Obsługiwane przez usługę Blogger.

czwartek, 17 czerwca 2010

Koza

Popadłbym w naprawdę wielką przesadę gdybym stwierdził, że mój ostatni wpis wywołał burzę. W równie wielką przesadę popadłbym pisząc, że zmieszano mnie z błotem, odsądzono od czci i wiary, wylano wiadra pomyj, zaliczono w poczet niewiernych itp. Ale faktem jest że niektórym moje zdanie na temat ocen okresowych sędziów się nie spodobało. Dowiedziałem się, że nie powinno być mowy o jakichkolwiek ocenach okresowych. Bo nawet za PRL-u tego nie było. Bo to pierwszy krok do wprowadzenia usuwalności sędziów. Bo to kolejne ograniczenie niezawisłości. Bo jak sędziego uznano za godnego piastowania urzędu i go na niego powołano, to znaczy że się nadaje i nie ma potrzeby sprawdzać go dalej. Dowiedziałem się też, że jak oceny zostaną wprowadzone to to będzie także moja wina. Zastanawiam się tylko, czy moi adwersarze naprawdę dokładnie przeczytali to, co napisałem, czy może z całego tekstu zapamiętali tylko to, że moim zdaniem powinien być wprowadzony jakiś system okresowych ocen.

Początkowo chciałem w tym kolejnym wpisie dokonać wykładni poprzedniej wypowiedzi, wytłumaczyć, napisać wyraźnie, że jestem zdecydowanie przeciwny ocenom w proponowanym obecnie kształcie. Że pod pojęciem „oceny” rozumiem nie wystawiane „stopnie” ale po prostu przegląd pracy danego sędziego. Ale uznałem, że nie ma takiej potrzeby, bo to co napisałem powinno być jasne. Bo ja nie widzę nic złego w tym, że raz na jakiś czas ktoś przejrzy moją pracę i wskaże, gdzie jego zdaniem powinienem poszukać sposobu by coś poprawić. Oczywiście o ile będzie to ktoś odpowiedni, a jego wnioski będą zwracaniem mojej uwagi na problem, a nie poleceniami kogoś, kto ma nade mną władzę. Bo to jest właśnie ten diabeł tkwiący w szczegółach. I na tym powinna skupić się uwaga, a nie na brzydkim słowie „oceny okresowe”.

Wydaje mi się jednak, że cały pomysł wprowadzenia ocen okresowych służył wyłącznie odwróceniu uwagi od rzeczy znacznie istotniejszej, to jest walki o należytą pozycję ustrojową sądu i sędziego. O to, żeby sądy powszechne, tak jak sądy administracyjne, miały swój własny budżet. O likwidację schizofrenicznej sytuacji, w której prokuratorzy są obecnie bardziej niezawiśli niż sędziowie. O godne zarobki i warunki pracy. O uzdrowienie stosunków wewnątrz sądownictwa poprzez wprowadzenie rzeczywistego samorządu i likwidację podziału na „pałac” i „czworaki”. O zapewnienie właściwego doboru i szkolenia kadr, by sądy nie stały się przytułkiem dla nieudanych adwokatów, albo tych, dla których z całej „korony” najważniejsze jest prawo do stanu spoczynku. Gdyby to wszystko zostało osiągnięte, to pozbylibyśmy się zarazem i tego „diabła” tkwiącego w ocenach.

Niestety muszę stwierdzić, że dwu-władzy idealnie się udała ta iście makiaweliczna zagrywka. Podjęli obronę przez atak, i zamiast kombinować (z trudem) argumenty dlaczego nadzoru nad sądami nie powinno się powierzać I Prezesowi SN zaproponowali wprowadzenie do sądów niezależnych od prezesa dyrektorów, powołanie komisji konkursowej, oceny okresowe sędziów i zaczęli przebąkiwać o likwidacji stanu spoczynku, pod hasłem likwidacji przywilejów emerytalnych. Czyli dali do zrozumienia, że lepiej nie będzie, ale jak sędziowie będą się stawiać, to może być gorzej. A sędziowie się na to nabrali, i od ponad roku zamiast walczyć, by było lepiej walczą by było jak dotąd.

A co będzie dalej? Dalej zapewne będzie tak jak w starym dowcipie o Icku, rabinie i kozie. Minister powie, że sędziowie mogą już sprzedać kozę, którą kazał im kupić. A sędziowie będą zadowoleni ze swej ciężko wywalczonej pozycji.