Obsługiwane przez usługę Blogger.

środa, 19 września 2012

Trąd w pałacu sprawiedliwości

Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej w art. 10 wskazuje, iż władzę ustawodawczą sprawują Sejm i Senat, władzę wykonawczą Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej i Rada Ministrów, a władzę sądowniczą sądy i trybunały. Klasyczny, monteskiuszowski trójpodział władzy, w ramach którego odrębne i niezależne władze równoważą się i kontrolują dla dobra wspólnego. Idea piękna, tyle tylko że nie bardzo przystająca do rzeczywistości. Bo podział władzy w kraju wygląda dziś tak, że faktycznie mamy tylko jedną władzę – polityczną, która kontroluje zarówno legislaturę jak i egzekutywę, i która w znacznym stopniu zmarginalizowała i podporządkowała sobie judykaturę. O jakim w końcu podziale i równoważeniu się władz możemy mówić jeżeli partia kontrolująca parlament wybiera rząd, a ktoś, to jest dzisiaj posłem może być jutro ministrem? O jakiej kontroli parlamentu nad rządem można mówić, jeżeli w ramach dyscypliny partyjnej posłowie głosują jak szef rządu każe? Argumenty, racja, sens i zdrowy rozsądek przy podejmowaniu decyzji się nie liczą, liczy się tylko liczba rąk, które na znak przewodnika stada podniosą się we właściwym momencie i nacisną odpowiedni przycisk. Partia tworząca rząd, która uzyskała większość miejsc w parlamencie sprawuje zatem niepodzielne rządy w państwie, władzę ustawodawczo-wykonawczą, a w dodatku sprawuje zwierzchni (znaczy „zewnętrzny”) nadzór nad sądownictwem, które zostało przez nią zepchnięte do roli podległego rządowi organu państwa.

Tak, wiem, że sądy są władzą odrębną i niezależną od innych władz, co wyraźnie zapisano w Konstytucji. Tyle tylko, że w rzeczywistości z tych szczytnych haseł niewiele zostało, bo ta właśnie odrębność i niezależność kolejnym rządzącym ekipom bardzo przeszkadzała. Nie odpowiadało im to, że obok nich istnieć może jeszcze jakaś inna władza, która jest od nich niezależna, w której urzędy nie mogą być obsadzone „swoimi ludźmi” i której nie można wydać poleceń, by postępowała w sposób przez partię pożądany. Władza, której przedstawiciele ośmielają się wydawać rozstrzygnięcia niezgodne z „interesem narodowym”, nie chcą dostrzegać „potrzeb gospodarki” albo co gorsza każą przepraszać za pomówienia, co się odbija negatywnie na wynikach wyborczych. Panowie politycy konsekwentnie dążyli więc uzyskania władzy nad sądami. Metodą drobnych kroczków, oplataniem sądów i sędziów pajęczyną drobnych zależności i podległości faktycznych, rozszerzaniem uprawnień politycznych nadzorców i osób przez nich mianowanych kosztem niezależnych od nich organów samorządu i tak dalej, i tak dalej...

Proces podporządkowywania polskich sądów politykom rozpoczął się w zasadzie już w 1928 r. wraz z uchwaleniem nowego prawa o ustroju sądów powszechnych, uchwalonym zresztą w celu spacyfikowania sądów, jako że sądy i sędziowie byli w większości przeciwnikami Sanacji. Wtedy właśnie wprowadzono ów nadzór administracyjny ministra, o którym pan minister niedawno z takim przekonaniem mówił, że stanowi tradycję jeszcze przedwojenną więc nie może zostać zniesiony. Wprowadzone wówczas uregulowania prawne dotyczące relacji pomiędzy sądami (i sędziami) a władzami politycznymi pozostały w zasadzie nie zmienione przez kolejnych kilkadziesiąt lat, co świadczy o tym, że nowej władzy jaka nastała w 1945 r. uregulowania te także odpowiadały. W zasadzie dopiero na fali zmian ustrojowych po 1989 r. sytuacja ta zaczęła się zmieniać na lepsze. Stworzono wówczas zręby samorządu sędziowskiego, wprowadzono też wtedy wiele gwarancji niezawisłości i odpowiedniego statusu sędziów. Przyszłość wydawała się jasna, niestety ów „miesiąc miodowy” sądownictwa nie trwał długo. Gdy tylko "nowi" rządzący poczuli smak władzy wszystko zaczęło wracać do „normy”. Kolejne zmiany ustawy o ustroju sądów powszechnych stopniowo zmniejszały znaczenie organów samorządu wzmacniając jednocześnie pozycję prezesów, oraz wpływ ministra na to, kto owym prezesem zostanie. Pod hasłami walki z zaległościami i długotrwałością procesów wzmacniano stale nadzór nad sędziami i towarzyszące mu środki nacisku, którego jedynym celem było to, by wyroki zapadały nie ważne jakie, byle szybko. Promowano wykazujących się gorliwością w wykonywaniu (i wydawaniu) nawet najbardziej bzdurnych zarządzeń nadzorczych. Aż dotarliśmy do momentu, w którym prezes sądu staje na baczność przed asystentem asystenta premiera i deklaruje swą gotowość do spełniania jego życzeń.

Sprawa „taśm gdańskich” była jak krzyk, że król jest nagi. Krzyk po którym niektórzy zauważyli czym grozi stałe zwiększanie nadzoru politycznego nad podobno niezależnymi sądami, traktowanie prezesów sądów jak podwładnych ministra, a sądów jak urzędów podległych ministrowi. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że z tej obserwacji zostaną wyciągnięte odpowiednie wnioski i ów rak toczący sądownictwo w postaci nadzoru polityków traktujących sądy jak instrument realizacji polityki rządu zostanie rychło wyleczony. Lekarstwo jest znane – powierzenie nadzoru nad sądami Pierwszemu Prezesowi Sądu Najwyższego, z własnym wyodrębnionym budżetem sądów i ściśle określonymi zasadami jego tworzenia. Lekarstwo to jest też skuteczne, sądy administracyjne nie od dziś podlegają bowiem nadzorowi Prezesa Naczelnego Sądu Administracyjnego i radzą sobie doskonale. Dlaczego więc nie spróbować tego samego z sądami powszechnymi? Czyżby przeszkodą był partyjny beton?