Odmówiłem przyjęcia owej niewiarygodnie atrakcyjnej oferty, albowiem całe to „zaproszenie” w tłumaczeniu na nasze oznacza, że chcą mnie wrobić w dodatkową robotę bez prawa do dodatkowego wynagrodzenia. Wolontariat z podtekstem, że jak się spodobam, to może mnie wezmą na delegację stałą, co mi ułatwi starania o awans. Ogólnie zaś powinienem czuć się zaszczycony, że wylosowano moją kandydaturę. Oczywiście pójście na taką sesję oznacza nie tylko ten dzień „do tyłu” ale i dzień poprzedni – bo trzeba te akta przejrzeć i się naradzić – oraz parę dni później, bo trzeba napisać uzasadnienia do wyroków „okręgowych”. A następnie pojechać i popodpisywać uzasadnienia pozostałych dwóch sędziów ze składu. W dodatku w ramach cudownej Statystyki ta robota nie liczy się do obciążenia – bo to nie są „moje” sprawy - natomiast wszelkie opóźnienia w oddaniu „okręgowych” uzasadnień są dokładnie odnotowywane, no bo to przecież są moje sprawy. A to wszystko mam wykonać w wolnej chwili, niezależnie od moich zwykłych obowiązków, z terminowego wykonania których zostanę szczegółowo rozliczony.
Na pytanie dlaczego miałbym uczynić tak wielkie poświęcenie dla Służby słyszę zwykle wyjaśnienie, że „no przecież oni tam są zawaleni robotą”. No przepraszam. A ja to nie jestem zawalony? Jak mają za mało sędziów w stosunku do ilości pracy do wykonania to niech postarają się o nowy etat, ogłoszą o wolnym stanowisku, przeprowadzą prawidłowo konkurs i wyświęcą nowego okręgowego. Bo takie porywanie ludzi z rejonu bez oglądania się na to, że oni też mają swoją robotę to zwykłe kłusownictwo. A oczekiwanie, że ów delegowany będzie czuł się zaszczycony faktem, że będzie mógł pooddychać tym samym powietrzem co sędziowie okręgowi (i za darmo odwalić za nich ich robotę) to przejaw totalnej „pałacowej” megalomanii. Czy naprawdę nie można raz na zawsze skończyć z zasadą, że jak okręg się „zapycha” to się deleguje kogoś z rejonu, a jak przez to rejon się zapycha to przysyła się wizytatora, żeby pogonił tych nierobów?
Można by długo pisać o chorej instytucji delegowania sędziów do sądów wyższej instancji. Warto chociażby zwrócić uwagę na to, że wnoszący apelację mają prawo liczyć na to, że rozpozna ją sędzia sądu okręgowego, a nie jakiś wzięty z łapanki SSR-delek. Podobnie, gdy wnosi się sprawę do sądu okręgowego to winna być ona rozpoznana przez sędziego sądu okręgowego a nie SSR-delegowanego do sądu okręgowego. Instytucja delegacji, a zwłaszcza tzw. delegacji stałej to także nic innego jak tylko obejście przepisów o drodze awansu sędziów. To mianowanie de facto sędziów sądów okręgowych przez Ministra Sprawiedliwości bez jakiegokolwiek konkursu czy też oceny dotychczasowej pracy i poza wszelką kontrolą według sobie tylko znanych kryteriów. W dodatku taki delegowany „na stałe” sędzia często siedzi latami w okręgu ale formalnie widnieje „na stanie” swojego sądu rejonowego. To znaczy, że blokuje etat, jest uwzględniany w statystyce, a inni robią za niego. Jego okręgowy stołek jest zaś mocno chwiejny, bo taki SSR de facto SSO może stać się z powrotem zwykłym SSR gdy tylko Pan Minister tak postanowi. Minister ma zatem w rękach zarówno dużą marchewkę w postaci możliwości przyznania faktycznego awansu (także płacowego) i solidny kij w postaci możliwości nie przedłużenia delegacji, czy wręcz jej cofnięcia. A gdy polityk ma w ręku kij na sędziego, to obywatele powinni się bać. Bo nic nie stoi na przeszkodzie temu, by jakiś ministerialny urzędas dał sędziemu telefonicznie do zrozumienia, że albo wyda wyrok zgodny z wolą ministra, albo może pożegnać się z delegacją. A sędzia jest tylko człowiekiem, i to niekoniecznie gotowym do poświęcenia swego dobra dla dobra wyższego... zwłaszcza, gdy owo poświęcenie rzadko kiedy jest doceniane przez "naród".