Obsługiwane przez usługę Blogger.

poniedziałek, 29 grudnia 2014

Zawodowy świadek


Wśród moich prezentów gwiazdkowych (tych znajdowanych pod choinką w Wigilię, bez udziału współpracowników coca-coli i innych tam gwiazdorów) znalazło się jak zwykle sporo książek. Było ładne wydanie "Diuny", podręcznik żeglarstwa (podobno bezpieczniejsze od nurkowania), wielka pomyłka literacka pod tytułem "Kompleks 7215" (naprawdę nie warto) oraz zbiorek felietonów sądowych Stefana Wiecheckiego pod tytułem "Mąż za tysiąc złotych". Od tego ostatniego zacząłem lekturę i zeszło mi się do sporo po północy. Wśród historii o protestowanych wekslach, starozakonnych kupcach, sekwestratorach, zawodowych donżuanach naciągających "narzeczone" na pieniądze i zazdrosnych małżonkach czuło się ducha czasów które już nie wrócą. Także do sądów, gdzie - jeśli wierzyć felietoniście - i sprawy były wówczas ciekawsze i wyroki sensowniejsze. Ale niektóre rzeczy się nie zmieniły. W jednym z felietonów, zatytułowanym "Zawodowy świadek" znalazłem opis pewnej sytuacji, który pozwolę sobie, w istotnym zakresie, zacytować:

"Świadkowie składają uroczystą przysięgę, po czym padają sakramentalne pytania:

- Nazwisko?

- Już mówiłem ładne pare razy... pan sekretarz zapisał też.

- Cóż to znaczy? Proszę odpowiadać na pytania!

- Wszystko od początku? Nie mam pretensję, proszę: Rozenberg.

- Imię?

- Salomon.

- Zajęcie?

- Świadek.

- Pytam czym się przesłuchiwany zajmuje?

- Panie sędzio kochany, ja pana co powiem: jak ja dwa lata nic nie robię tylko chodzę tu za świadka, to nie jest moje zajęcie? A co to jest, co? Raz zachorował pan Bielasek to się sprawę odkładało. Drugi raz zapomniał przyjść pan Migdalski, to też poszliśmy do domu. Jak wzięli pana władzego do szkoły, żeby mu wyuczyć na pana przodownika, to się zaczęło siekane nieszczęście. W ślepe ciotke poszliśmy się bawić. Jak się jeden pokazał, to się drugi schował. A ja już dwa lata chodzę.

- Dziś sprawa będzie rozpatrzona.

- Daj boże.

- Jakże to było? Co pan widział? Kto kogo uderzył w tramwaju numer 17 dnia 4 lipca 1929 roku? Bielas Migdalskiego czy odwrotnie?

- Panie sędzio, chwileczkie, ja nie mogie mówić.

- Dlaczego?

- Się mnie chce śmiać.

- Z czego?

- Z kawała. Ja nic nie widziałem, ja nie jestem ten Rozenberg.

- Jak to? Przecież panu Salomon na imię.

- Co znaczy? W Warszawie może sto, może dwieście takie Rozenbergi. Dlaczego mi wybrali nie wiem, może z powodu niedaleko mieszkam.

- Jak to? I nie zna pan oskarżonego ani oskarżyciela?

- Teraz znam, za kolegów jesteśmy, razem loterię trzymamy, ale tu u pana sędziego się poznawaliśmy.

Wobec ustalenia pomyłki Sąd uwolnił pana Rozenberga od świadczenia, ale skazał pana Bielasa na 20 złotych grzywny za czynne znieważenie obecnego serdecznego przyjaciela."


Po przeczytaniu tego felietonu przypomniała mi się sytuacja, której byłem świadkiem, nie pamiętam już dokładnie ale chyba jeszcze w czasie aplikacji. Otóż w trochę poważniejszej sprawie niż opisana przez Wiecha, podczas trzeciego podejścia do rozpoznania sprawy, gdy nareszcie wszyscy oskarżeni się pojawili i innych przeszkód nie było okazało się, że główny świadek, którego wzywano za każdym razem, z prawdziwym świadkiem ma wspólne tylko imię i nazwisko. A wynikło to z tego, że świadek przesłuchany w postępowaniu przygotowawczym wyprowadził się, więc na sędziego spadł obowiązek ustalenia jego nowego adresu. I jakoś tak się złożyło, że jedynym o tym imieniu i nazwisku jaki widniał w ewidencji meldunkowej był nasz świadek, któremu zafundowano trzykrotnie kilkusetkilometrową podróż pod rygorem grzywny. I tak samo gdy tylko doszło do jego przesłuchania okazało się, że to nie ten. Czyli czasy się zmieniają, a problemy nadal mamy takie same. Czyżby winny był tu wprowadzony w 1928 roku nadzór administracyjny Ministra Sprawiedliwości nad sądami?