Dziś, zgodnie z przepisem art. 510 kpc ,uczestnikami postępowania nieprocesowego muszą być wszyscy, których praw dotyczy wynik postępowania. Sąd ma obowiązek wezwać ich wszystkich do udziału w postępowaniu, choćby ta sprawa wcale ich nie obchodziła i było im wszystko jedno jakie zapadnie orzeczenie. Przepisy są bezwzględne i nie przewidują ani możliwości rezygnacji przez uczestnika z udziału w postępowaniu, ani też zwolnienia go przez sąd od obowiązku udziału w postępowaniu, choćby jednoznacznie oświadczał iż nic go nie obchodzi, niczego nie chce i niech sąd robi co chce, on się na wszystko zgadza, wszystkiego się zrzeka, i prosi żeby dano mu spokój. Przepis przewiduje tylko możliwość odmowy dopuszczenia do udziału w postępowaniu osoby, której praw nie dotyczy wynik postępowania, nie daje natomiast sądowi prawa zwolnienia od udziału w niej osoby, która nie wyraża woli udziału w postępowaniu. A to oznacza, że każdego dnia „udział” w postępowaniach nieprocesowych biorą tysiące osób, które nie tylko nie są tymże udziałem zainteresowane, ale i czasami wprost nie życzą sobie tego, by traktować ich jako uczestników. Osobom tym doręcza się zawiadomienia o rozprawach na które nie mają one zamiaru pójść i pisma, których treść ich nie interesuje. A to wszystko po to, by zapewnić im możliwość udziału w postępowaniu, której oni nie chcą.
Może oczywiście wydawać się, że jest to jakiś „wydumany” problem, bo w końcu jak ktoś nie chce brać udziału w postępowaniu to nie musi, a że co jakiś czas dostanie pismo z sądu to nic mu się z tego powodu nie stanie. Przytoczę więc przykład do czego może prowadzić taki „przymusowy” udział w postępowaniu. Oto mamy sprawę o stwierdzenie nabycia spadku na podstawie testamentu notarialnego na rzecz córek. Uczestnikami tego postępowania, czyli osobami, których praw dotyczył wynik tego postępowania, są owe córki, jako dziedziczące z testamentu (i z ustawy zresztą też) oraz druga żona spadkodawcy, którą testament wyłączał od dziedziczenia. Do wniosku załączono pisemne oświadczenie owej żony, że z wnioskiem się zgadza, żadnych pretensji nie zgłasza, więc na rozprawę się nie stawi bo jest chora i trudno jej chodzić. Sprawa wyglądała na prostą – jedna rozprawa i koniec. I tak by zapewne było, gdyby nie to, że niestety owa druga żona spadkodawcy, a uczestniczka postępowania zmarła zanim doręczono jej odpis wniosku. Trzeba było więc wezwać w jej miejsce jako uczestników postępowania osoby, które po niej dziedziczą – no bo przecież pozbawienie jej udziału w spadku po mężu oznacza, że mniejszy majątek przypadnie także jej spadkobiercom, a więc rozstrzygnięcie będzie dotyczyło także ich praw. I tu zaczęły się schody, bo niestety nie miała ona żadnych dzieci, natomiast miała sześcioro, czy nawet ośmioro rodzeństwa, spośród którego większość już nie żyła i pozostawiła po kilkoro zstępnych. I tym sposobem liczba uczestników postępowania wzrosła z jednego do dwudziestu kilku. A przy dwudziestu kilku uczestnikach – co potwierdzi każdy, kto miał z taką sprawą do czynienia – połową sukcesu jest już to, że wszyscy uczestnicy się stawili, albo przynajmniej zostali prawidłowo zawiadomieni, bo to oznacza, że rozprawa może się w ogóle odbyć. Bo brak choćby jednego zwrotnego poświadczenia odbioru powoduje, że sprawa nie może ruszyć z miejsca. Bo zgodnie z treścią art. 214 kpc sąd ma obowiązek odroczyć rozprawę, jeżeli stwierdzi nieprawidłowość w doręczeniu wezwania.
Nie będę opisywał dokładnie co się dalej działo, bo zabrakło by na to miejsca, postępowanie toczyło się bowiem przez prawie trzy lata. Poprzestanę więc na tym, że kolejne rozprawy nie dochodziły do skutku, gdyż albo brakowało „zwrotek” (listonosze je jedzą, czy co?) albo dlatego, że okazywało się, że kolejny z uczestników zmarł i znowu trzeba szukać spadkobierców. Przez prawie trzy lata nie można było potwierdzić prawa córek do mieszkania po ojcu, chociaż miały one jego testament notarialny, i to pomimo tego, że nikt tego testamentu nie kwestionował, a przeciwnie większość uczestników wprost oświadczała, że nie ma żadnych roszczeń do tego spadku. Raz czy dwa razy rozprawa „spadła” z powodu nie powiadomienia uczestnika, który wprost, i na piśmie i ustnie na rozprawie oświadczał, że nie chce brać udziału w postępowaniu. A wszystko dlatego, że autorzy przepisów postanowili uszczęśliwić obywateli na siłę.
Jakie mogłoby być rozwiązanie tego problemu? Ano bardzo proste. Wystarczyłoby wprowadzić zasadę taką jak w przypadku interwenientów. Sąd zawiadamia o toczącym się postępowaniu, którego wynik może dotyczyć praw zawiadamianego, a ów zawiadamiany decyduje, czy chce brać udział w postępowaniu, czy też nie. Jeżeli oświadczy, że rozstrzygnięcie pozostawia do uznania sądu to szanujemy jego decyzję i nie zawracamy mu więcej głowy. Tak samo jeżeli uczestnik postępowania w jego toku oświadczy, że już nie chce brać udziału w sprawie to mu dziękujemy i skreślamy go z listy uczestników. Wszak chcącemu nie dzieje się krzywda. Oczywiście w niektórych sprawach (jak np. podział majątku po rozwodzie) udział uczestnika może być konieczny, ale to można by rozwiązać przez upoważnienie sądu do decydowania kiedy udział jest obligatoryjny (czyli nie można zrezygnować) a kiedy nie. Pytanie tylko, czy ktoś ten pomysł podchwyci, czy może jak wiele innych utonie on w doktrynalnym błocie przygnieciony ciężarem z napisem „prawo do obrony”.