Gdy już wygrzebałem się spod sterty akt (znaczy do zrobienia zostało tyle, ile się mieści w jednej szafie) naszła mnie pewna refleksja... Zacząłem się zastanawiać na czym w takim razie polega ten cały "urlop" który muszę co roku planować z góry i prosić o jego udzielenie w konkretnym terminie. Co jest szczególnego w prawie do urlopu, że korzystanie z niego jest ściśle reglamentowane, a prawo do dodatkowych paru dni urlopu przyznawane w nagrodę za długoletnią służbę jest uważane za szczególny przywilej? Myślałem, myślałem i nadal nie wiem... bo z której strony nie patrzeć to nijak nic mi nie wychodzi.
Generalnie urlop polega na tym, że czas poświęcany normalnie na pracę poświęcany jest na wypoczynek. Czyli pracodawca płaci za czas wypoczynku jak za pracę. No ale sędzia nie pracuje w określonych dniach i godzinach, czas jego pracy określony jest wymiarem nałożonych zadań. Żeby można więc było powiedzieć że czas normalnie poświęcany na pracę przeznacza na wypoczynek trzeba by mu zmniejszyć odpowiednio ilość przydzielonych do rozpoznania spraw. I już się mi tu coś nie zgadza, bo w czasie urlopu dostałem dokładnie tyle samo "nowych" spraw co normalnie wynika z podziału, czyli jakieś 50 sztuk, tak więc tutaj żadnego zmniejszenia czasu pracy nie ma. Nikt też przez ten czas nie wyręczał mnie w rozpoznawaniu spraw bieżących, wszystkie wnioski, pisma i zapytania czekały w szafie aż wrócę z urlopu i je zrobię, niezależnie od na bieżąco wpływających spraw. Czyli summa summarum musiałem poświęcić na pracę tyle samo czasu, ile poświęciłbym, gdybym na urlop nie poszedł, tyle że kosztem czasu, który byłby normalnie czasem wolnym. Czy urlop, który trzeba potem odpracować jest faktycznie urlopem?
Krótki rzut oka do systemu komputerowego rozwiał także nadzieję że udanie się (za zgodą najwyższych czynników) na urlop miało jakikolwiek wpływ na nałożone na mnie terminy do podjęcia czynności. System gliwicki, zwany także niekiedy szuflandią podszyszkownika H. nie przewiduje bowiem takich fanaberii jak "urlop" więc terminy na podjęcie czynności w sprawie rozpoczynały się w momencie, w którym akta trafiły do mojej szafy. Tak więc nowe życie pourlopowe rozpocząłem z olbrzymią ilością "dni na minusie", które oczywiście gdzieś tam w systemie zostały zapisane jako dowód mojego lenistwa. To samo zresztą dotyczyło samych pism wpływających do akt, które zaopatrywano w adnotacje, o przedstawieniu ich do decyzji w dniu, w którym trafiły do szafy, i nieważne że byłem wtedy zupełnie gdzie indziej. A że to, że byłem na urlopie w żaden sposób nie jest odnotowywane w aktach, to teraz wygląda to tak, że sekretariat przedstawił mi sprawę do decyzji 19 sierpnia, a ja przez następne dwa tygodnie nic z tym nie zrobiłem. To samo zresztą dotyczy uzasadnień. W paru sprawach wnioski wpłynęły zaraz po tym jak poszedłem na urlop i terminy do sporządzenia uzasadnienia zdążyły sobie upłynąć... a uzasadnienie "po terminie" to największa sądowa zbrodnia. Trudno, co zrobić. Mogę co najwyżej poprosić o usprawiedliwienie przekroczenia terminu, motywując to tym, że byłem na urlopie... i może je uzyskam.
No i wracamy w ten sposób do pierwszego pytania, czym w takim razie jest urlop. To nie jest czas, w którym zamiast pracować mogę odpoczywać, bo tę samą pracę będę musiał wykonać później, kosztem czasu wolnego. To nie jest też czas, w którym zwolniony jestem z obowiązku służby, bo wszelkie terminy, których mam dotrzymywać nadal biegną, a bycie na urlopie co najwyżej może (bo nie musi) usprawiedliwić ich niedotrzymanie. Tak w zasadzie jakbym nikogo o nic nie prosił, tylko po prostu postanowił sobie przez tydzień nie przychodzić do sądu to niczym nie różniłoby się to od pójścia na urlop. Tak samo musiałbym nadrobić to, co przez ten czas nie zrobiłem, a i terminy by mi biegły dokładnie tak samo...
Coś tu chyba jest bardzo nie tak...