poniedziałek, 3 listopada 2014
Kolejka
Problem przeciążenia sędziów ilością nakładanych na nich zadań został, o dziwo, dostrzeżony przez media. Na mój ostatni tekst - wprost lub pośrednio - powołało się paru publicystów, w tym z czasopism, których bym o to nigdy nie podejrzewał. I dobrze, bo taki był mój cel - zwrócić uwagę na problem, który od dawna był ignorowany, a nawet bagatelizowany. Na problem tego, że przy takiej ilości spraw nie da się orzekać ani dobrze ani szybko, zaś szans na zwiększenie wydajności praktycznie nie ma. Kto wie, może coś z tego wyniknie? Kontynuując ten temat chciałbym więc dziś poruszyć inny problem, który pośrednio wiąże się z poprzednio opisanym - długotrwałość postępowań wynikającą z długich odstępów między rozprawami. W rozmowach z tzw. przypadkowym społeczeństwem dowiedziałem się, że najczęstszymi skargami jakie wypowiadane są pod adresem sądu co do sposobu prowadzenia postępowania jest to, że sprawa się toczy i toczy, a kolejne rozprawy są co kilka miesięcy. No cóż, faktycznie tak jest i czasami trudno jest wytłumaczyć w dwóch słowach dlaczego rozprawę odroczoną z powodu braku "zwrotki" albo nieobecności świadka, który wraca za tydzień odroczono na za cztery miesiące zamiast na za miesiąc, albo wręcz na przyszły tydzień, żeby tyle nie czekać. Odpowiedź dla praktyka jest prosta - bo spraw jest tyle, że kolejka wydłużyła się znacznie, a jak ktoś sprawy nie załatwił w wyznaczonym terminie, to musi się ustawić na koniec kolejki. Ważniejsza jest jednak odpowiedź na inne pytanie - jak zlikwidować tę kolejkę, by dany obywatel nie musiał miesiącami czekać na kolejną rozprawę.
Jak można zlikwidować problem długich odstępów miedzy rozprawami? Ano jest tylko jeden sposób - zmniejszyć ilość spraw, którymi sędzia zajmuje się jednocześnie, które jednocześnie ma skierowane na rozprawy. Inaczej się tego zrobić nie da, jeżeli zaś jakiś "ekspert" organizacji pozarządowej albo innej fundacji uważa inaczej to znaczy że ewidentnie nie rozumie przyczyn problemu, który chce naprawić. Tu nie pomoże ani informatyzacja czy elektronizacja, ani utransparentnienie, ani wprowadzenie menedżerskiego sposobu zarządzania czasem, czy jak tam to w aktualnej korpomowie się nazywa. Jeżeli sprawy mają być rozpoznawane rzetelnie, to - przynajmniej w moim wydziale - miesięcznie nie powinno się ich rozpoznawać więcej niż 60-70, a optymalnie powinno być ich 50-60. Na więcej nie ma czasu, bo rozprawa to tylko niewielka część pracy sędziego, co potwierdzi każdy "liniowy" sędzia. Przyjmując więc nawet maksymalne miesięczne obciążenie - 70 spraw - oczywiste się staje, że przy 70 jednocześnie rozpoznawanych sprawach kolejny termin rozprawy przypadnie najwcześniej za miesiąc, przy 140 - za dwa miesiące, przy 210 za trzy miesiące, a przy 280 - za cztery itd. W praktyce terminy te będą nawet dłuższe, bo dochodzą różnego rodzaju "puste"
dni, urlopy, szkolenia, dni urzędowo wolne od pracy itp... Ja w tej chwili
mam wyznaczone na rozprawy 190 spraw, a termin jak przyjdzie do odraczania to będę mógł zaproponować połowę lutego, czyli za trzy i pół miesiąca. I nie zmieni tego żadne zarządzenie nadzorcze, bo po prostu nie mam wcześniejszych terminów. Owszem teoretycznie mogę wyznaczać sprawy "stare" w odstępach dwumiesięcznych, ale następować to będzie wyłącznie kosztem innych spraw - po prostu będę rezerwował na niektórych sesjach czas na rozpoznanie spraw "starych", a inne będę wyznaczał na odleglejsze terminy. Tyle tylko, że jeżeli spraw tych będzie za dużo, to pojawi się problem typowy dla gospodarki centralnie sterowanej - kolejka osób obsługiwanych bez kolejki.
Jeżeli więc ktoś stawia sobie za cel, aby odstęp pomiędzy rozprawami był nie dłuższy niż miesiąc to powinien dążyć do tego, by na sędziego przypadało jednocześnie nie więcej niż 70 spraw wymagających rozpoznania na rozprawie. A najlepiej jakby było ich nie więcej niż 50, bo wtedy będzie to jednocześnie szybko i dokładnie. Skutek taki można osiągnąć zaś bardzo prosto, w sposób znany i sporadycznie stosowany od bardzo dawna - jest to tzw. "zamrażarka", czyli szafa, w której sprawy leżą i czekają na swoją kolej do wyznaczenia. Założenie jest proste - sędzia nie może mieć na raz więcej niż ileś spraw, więc nowe przydzielane mu sprawy czekają w kolejce aż zwolni się miejsce na wokandzie. Inaczej mówiąc jak sędzia skończy jedną sprawę to dopiero wtedy na jej miejsce wyznacza następną. Na pierwszy termin rozprawy czeka się dość długo, lecz między kolejnymi terminami są już bardzo krótkie odstępy - przy sprawnym systemie doręczeń to mogłyby być nawet 3 tygodnie albo i mniej. Do tego ani sędzia, ani pełnomocnicy nie muszą tracić czasu na przypominanie sobie sprawy przed każdą rozprawą, a różnymi "sztuczkami" trudno jest odwlekać zakończenie. Dziś nawet nie usprawiedliwione niestawiennictwo świadka to 3 miesiące "zysku" - przy krótszych odstępach już tak łatwo by nie było. Aż się więc prosi, by w taki właśnie sposób prowadzić rozprawy - wybieramy 50-60 spraw i obracamy nimi na przestrzeni miesiąca, a w miejsce każdej skończonej bierzemy nową, w kolejności wpływu według ustalonej listy. Sprawy cały czas pamiętamy, nie tracimy czasu na ciągłe ich czytanie, mamy więcej czasu na przemyślenie ich i wydanie wyroku, przez co ogólnie rzecz biorąc postępowanie trwa nawet krócej. A i strony widzą, że w sprawie coś się dzieje - a nie jak dziś, że rozprawa nic, i kolejny termin za kwartał, albo i pół roku, a ten proces się wlecze i wlecze. Same plusy i w zasadzie brak minusów, aż się prosi, by taka metoda stała się standardem w polskich sądach.
Niestety dzisiejszy trend nadzorczy jest dokładnie przeciwny - oczekuje się, że wyznaczonych spraw będzie jak najwięcej. Że będzie jak najwięcej rozpraw miesięcznie (8 - 9 a nawet więcej), a na każdej rozprawie będzie co najmniej 10 spraw. Że w każdej sprawie która wpływa będzie natychmiast wyznaczony termin rozprawy i nic nie będzie "leżało bez terminu". Zwłaszcza na to ostatnie kładziony jest nacisk, bo z jakiegoś niepojętego dla mnie powodu jeżeli sprawa ma wyznaczony termin rozprawy, to znaczy że jest sprawnie prowadzona, a jak nie ma terminu to jest w niej "nieusprawiedliwiona bezczynność". Inaczej mówiąc jeżeli w sprawie którą dostałem dzisiaj wyznaczę termin rozprawy na połowę lutego, to wszystko będzie w porządku, czynności podjęto sprawnie i terminowo, zaś długi okres oczekiwania jest spowodowany znacznym obciążeniem. Jeżeli jednak chciałbym tę samą sprawę przetrzymać sobie do stycznia, i dopiero wtedy wyznaczyć na rozprawę na termin w połowie lutego, to doszłoby w niej do przewlekłości postępowania będącej wynikiem dwumiesięcznej bezczynności sędziego referenta. Jeżeli więc ktoś się zastanawia, dlaczego wyznaczam wszystkie sprawy od razu skoro wiem, że jest znacznie lepszy sposób, to właśnie ma odpowiedź. Bo nie lubię kopać się z koniem, a udowadnianie, że nie jestem wielbłądem mnie nie pasjonuje. Zwłaszcza że nerwy mam zszargane i nie będę ich nadwyrężał.
Pisałem, pisałem i wracam wciąż do tego samego. Zasadnicze problemy dzisiejszego sądownictwa są dwa. Po pierwsze nadmierna ilość spraw, których nie da się prawidłowo "przerobić", a po drugie absurdalny nadzór opętany manią "pokrywania wpływu". Dopóki więc nie dotrze do kogo trzeba, że nie da się pracować dużo, szybko i dobrze jednocześnie, oraz że zadaniem sądów jest rzetelne rozstrzyganie sporów, a nie "pokrywanie wpływu" nic się w polskich sądach nie zmieni. Dopóki nie zostaną ustalone maksymalne normy obciążenia sędziów zadaniami, ustalone dodatkowo na takim poziomie, by można je było prawidłowo wykonać dopóty obywatele zamiast na rozwiązanie ich problemu będą mogli liczyć co najwyżej na statystyczne załatwienie ich sprawy. Bo to nie sędziowie najwięcej tracą na obecnej sytuacji, lecz obywatele, i to oni powinni najgłośniej domagać się właściwych zmian...