Obsługiwane przez usługę Blogger.

niedziela, 5 września 2010

Powrót

Dzisiaj byłem w pracy. W niedziele jest spokojnie, nikt nie zawraca głowy i można nadrobić sporo zaległości. Bo niestety w sądownictwie urlop oznacza tyle, że to czego się nie zrobiło w jego trakcie trzeba będzie zrobić po powrocie. Najlepiej by było jakby po trzech tygodniach urlopu zrobić sobie jeszcze tydzień wolnego na nadrobienie urlopowych zaległości, ale niestety takiej opcji nie ma, bo w powszechnym przekonaniu jak sędzia nie ma rozpraw to znaczy, że nic nie robi i się leni. A to kiedy ma się do tych rozpraw przygotować, jeżeli jednocześnie musi robić i bieżącą i zaległą robotę to już nikogo nie obchodzi. W końcu po co ma się do nich przygotowywać skoro, jak mnie kiedyś uświadomił pewien dyskutant, „jak sędzia skończył studia i zna kodeks to powinien umieć wydać wyrok”.

No cóż... można sobie ponarzekać, ale do niczego to nie prowadzi. Można też rozwijać teorie co do tego jak powinno to być rozwiązane, ale to też do niczego nie prowadzi. Liczy się rzeczywistość, czyli lawina akt nie mieszczących się w szafie. W moim przypadku i tak jest dobrze, bo mieszczą się one w jednej szafie, ale to tylko dlatego że podczas urlopu „spłaszczałem falę” przychodząc parę razy do pracy. Wydawałem wtedy proste zarządzenia, aby coś doręczyć, wydać, ponaglić, zwrócić się o coś gdzieś, uznać przesyłkę za doręczoną prawidłowo, wezwać do usunięcia braków formalnych i takie tam. Pomimo tego i tak nie wiem, czy wyrobię się z zaległościami do końca tygodnia, bo w szafie zostały teraz tylko te bardziej skomplikowane sprawy. I uzasadnienia, których nie napisałem na urlopie. I to wszystko będę musiał zrobić sam.

Z niesmakiem czytam w Internecie komentarze jakoby to całą pracę za sędziów wykonywali asystenci, co to uzasadnienia piszą, ba, wydają wyroki. Dobre sobie. W moim wydziale na ośmiu sędziów jest dwóch asystentów, z czego jeden ma więcej niż dość roboty z przygotowywaniem setek postanowień i zarządzeń, które co tydzień wydaje przewodniczący wydziału. Co samo przez się jest niezgodne z zasadami, bo jeden asystent powinien obsługiwać maksymalnie dwóch sędziów. No ale co w tym dziwnego skoro w skali kraju pozostaje wolnych kilkaset etatów asystenckich bo nie ma chętnych do pracy. To znaczy nie ma chętnych spełniających wyśrubowane wymagania, który jednocześnie chcieli by pracować w sądzie za relatywnie niewielkie pieniądze. Zresztą podobno nawet jakby taki się znalazł to i tak asystentem nie zostanie bo „zamrożono” te etaty w oczekiwaniu na absolwentów Szkoły Głównej Gwiezdnych Wojen i Prokuratury, którzy zapewne z wielką chęcią przyjdą asystentować w sądzie setki kilometrów od domu za pensję równą połowie stypendium, które otrzymywali podczas nauki w Szkole. 

Asystenta widzę więc raz na tydzień, o ile akurat nie jest na urlopie, zwolnieniu czy szkoleniu. Jego udział w „orzekaniu” ogranicza sie zatem do pisania projektów sztampowych postanowień, wydawanych dziesiątkami każdego tygodnia. Uzasadnienia? Chciałbym wreszcie spotkać asystenta, który potrafi napisać projekt przyzwoitego uzasadnienia. Z tym, że jest istotna różnica pomiędzy pisaniem uzasadnienia a podstawianiem do wzoru. Zresztą niektórzy nawet i tej ostatniej sztuki nie opanowali w skutek czego często jedynym skutkiem „dania uzasadnienia asystentowi” jest strata czasu. O takich fanaberiach jak asystenci wyszukujący orzecznictwo, analizujący sprawę, przygotowujący rozprawę mogę zapomnieć, Bo wybór jest taki, że albo asystent będzie wyszukiwał orzecznictwo a ja będę w tym czasie pisał n-te z rzędu sztampowe postanowienie czy zarządzenie - na przykład o zwrocie 3/4 opłaty od pozwu - albo odwrotnie.

Pojawienie się asystentów było jedną z bardzo nielicznych pozytywnych zmian w sądownictwie. Niestety tylko co do zasady, bo sposób wprowadzenia tej „reformy” jak zwykle pozostawia bardzo wiele do życzenia. Nie jestem w stanie na przykład pojąć, dlaczego asystenci sędziów w sądach okręgowych zarabiają więcej niż asystenci sędziów w sądach rejonowych. Czyżby bezmyślnie przekalkowano przepisy o wynagrodzeniach sędziów? Bo przecież asystent to asystent, obaj muszą mieć takie same kwalifikacje, wykonują taką samą pracę. Dlaczego więc różnicuje się ich zarobki? Podobnie nie jestem w stanie zrozumieć założenia, że asystenci najbardziej potrzebni są w sądach apelacyjnych, a rejonowe mogą się bez nich obejść. Nie rozumiem też dlaczego przy wprowadzaniu regulacji nie wyposażono asystentów w jakiekolwiek własne uprawnienia, choćby do wydawania zarządzeń, czyniąc z nich takie nie-wiadomo-co zawieszone gdzieś między referendarzami a sekretariatem. W efekcie wykonywali oni w większości pracę, którą z powodzeniem mógłby wykonywać sekretarz sądowy. Nawet bez wyższego wykształcenia. Zresztą kwestia wymogu posiadania wyższego wykształcenia u pracowników sekretariatu to temat na inną dyskusję. Podobnie jak i sprawa obsady i jakości pracy sekretariatów. Być może wrócę do tej kwestii za jakiś czas.