Patrząc na całą sprawę tak jakby z zewnątrz oczywiste jest, że takie sądzenie na prochach jest bardzo głupim pomysłem. Po pierwsze takie "przechodzenie" przeziębienia czy innej choroby, maskowanej tylko różnymi tabletkami to niszczenie własnego zdrowia. Ileż to razy lekarze straszyli, że takie zlekceważone przeziębienie może przejść w coś znacznie gorszego, czego już się nie da wyleczyć aspiryną. Albo że bagatelizowanie objawów może uniemożliwić wczesne wykrycie poważnej choroby. I coś w tym jest bo niedawno dowiedziałem się, że w przypadku jednego z moich kolegów przeziębienie okazało się być gruźlicą, którą zapewne złapał od któregoś ze swoich "klientów". Po drugie takie sądzenie "na siłę" odbywa się też ze szkodą dla prawa stron postępowania do rzetelnego rozpoznania ich sprawy. O jakim rzetelnym i wnikliwym rozpoznaniu sprawy można mówić, gdy sędzia siedzący za stołem jest za nim obecny tylko teoretycznie, ponieważ wszystko słyszy jak przez mgłę, a argumenty padają na miękką watę w jego głowie? Trudno jest też skupić się na sprawie i stanowiskach stron, gdy jednocześnie usiłuje się zignorować przeszywający ból barku, nogi czy co tam się człowiekowi trafiło. O wiele łatwiej przyjmuje się wówczas wszelkie propozycje, które prowadzą do szybkiego zakończenia postępowania, nie ważne jak. Na przykład łatwiej jest odroczyć rozprawę żeby wezwać tych czterech świadków co pełnomocnik ich właśnie zgłosił niż przemyśleć wszystko na poczekaniu i dojść do wniosku, że nie będą potrzebni. Łatwiej też niestety jest popełnić błąd, w tym taki, którego nie da się łatwo naprawić. Pamiętam takie "gorączkowe" wyroki, gdzie dopiero przy pisaniu uzasadnienia zorientowałem się, że coś mi się cyferki nie zgadzają, albo w ogóle wyrok mógłby być w drugą stronę. Między innymi dlatego gdy trafia mi się taka chorobowa sesja staram się nie wyrokować bez ostatecznej potrzeby.
Z czego bierze się takie umiłowanie pracy, które sprawia, że sędziowie są gotowi pracować z narażeniem swego zdrowia? Ano dobre pytanie. Gdyby zadano mi je znienacka i do kamery pewnie opowiedziałbym coś o poczuciu misji, etosie, trosce o podsądnych, którzy musieli by długo czekać, albo chęci nie obciążania kolegów dodatkowymi obowiązkami. Zresztą jakby tak pomyśleć to może i bym uwierzył w to, że to ja sam czuję wewnętrzną potrzebę poświęcenia się dla dobra innych itd. Wydaje mi się jednak, że nawet jeśli na początku kariery miałem takie przekonania, to dzisiaj jest to raczej wynik nadzorczej tresury. Bo konsekwencje pójścia "na chorobę" są mi aż za dobrze znane i na tyle uciążliwe, że naprawdę wolałbym ich uniknąć. Nieobecność niby jest usprawiedliwiona, ale nic to nie zmienia. Nadal dostaję tyle samo do zrobienia, więc czas nieobecności będę musiał potem nadrobić, pracując dłużej, albo nadganiając w weekendy. Sprawy, których nie skończyłem bo nie byłem na sesji wrócą do mnie, dodając mi roboty, a jak są stare to jeszcze trzeba się będzie tłumaczyć z odroczenia. Spadnie mi załatwialność, wzrośnie zaległość, średni wiek sprawy czy inna tam krotna i dostanę polecenie wyznaczenia dodatkowej sesji, z podtekstem że za mało robię. Dziękuję bardzo, wolę łyknąć parę pigułek i się przemęczyć niż udowadniać potem nadzorczemu poganiaczowi że nie jestem wielbłądem, tłumacząc sobie że to dla dobra społeczeństwa. No cóż, podobno najgorsze niewolnictwo jest wtedy, gdy niewolnik pokocha swoje kajdany.
W normalnym systemie osobom odpowiedzialnym za zapewnienie obywatelom prawa do sądu zależałoby na tym, żeby zapewnić im przede wszystkim prawo do rzetelnego osądzenia sprawy. Dlatego też zadbano by o to, by sędzia miał dość czasu na przemyślenie każdej sprawy, na uzupełnienie wiedzy, na dyskusje i wymianę poglądów, na przygotowanie się do rozprawy i na koniec na napisanie poprawnego orzeczenia i czytelnych jego motywów. Zadbano by więc, żeby sędzia nie podejmował się rozpoznania jednocześnie większej ilości spraw niż jest w stanie prawidłowo rozpoznać, poprzez wprowadzenie odpowiedniego limitu wpływu. Wprowadzono by też instrumenty mające zapewnić to, by sędzia zmagający się z przeziębieniem czy gorszą chorobą która ogranicza jego zdolności intelektualne wypoczywał i zdrowiał, a nie dzielnie walczył z przeciwnościami ku chwale ojczyzny. Bo nie o to w tym wszystkim chodzi, żeby on się poświęcał tylko o to, żeby dobrze pracował. U nas niestety nacisk kładzie się wyłącznie na to, by sprawa została rozpoznana "bez nieuzasadnionej zwłoki". Nieważne więc, że sprawę obywatela osądził sędzia, na którego nałożono tyle zadań, że na przemyślenie tej konkretnej sprawy miał w sumie 10 minut i to tuż przed rozprawą. Nieważne, że rozpoznał ją sędzia, który wyszedł na salę po nieprzespanej nocy spędzonej na pisaniu nikomu nie potrzebnego uzasadnienia. Nieważne, że sądził ją półprzytomny sędzia, który przyszedł do sądu z wysoką gorączką i myślał tylko o tym, żeby jakoś to przetrwać. Ważne, że sprawa się odbyła i zapadł jakiś wyrok. Jaki on był to już nie ma żadnego nadzorczego znaczenia, ważne że zapadł niezwłocznie. Bo tego oczekuje społeczeństwo, które najwięcej narzeka na to, że sprawy toczą się za długo. Niech więc społeczeństwo ma, co chciało.
PS
Najnowszym wkładem panów ustawodawców w to, by sprawy sądzone były dobrze była likwidacja "przywileju" sędziów w postaci pełnego wynagrodzenia za czas choroby. Tak więc teraz idąc na zwolnienie muszę liczyć się nie tylko z tym, że po powrocie będę musiał siedzieć po nocach, żeby wyjść z zaległości, ale i zostanę za to ukarany finansowo.