Obsługiwane przez usługę Blogger.

wtorek, 10 marca 2015

Jutrzenka swobody


Sąd Najwyższy wydał ostatnio bardzo interesujące orzeczenie w sprawie dyscyplinarnej. Jeżeli bowiem wierzyć przekazom co do treści motywów orzeczenia (a znam je z różnych źródeł) orzeczeniem tym podważył to, co było fundamentem nadzoru administracyjnego nad sprawnością postępowań sądowych, i sensem życia wielu nadzorców wszelkich rang. Rzeczone orzeczenie potwierdziło bowiem oficjalnie to, o czym w kręgach warcholskich mówiło się od dawna - to, że zarządzenia "nadzorcze" co do tego ile sędzia ma wyznaczać rozpraw i ile ma mieć na nich spraw nie są dla sędziów wiążące,  a za niestosowanie się do nich nie grozi odpowiedzialność dyscyplinarna. Mówiąc patetycznie, orzeczeniem tym Sąd Najwyższy wyrwał więc nadzorcom z rąk bat, którym dotąd ochoczo wymachiwali, dzięki czemu sędziom w całej Polsce zaświeciła jutrzenka swobody.

Relegowanie zarządzeń nadzorczych z kategorii prawa bezwzględnie obowiązującego pod groźbą kary dyscyplinarnej, do kategorii niezobowiązujących propozycji poddawanych pod rozwagę kompletnie demoluje system nadzoru nad "sprawnością postępowania", rozumianą nieodmiennie jako regularne pokrywanie wpływu. Nagle nic nie znaczące stają się wszystkie zarządzenia dotyczące "dociążenia wokand" określające ile każdy sędzia ma wyznaczyć rozpraw, ile ma na nich rozpoznać spraw i jakich. Puste stają się też te zarządzenia, które nakładają na sędziów obowiązek "odpracowania" sesji, która nie odbyła się z powodu wyjazdu na szkolenie, czy też określających zmniejszenie normy "wykonu" w nagrodę za wykonanie innych czynności bądź w związku z wyznaczonym urlopem. Konsekwentnie nie ma już potrzeby pisania wyjaśnień na okoliczność niedociążenia wokand czy nie wyznaczenia sesji w pierwszy dzień po miesięcznym urlopie. Prezes może co najwyżej prosić i sugerować, i jeżeli będzie przekonywający to może jego sugestie co do sposobu planowania pracy będą uwzględnione.

Zapewne w tym miejscu, wnioskując po komentarzach "społeczeństwa" do informacji prasowej o owym orzeczeniu, padnie zarzut, iż sędziowie sprzeciwiają się każdej próbie zagonienia ich do roboty. No cóż, problem w tym, że ustalanie sztywnych norm ilości sesji, ilości spraw na wokandzie, oczywiście według zasady "im więcej, tym lepiej" często prowadziło do efektu przeciwnego niż zamierzony. To tak jak z taśmą produkcyjną - przyspieszanie jej powoduje wzrost wydajności, ale tylko do pewnego momentu, bo po przekroczeniu pewnej prędkości okazuje się, że mamy bardzo dużo braków wymagających poprawek, więc summa summarum wydajność jest mniejsza. W takiej zaś sytuacji jedyne co można zrobić by poprawić wyniki, to spowolnić ruch taśmy - nie pomoże tu ani ustawienie nadzorcy z batem, ani nakładanie na robotników kar finansowych za brakoróbstwo. Na prawidłowe wykonanie określonej czynności nawet najsprawniejszy robotnik potrzebuje określonej minimalnej ilości czasu, i jeżeli będzie się żądać od niego wykonania jej w krótszym czasie, to albo przez pośpiech będzie popełniał błędy, albo będzie szukał drogi na skróty, zwykle ze szkodą dla jakości.

W sądach ta taśma porusza się już zdecydowanie za szybko, bo w miarę jak rosła ilość spraw wpływających rosły też oczekiwania nadzoru co do tego ile tych spraw każdy sędzia winien miesięcznie "załatwić" by wpływ został pokryty, a wraz z nimi rosły też oczekiwana co do "sprawności" mierzonej ilością spraw rozpoznanych w okresie statystycznym. W całym tym nadzorczym pędzie do wyznaczania jak największej ilości rozpraw, i zajmowania się jednocześnie jak największą ilością spraw zapomniano przy tym o tym, że rozprawa to tylko niewielka część pracy sędziego. Owszem prowadzi ona do pożądanego wyniku, jakim jest wydanie wyroku kończącego postępowanie, ale jest to tylko ostatni etap pracy orzeczniczej. Zanim dojdziemy do tego momentu wypadałoby, by sędzia przeczytał pisma i dokumenty zgłoszone jako dowody w sprawi, zapoznał się z aktualnym orzecznictwem i piśmiennictwem, albo przynajmniej sprawdził, czy to, co mu się wydaje ze prawo stanowi faktycznie jest zgodne z aktualnym stanem prawnym. Wypadałoby także, żeby sprawę przemyślał i wyrobił sobie przekonanie co do tego, jak ta sprawa powinna być prowadzona, co jest istotne dla rozstrzygnięcia a co nie. Czas konieczny na przygotowanie się do sesji, nawet tylko na przeczytanie pism w ogóle nie jest jednak ujmowany w decyzjach  nadzorczych co do norm "wykonu". W dniach pomiędzy rozprawami - jeśli patrzeć według treści zarządzeń - sędzia ma bowiem podejmować niezwłocznie czynności w sprawach bieżących, rozpoznawać terminowo skargi i wnioski, wydawać nakazy, a także nadawać bieg nowym sprawom, by żadna nie leżała bez terminu. No i oczywiście sporządzać terminowo uzasadnienia wyroków, bo oddanie uzasadnienia po terminie jest największą zbrodnią przeciwko nadzorowi. Tak jakby sędzia, który nie prowadzi rozprawy i nie wydaje na posiedzeniu niejawnym orzeczeń kończących postępowanie nic nie robił i marnował tylko czas, który mógłby poświęcić na pokrywanie wpływu.

Efektem nadzorczej pogoni za "wykonem" odbywającej się kosztem czasu możliwego do poświęcenia na analizę i przemyślenie spraw bieżących jest zaś coś, co nazywam spiralą przewlekłości. Mechanizm tego zjawiska jest następujący - brak czasu na wnikliwą analizę akt sprawy może spowodować podjęcie błędnej decyzji co do toku postępowania - na przykład o dopuszczeniu dowodu z zeznań świadków na okoliczność faktycznie nieistotną dla sprawy, co powoduje konieczność odroczenia rozprawy, która mogła zostać już zakończona. Taka odroczona rozprawa zajmuje miejsce na kolejnej wokandzie, przez co inna sprawa trafia na termin później. Dodatkowo konieczność poświęcenia czasu na ponowną, nawet pobieżną analizę odroczonej sprawy (po 3-4 miesiącach trudno coś pamiętać) powoduje że tego czasu nie można poświęcić na analizę innej sprawy, przez co w niej także może zostać podejmowana jest nienajlepsza decyzja co do toku postępowania. W ten sposób konsekwencje braku czasu na analizę akt się kumulują, aż w końcu gdy sędzia zdoła wygospodarować trochę czasu (zapewne w weekend) na dokładną analizę sprawy okazuje się, że zeznania świadków, których od roku nie udaje się wezwać na rozprawę są zupełnie niepotrzebne, bo okoliczność, na którą mieli zeznawać jest w sprawie nieistotna. Wystarczyło na samym początku poświęcić kilka godzin na przeanalizowanie i przemyślenie sprawy. Tyle tylko, że nie było kiedy, bo trzeba było dociążyć wokandy, żeby postępowania toczyły się sprawnie...

Pozostaje mieć nadzieję, że owa jutrzenka swobody, owo potwierdzone najwyższym autorytetem prawo do samodzielnego organizowania sobie pracy przez sędziego pozwoli na przywrócenie normalności. Normalności, czyli sytuacji w której od orzekania "dużo" ważniejsze jest orzekanie "dobrze", gdzie od "załatwienia" ważniejsze jest "rozsądzenie". Gdzie od "pokrycia" ważniejsze będzie wymierzenie sprawiedliwości. Bazując na własnych doświadczeniach mogę przy tym stwierdzić, że wprowadzenie takiej metody pracy wcale nie musi oznaczać, że sprawy będą toczyły się dłużej. Analiza statystyk dotyczących mojej pracy pokazała bowiem, że najlepsze wyniki w zakresie sprawności postępowania miałem wtedy, gdy z premedytacją ignorowałem zarządzenie dotyczące ilości sesji i ilości spraw na wokandzie. Wszystko wróciło jednak do statystycznej normy, gdy otrzymałem polecenie "dociążenia wokand" zgodnie z obowiązującym zarządzeniem w sprawie poprawy sprawności postępowania. No cóż, zobaczymy. Nadzieja umiera ostatnia.