszechnych). Ministerstwo nadal forsuje bowiem swój pomysł uczynienia z sędziów urzędników podległych ministrowi sprawiedliwości. A „reformatorzy” domagający się likwidacji ustrojowych gwarancji niezawisłości sędziego (określanych nie wiedzieć czemu jako „przywileje”) temu przyklaskują nie zdając sobie chyba sprawy z tego jak mocny sznur kręcą na własną szyję.

Ustrojowe gwarancje niezawisłości sędziego: immunitet, zasada nieusuwalności, zakaz swobodnego przenoszenia na inne miejsce służbowe, ustawowe określenie zasad naliczania wynagrodzeń mają jeden wspólny cel – ochronić sędziego przed naciskami z zewnątrz. By nikt nie mógł wywierać na niego presji grożąc wszczęciem postępowania karnego, usunięciem z urzędu, przeniesieniem na drugi koniec Polski, obniżeniem wynagrodzenia. By nikt nie mógł zadzwonić z ministerstwa z informacją dla sędziego, że albo dostrzeże w sprawie ważny interes państwa przemawiający za uwzględnieniem powództwa, albo od przyszłego miesiąca będzie orzekał w sądzie 300 km dalej. By nikt nie mógł usuwać sędziów z urzędu tylko dlatego, że wydane przez nich wyroki były niezgodne z jego celami politycznymi. By sędzia nie obawiał się, że jeżeli orzeknie niezgodnie z tym, co pan premier ogłosił na konferencji prasowej, to po rozprawie zostanie odwiedzony w pokoju przez dwóch smutnych panów z CBA CBŚ, ABW, PCW czy POP którzy założą mu kajdanki w związku z podejrzeniem korupcji, przekroczenia uprawnień czy posiadania czegośtam. Te wszystkie gwarancje domorośli „reformatorzy” chcą zlikwidować, bo „na Zachodzie tego nie ma”. Nie wiem jak jest „na Zachodzie”, i podejrzewam, że owi „reformatorzy” też tego nie wiedzą, co nie przeszkadza im twierdzić, że tam jest lepiej. Ale warto pamiętać, że my nie jesteśmy „na Zachodzie”. Żyjemy w kraju, w którym nawet dzisiaj politycy potrafią publicznie do kamer podważać kompetencje sędziów, którzy wydali niekorzystne dla nich wyroki, tudzież żądać, by sędziowie kierowali się przy orzekaniu „interesem narodowym”. Żyjemy w kraju w którym przestępcom obiecuje się łagodny wyrok w zamian za pomawianie sędziów o korupcję. W kraju w którym środki budżetowe na wynagrodzenia sędziów przez kilkanaście kolejnych lat traktowano jak miejsce, gdzie można spokojnie i bezpiecznie dokonywać cięć budżetowych. Dlatego w Polsce sędziom potrzebne są gwarancje tego, że żaden polityk, nie ważne czy to z lewicy czy z prawicy, czy z partii laickiej czy katolickiej nie będzie mógł wywierać na nich nacisków, nawet gdyby bardzo chciał to zrobić. A gwarancje te potrzebne są po to, by obywatel, który zwraca się do sądu o ochronę swych praw mógł liczyć na to, że sprawa zostanie rozstrzygnięta bezstronnie, a nie po linii partyjnej aktualnie miłościwie panującego ministra sprawiedliwości.

A gdzie ten sznur? Ano jak tak dalej pójdzie to pewnego dnia taki „reformator” który dziś na całe gardło domaga się likwidacji przywilejów i wzmożenia nadzoru nad sędziami stanie przed sędzią i będą prosić o sprawiedliwość i ochronę przed fałszywym oskarżeniem. A sądzący go sędzia będzie miał wybór – albo go szybko skazać bez zbędnego drążenia sprawy, i przy okazji następnej oceny okresowej uzyskać dodatkowe punkty za sprawność i szybkość postępowania, albo też zabrać się do sprawy porządnie, ryzykując reprymendę za to, że postępowanie trwało długo, kosztowało drogo, a w dodatku ośmielił się ostatecznie uniewinnić człowieka od zarzutu popełnienia czynu, którego ściganie i karanie Pan Minister ogłosił jako element swego programu walki z przestępczością. A wtedy będzie już za późno...

niedziela, 13 lutego 2011

Marchewka

Dotarły do nas kolorowe tabelki, będące statystycznym przedstawieniem pracy wykonanej w zeszłym roku w wydziałach cywilnych całego okręgu. Jakieś tam współczynniki, ilość spraw wniesionych, załatwionych, przeniesionych w ramach każdej kategorie spraw. To właśnie owe tabelki stanowią podstawowy sposób oceniania pracy sądów i sędziów i w oparciu o nie podejmowane decyzje co do organizacji i praktycznego funkcjonowania sądów. Po tym jak wszystko podliczono spodziewałem się słów uznania, że pomimo faktu że obsada wydziału w skutek awansów, przeniesień, długoterminowych zwolnień i podobnych strat wojennych spadła o jedną trzecią udało nam się nie załamać pod ciężarem niemal dwukrotnie większej ilości spraw niż poprzednim roku. Że daliśmy radę pomimo konieczności pracowania za siebie i za tych co odeszli, "płynności kadry obsługi" (pracownicy z łapanki, jak tylko się czegoś nauczą to odchodzą) i  zmniejszenia budżetu co skutkowało permanentnym brakiem wszystkiego (z papierem i tonerami włącznie). Gratulacji, że w piątkę udało nam się załatwić w sumie więcej spraw niż koledzy z zaprzyjaźnionego sądu zdołali przerobić w ośmioro. I  informacji o rychłym wzmocnieniu kadrowym, skoro z tabelek wynika wyraźnie, że wpływ nowych spraw w przeliczeniu na głowę statystycznego sędziego (i referendarza) jest w naszym sądzie niemal dwukrotnie większy niż średnia okręgu.

Niestety, okazało się że wszystko jest po staremu. Że zasada "kija i marchewki" w sądownictwie nadal funkcjonuje w wersji uproszczonej jako zasada "kija albo innego kija". Marchewek nie przewidziano, więc nagrodą za dobrą pracę jest w najlepszym przypadku brak kary. A zazwyczaj jest to kara, tyle że za coś innego. "Ci na górze" nie zwrócili więc uwagi ani na to ile wynosi rzeczywista obsada wydziału, ani na to ile każdy z orzeczników załatwił w zeszłym roku spraw. Nie zwrócono też uwagi na to ile to nowych spraw do załatwienia przypadło na każdego z nich. Zresztą w tych wszystkich tabelkach nie ma nawet takiej pozycji jak ilość nowych spraw w przeliczeniu na jednego sędziego orzekającego w wydziale. Jak zwykle liczyło się tylko to, czy wpływ został pokryty, to znaczy czy "załatwiono" wszystkie sprawy, które wpłynęły.  A niestety tak się złożyło że zabrakło nam trochę do "pokrycia", w skutek czego inny "krytyczny" wskaźnik, czyli "pozostałość" sporo wzrósł. Uznano więc, że konieczne jest podjęcie działań mających poprawić te wyniki., bo w końcu najważniejszym zadaniem sądów jest pokrywanie wpływu. Wraz ze statystykami nadesłano więc - oprócz ostrej pisemnej reprymendy - bardzo ważne polecenia nadzorcze, w sprawie wdrożenia "programu zwalczania zaległości".

Oczywiście w owym "programie" nie ma ani słowa o przydzieleniu do wydziału nowych sędziów, referendarzy i asystentów. Nie ma też mowy o jakichkolwiek dodatkowych etatach dla sekretariatu  czy chociażby pieniądzach na zatrudnienie dodatkowych pracowników na zlecenie. Jest natomiast polecenie "wzmożenia nadzoru nad sprawnością pracy sekretariatu". Do tego wytyczne dotyczące zwiększenia ilości wyznaczanych rozpraw, niezwłocznego wyznaczania nowych spraw na rozprawę, skrócenia okresów odraczania rozpraw, i ograniczenia stosowania instytucji zawieszenia postępowania. Mamy też podjąć działania  mające na celu zmniejszenie współczynnika odraczalności i dążyć do zakończenia sprawy na pierwszym terminie. Wynika z tego zatem, że z tych wszystkich tabelek statystycznych "nadzór" wyciągnął wniosek, że skoro jest zaległość, to znaczy, że sędziowie za mało pracują. Więc należy ich zagonić do roboty. Bo jak będą więcej pracować to załatwią więcej spraw i wpływ zostanie pokryty. 

Kiedyś przyszło mi uczestniczyć w takim "programie". I szczerze współczuję ludziom, których sprawy były wówczas rozpoznawane, bo z wymiarem sprawiedliwości nie miało to wiele wspólnego. Bo gdy celem sędziego nie jest rozstrzygnięcie sporu lecz zakończenie sprawy, nie ważne jak byle szybko, nie może być mowy o wymierzaniu sprawiedliwości. Owszem są wśród nas "nieroby wymagające stałego nadzoru" którym po prostu nie chce się pracować. Statystycznie rzecz biorąc w kilkutysięcznej grupie sędziów muszą znaleźć się też i lenie. Ale dopóki nie będzie ustalonej rozsądnej ilości zadań, które można nałożyć na jednego sędziego w danym okresie, dopóki nie będzie powiedziane, że miesięcznie każdemu sędziemu można przydzielić do rozpoznania konkretną ilość spraw i ani jednej więcej, dopóty nie będzie możliwe ustalenie kto tak naprawdę jest owym leniem. Bez ustalenia rozsądnego, i równego dla wszystkich "pensum" spraw nie będzie można odróżnić tych, którzy mają zaległości bo nie chce im się pracować (albo nie potrafią zorganizować sobie pracy) od tych, którzy mają zaległości bo przy takiej ilości spraw do rozpoznania jaka na nich przypada nie mają fizycznej możliwości załatwienia wszystkich. 

Ale na wprowadzenie pensum nie ma co liczyć. Bo wtedy nie będzie już można zwiększać "wydajności " sądów poprzez poganianie sędziów, przypominanie im o etosie, służbie i obowiązkach wobec obywateli - a jak to nie pomoże to przez straszenie ich wizytacjami i ocenami okresowymi. Bo będzie widać, że problemem nie jest wcale to, że sędziowie za mało pracują, ale to, że jest ich za mało w stosunku do ilości spraw, które każe im się rozpoznawać. No i nie będzie już można zwalić na leniwych sędziów tego, że procesy trwają długo. Panowie ministrowie, pan premier, panowie posłowie będą musieli wziąć się za rzeczywistą naprawę sądownictwa, a nie tylko puszyć się do kamer opowiadając o nowych cudownych wynalazkach i unowocześnianiu sądów. Będą musieli znaleźć pieniądze na nowe etaty dla sędziów i referendarzy albo zmienić prawo tak, by ograniczyć ilość spraw wpływających do sądów. Liczyć się z tym, że wprowadzając przepisy przewidujące możliwość wystąpienia w jakiejś sprawie do sądu muszą przewidzieć dodatkowe środki na sfinansowanie rozpoznawania ich. A na to niestety żaden polityk nie pójdzie.

wtorek, 8 lutego 2011

Pytania...

Sądząc po ostatnich publikacjach prasowych po długotrwałej przerwie odgrzebano znowu stary projekt nowelizacji kodeksu postępowania cywilnego. No i słusznie, bo obecny Kodeks jest miejscami nielogiczny i zawiera bzdurne a nawet szkodliwe uregulowania. Problem w tym, że niektóre praktyczne problemy sądownictwa leżą chyba poza zakresem pojmowania teoretyków tworzących nowe rozwiązania prawne. Bo niestety pod skądinąd szlachetnymi hasłami urzeczywistniania prawa do sądu, jawności postępowania, lojalności, równości stron, prawa do aktywnego udziału w sprawie, ochrony interesów słabszych stron itp tworzą oni utopijne konstrukcje, które nijak nie przystają do rzeczywistości... Na przykład do niektórych z nich nie dociera chyba to, że "uzupełnienie braków formalnych w terminie 7 dni" w praktyce trwa miesiąc albo i dwa miesiące. No ale cóż... być może to ja nie rozumiem istoty głębi koncepcji sądu lojalnego  i otwartego (czy jak tam oni to w tym tygodniu nazywają). Dlatego chciałbym w tym miejscu zadać  panom prawotwórcom parę pytań o kilka rozwiązań proceduralnych cel istnienia których nie do końca wydaje mi się jasny.

  • Dlaczego nałożono na sędziów obowiązek wydawania decyzji w sprawach, w których uwzględnienie wniosku zależne jest tylko od spełnienia wymagań formalnych? Czy to koniecznie sędzia musi sprawdzać, czy załączono wszystkie pełnomocnictwa i podpisano we właściwych miejscach?   
  • Czy koniecznie sąd musi decydować o tym, że strona jest na tyle biedna, że nie stać jej na opłacenie kosztów procesu albo adwokata? Czy to koniecznie sąd musi zatrudniać pełnomocników z urzędu i wypłacać im wynagrodzenie? Czy sądy są instytucją systemu pomocy społecznej?
  • W czym „uproszczone” jest postępowanie uproszczone? Postępowanie, w którym wyłączono możliwość stosowania niektórych „uzupełniających” instytucji (jak na przykład interwencja uboczna), to postępowanie okrojone, a nie uproszczone. Czy nie warto by zamiast tego uprościć i odformalizować samej procedury postępowania przed sądem? Na przykład nakładając na strony obowiązek powiadomienia we własnym zakresie świadków i zapewnienia ich stawiennictwa na rozprawie?
  • Dlaczego sąd ma wyręczać strony w gromadzeniu dowodów? Dlaczego to sąd ma wysyłać wezwania świadkom, poszukiwać biegłych, negocjować z nimi sporządzenie opinii i wypłacać wynagrodzenie? Dlaczego to sąd ma zwracać się do szpitali o przesłanie dokumentacji? Czy nie powinni przypadkiem robić tego ci, którym zależy na przeprowadzeniu dowodu?
  • Dlaczego dopuszcza się możliwość doręczania odpisu pozwu czy nakazu zapłaty poprzez podwójne jego awizowanie? Czy przypadkiem tego rodzaju przesyłki, będące w zasadzie zawiadomieniem pozwanego iż toczy się przeciwko niemu jakieś postępowanie, nie powinny być faktycznie doręczane, to znaczy fizycznie do rąk adresata? Czy przypadkiem obowiązek doręczenia odpisu pozwu nie powinien spoczywać na powodzie? W końcu to on, a nie sąd jest zainteresowany tym, by pozwany ów pozew odebrał.
  • Czemu służy postępowanie o wyjawienie majątku? Czy naprawdę jego pomysłodawcy uważają, że ktoś, kto ukrył majątek przed wierzycielami i komornikiem ujawni go przed sądem? Tylko dlatego, że zagrozi mu się odpowiedzialnością za fałszywe zeznanie i każe przysiąc, że mówi prawdę?
  • Dlaczego w pismach procesowych można bezkarnie ubliżać sądowi, stronom i całemu światu? Dlaczego sąd ma obowiązek doręczania stronom postępowań pism zawierających obelgi i pomówienia pod ich adresem? Czy takich pism nie powinno się po prostu wyrzucić do kosza, i to niezależnie od tego jaką treść zawierają?
  • Dlaczego sprawy o zapłatę kwoty ponad 75.000 zł uznaje się „automatycznie” za dostatecznie skomplikowane, by rozpoznawał je sąd okręgowy, a jednocześnie powierza się sądom rejonowym dokonywanie podziału majątku i działu spadku często wielomilionowej wartości? Czy faktycznie stopień skomplikowania sprawy rośnie wraz z ilością zer na umowie?
  • Czy nie wystarczy raz udzielić stronie pouczenia, jak powinno wyglądać pismo procesowe? Czy koniecznie takiego pouczenia należy udzielać za każdym razem, gdy strona popełni ten sam błąd? Czy naprawdę nie można oczekiwać od strony, by uczyła się na swych błędach? Czy naprawdę nie można wymagać od stron by przeczytały przesyłane jej pouczenia i zastosowały się do nich?
  • Dlaczego egzekwowanie zasądzonych grzywien i innych należności Skarbu Państwa spoczywa na barkach sądów i sędziów? Dlaczego dziesiątki sędziów i pracowników sądu w kraju marnuje codziennie czas na użeranie się z dłużnikami i komornikami? Czy dochodzeniem należności Skarbu Państwa nie powinny przypadkiem zajmować się urzędy skarbowe?
    Nie oczekuję odpowiedzi... nawet się jej nie spodziewam... nie liczę też na to, że w jakimś rozsądnym czasie wprowadzone zostaną zmiany rozwiązujące sygnalizowane tu problemy. Bo niestety skutkiem ich wprowadzenia byłoby przede wszystkim ułatwienie pracy sędziom pierwszoinstancyjnym. A to, – przynajmniej zdaniem  ekspertów opiniujących przedstawiony niedawno przez sędziów projekt nowelizacji procedury karnej – stanowi najwidoczniej wystarczający powód, by uznać ich wprowadzenie za niecelowe.

    czwartek, 3 lutego 2011

    System

    Po opublikowaniu poprzedniego wpisu zwrócono mi uwagę, iż moja wiara w ludzi może być bardzo naiwna. Że eksperyment z wręczeniem komuś kluczyków do samochodu, do którego przytroczono na lince „mordercę psa” może faktycznie skończyć się tym, że samochód ruszy z piskiem opon pociągając „zbrodniarza” za sobą. No cóż, jest to dosyć niepokojące. Bo jeżeli dzisiaj bez żadnych zahamowań wygłaszane są zapowiedzi dokonania linczu i w dodatku uzyskują one szerokie poparcie, któremu towarzyszy wywieranie presji na sądy to znaczy, że coś jest nie tak. Warto zatem zastanowić się co jest nie tak z polskim wymiarem sprawiedliwości kryminalnej, jak to kiedyś, na wzór francuski, nazywano sądzenie przestępców. Najważniejszy zarzut od wielu lat jest taki sam: procesy trwają długo przez co sprawcy latami pozostają bezkarni. Mniej więcej stała, przynajmniej w „społecznym” czy „medialnym” odczuciu, jest także opinia o przyczynie takiego stanu – leniwi, skorumpowani, nieuczciwi sędziowie, którzy mogliby pracować lepiej, ale im się nie chce. Nieczęsto przy wypowiadaniu się o przyczynach kryzysu sądownictwa mówi się natomiast, że sędziowie (i ci lepsi, i ci gorsi) funkcjonują w ramach pewnego narzuconego im systemu, który niestety skutecznie uniemożliwia prawidłowe funkcjonowanie sądów.

    Na ów system składa się wiele elementów, dotyczących obejmujących zarówno wprost przepisy prawa określające sposób funkcjonowania sądów, jak i pewne założenia ideologiczne w oparciu o które owe przepisy są tworzone. Wśród nich wymienić należy przede wszystkim z gruntu wadliwą procedurę postępowania przed sądami. W imię ochrony praw i gwarancji procesowych oskarżonego - w tym jego bezwzględnego i absolutnego prawa do obrony - zapisano w niej chociażby to, iż oskarżonemu wolno bezkarnie kłamać przed sądem, że może domagać się przeczytania mu na głos całych akt, choćby miało to trwać kilka miesięcy, że proces musi toczyć się w jego obecności i to niezależnie od tego, czy on sobie tego życzy czy nie. Jednocześnie jednak z tych samych przepisów wynika też, że sąd nie może uniewinnić oskarżonego wyłącznie dlatego, że oskarżyciel nie przedstawił dostatecznych dowodów jego winy. Sąd nie może bowiem przy poprzestać na zbadaniu dowodów przedstawionych przez strony i wydać orzeczenia na ich podstawie, on ma obowiązek wszechstronnego wyjaśnienia wszystkich okoliczności sprawy. Co oznacza, że jeżeli sędziemu nie podobają się dowody przedstawione przez prokuratora to ma obowiązek sam sobie znaleźć lepsze.

    To wszystko nie byłoby jeszcze takie złe, gdyby nie to, że zgodnie z innym założeniem przyświecającym twórcom polskiego prawa karnego absolutnie każda sprawa musi trafić do sądu i być obsądzona z pełną pompą i zadęciem, a żaden czyn nie może pozostać bezkarny. Zasada ta jest oczywiście słuszna, ale nie wtedy, gdy oznacza to, że te same sądy co wymierzają kary za zgwałcenia i rozboje orzekają także w sprawach o tak straszliwe zbrodnie jak wyprowadzanie psa bez kagańca, nieodśnieżenie chodnika czy hałasowanie po 22:00. Nie wtedy, gdy oznacza to, że człowieka odbywającego karę 25 lat więzienia za morderstwo trzeba sądzić dalej, na przykład za to, że jak go zatrzymano to oprócz zakrwawionego noża i obciętych uszu ofiary miał przy sobie także 2 gramy marihuany. Albo za to, że kiedyś tam podczas kontroli drogowej wydmuchał 0,62 promila.

    To właśnie są rzeczywiste problemy, które stoją na przeszkodzie sprawnemu funkcjonowaniu sądów karnych w Polsce. Na te problemy nie pomoże zamontowanie kamer na salach, wprowadzenie ocen okresowych sędziów, montowanie telewizorów do wyświetlania wokand, ubranie sędziów w birety czy wyposażenie ich w tłuczki do mięsa. To co jest potrzebne to zdrowy rozsądek prawodawców, by przy uchwalaniu prawa słuchali praktyków, a nie teoretyków-fantastów. I to, by przepisów nie zmieniano tylko dlatego że istnieje ku temu doraźna potrzeba polityczna.

    - - -

    Pewnego razu zarzucono mi, że tylko narzekam zamiast coś robić żeby zmienić krytykowany stan rzeczy. A cóż miałbym zrobić? Sędziowie od lat postulują dokonanie zmian w tym zakresie, oponują wobec nieodpowiedzialnych nowelizacji, apelują o poprawienie złych rozwiązań. A jaki jest efekt? Żaden. Przygotowany przez sędziów projekt nowelizacji procedury karnej likwidujący wiele proceduralnych absurdów został skrytykowany przez komisję kodyfikacyjną jako mający na celu wyłącznie ułatwienie pracy sędziom pierwszoinstancyjnym. Oczywiście komisja nie wyjaśniła dlaczego uważa ułatwianie sędziom pracy za coś złego... podobnie jak i nie wyjaśniła dlaczego nie aprobuje większości proponowanych rozwiązań ograniczając się do stwierdzenia, że „nie, bo nie”. Cóż z tego że sędziowie negatywnie opiniują kolejne projekty ustaw, gdy o potrzebie ich uchwalenia decydują rządowi piarowcy, kierujący się nie tym, czy dany pomysł będzie działać, ale tym czy ogłoszenie wprowadzenia danej „reformy” będzie miało przełożenie na preferencje wyborców.