Alimenty. Sprawa nośna polityczno-medialnie, w zasadzie każdy rząd obiecuje że usprawni egzekucję alimentów i puści w skarpetkach dłużników alimentacyjnych. Z punktu widzenia sądu istotna kwestia do rozstrzygnięcia w sprawie rozwodowej, potencjalnie mogąca zdominować całe postępowanie, i przekształcić je w wojnę, w której nie bierze się jeńców i nie obowiązują żadne konwencje. W większości przypadków nie ma oczywiście żadnych problemów, kwestia ponoszenia kosztów wychowania dzieci rozstrzygana jest pomiędzy dwoma dorosłymi ludźmi, którzy rozumieją, że rozwodzą się ze sobą, a nie z dziećmi i potrafią podejść do sprawy bez zbędnych emocji. Niekiedy jednak tego zrozumienia brakuje i wtedy budzą się demony. Po przeciwnych stronach wielkiego sporu alimentacyjnego stają wtedy (w większości przypadków, więc proszę mi tu nie zarzucać ulegania stereotypom) "chytrzy tatusiowie" i "pazerne mamusie" - oczywiście każdorazowo w ocenie tej drugiej strony. Czyli tatuś to ten, który robi wszystko, żeby jak najmniej płacić na własne dzieci, a mamusia to ta, która chce wyrwać jak najwięcej żeby mieć na tipsy i solarium. Dzieci zaś bywają w tym sporze zakładnikami, których przetrzymywanie daje prawo kierowania żądań, a ich wydanie (tymczasowe oczywiście) jest nagrodą za ich spełnienie.
§ 1. Zakres świadczeń alimentacyjnych zależy od usprawiedliwionych potrzeb uprawnionego oraz od zarobkowych i majątkowych możliwości zobowiązanego.
§ 2. Wykonanie obowiązku alimentacyjnego względem dziecka, które nie jest jeszcze w stanie utrzymać się samodzielnie albo wobec osoby niepełnosprawnej może polegać w całości lub w części na osobistych staraniach o utrzymanie lub o wychowanie uprawnionego; w takim wypadku świadczenie alimentacyjne pozostałych zobowiązanych polega na pokrywaniu w całości lub w części kosztów utrzymania lub wychowania uprawnionego.
Wnioski płynące z tych przepisów są zatem dość jasne: alimenty powinny odpowiadać i potrzebom dziecka, i możliwościom zobowiązanego, poza tym nie jest tak, że każde z rodziców winno płacić połowę kosztów, bo osobista opieka też się liczy. Rozstrzyganie o alimentach obejmuje zatem kilka elementów, zaś to ile utrzymanie dziecka kosztuje to dopiero punkt wyjścia do rozważań, nie zaś ich wynik. Bo po ustaleniu tej zmiennej musimy jeszcze rozważyć, czy obowiązanego stać na ich poniesienie.
Wysokość kosztów utrzymania dziecka jest wbrew pozorom dość trudna do ustalenia, zwłaszcza gdy chodzi o dzieci w wieku szkolnym, gdzie ilość wydatków możliwych do poniesienia na ich wychowanie wydaje się być nieograniczona. Jedno może chodzić na zajęcia z piłki na orliku za 50 zł po lekcjach w szkole, a inne do szkoły piłki nożnej Znanego Klubu za wielokrotność tej kwoty. Jednemu wystarczy dodatkowy angielski, inne rodzice wożą z jeździectwa na tenis, z przystankiem na jogę. Dziecko może chodzić do szkoły rejonowej, albo do kanadyjskiej prywatnej szkoły z programem międzynarodowym i czesnym na poziomie średniej krajowej pensji. Może jeść obiady w szkole albo wyskakiwać w przerwie na sushi, albo foie gras, żeby nie odstawać od kolegów z klasy. A to samo dotyczy także ubrań i gadżetów, wszak może się okazać, że w tej szkole bez ajfona piątki nie ma czego szukać w towarzystwie. Oczywiście każde dziecko powinno mieć prawo do najlepszego wychowania i wsparcia w przyszłym starcie... ale rzeczywistość skrzeczy. Generalnie więc przyjmuje się tu więc zasadę, że dziecko ma prawo do otrzymania wychowania i wykształcenia na poziomie adekwatnym do sytuacji finansowej rodziców. Czyli tak jak zawsze było i będzie. Chłop nie powinien oczekiwać, że dostanie to samo co szlachcic. Chociaż dzisiaj inaczej te klasy się nazywają.
Drugi problem pojawia się, gdy trzeba ustalić owe "zarobkowe i majątkowe możliwości". Po pierwsze bowiem owe "możliwości" winny być rozumiane jako możliwości płacenia alimentów, uwzględniające nie tylko faktyczne dochody, ale i obciążenia. Nie można bowiem zapominać o tym, że tzw. Alimenciarz też musi z czegoś żyć, choćby skromnie. Potrzebuje jedzenia, dachu nad głową, powinien móc płacić rachunki za prąd, wodę, telefon itp. Owszem od ust sobie powinien odjąć i dziecku dać, ale bez przesady w tej kwestii. Ile konkretnie powinno mu zostać? Nie wiem. Każdy może rzucić jakąś kwotę. Równowartość minimum socjalnego? Najniższej emerytury? Minimum egzystencji? Więcej? Mniej? Dobre pytanie. Może ktoś kiedyś obiektywnie na nie odpowie rozwiązując ostatecznie problem z "przealimentowaniem" wynikającym ze skupienia się na potrzebach dzieci (i matki) z pominięciem potrzeb ojca. Do tego rozwiązania wymaga także problem obiektywnego ustalania sytuacji majątkowej zobowiązanego. Drugą z przyczyn "przealimentowania" jest bowiem abstrakcyjne określanie wysokości zarobków zobowiązanego, będące wynikiem opacznego rozumienia zwrotu "możliwości zarobkowe" poprzez pomijanie przy obliczeniach rzeczywistych zarobków i zastępowanie ich hipotetycznymi "możliwościami" czyli założeniem że młody i zdrowy to dwa tysiące może zarobić. Tu najgorzej mają "samozatrudnieni", bo im bardzo łatwo przypisać kosmiczne możliwe zarobki, wszak jest zapotrzebowanie na rynku na glazurników, wiadomo że informatycy dobrze zarabiają, no przecież oczywiste że przedstawiciele handlowi dostają bardzo duże prowizje. I co wtedy ma zrobić taki człowiek, któremu naliczono realne alimenty od hipotetycznych zarobków? Zadłużać się, czy może kombinować z zarobkami?
Te wszystkie problemy ze stosowaniem prawa nie są nie do pokonania i doświadczony sędzia rodzinny przy wsparciu kompetentnych ławników łatwo sobie z nimi poradzi. Ale co maja robić, ci, co jeszcze doświadczenia nie nabrali? Może jednak warto by przyjrzeć się przepisom, które ewidentnie nie przystają do dzisiejszej rzeczywistości, bo powstały w czasach słusznie minionych? Może problem tkwi w procedurach? Może orzecznictwo narosłe wokół tego przepisu wypaczyło jego sens i brzmienie? Może warto poszukać innej drogi? Ustalenie ustawowego minimum dochodu, który musi pozostać dłużnikowi alimentacyjnemu na jego utrzymanie? Obowiązek składania wykazów majątku i dochodów pod rygorem odpowiedzialności karnej? Zobowiązani do alimentacji składają oświadczenia podatkowe, jeżeli ukrywają dochodu, to może powinny zająć się nimi służby skarbowe. Może lekiem na takich kombinatorów mógłby być przepadek majątku na cele alimentacyjne, w sytuacji, gdy taki zobowiązany nie byłby w stanie wykazać, iż ma on pokrycie w dochodach deklarowanych dla potrzeb alimentacji? Każde z tych rozwiązań będzie lepsze od obecnego. Tyle tylko, że raczej żadne nie zostanie prędko wdrożone, bo żaden rząd, ani z prawa, ani z lewa, ani z chadecji, ani z endecji nie odważy się wprowadzić reform, w wyniku których zyskają zobowiązani do alimentacji, a stracą dzieci. Nawet jeżeli byłoby to uczciwe i sprawiedliwe. No cóż. Wracamy do akt. No to ile tych alimentów na 6 i 11 latka, jak człowiek zarabia 1800 zł i coś tam jeszcze dorywczo, ale leczy się przewlekle i musi wydawać na leki?