Obsługiwane przez usługę Blogger.

piątek, 31 grudnia 2010

Podsumowanie

No i tak kończy się rok 2010 według rachuby Chrześcijan, rok 5770 według wyznawców judaizmu i 1431 według Mahometan. Rok 2763 liczony od założenia Rzymu, 22 rok ery Heisei. Ale nie ważne jaki ma numer i kiedy się kończy. Pytanie, czy to był dobry rok.


No cóż... jak wynika z różnorakich tabelek spośród 24.000 spraw jakie w tym roku wpłynęły do mojego wydziału mnie osobiście przypadło rozpoznać 1.860 sztuk. I   prawie się udało bo załatwiłem ich równe 1.800 sztuk, a przyszły rok rozpocznę z 450 sprawami w szafie. No, to sporo więcej niż w zeszłym roku, zwłaszcza, że w większości to sprawy wymagające wyznaczenia na rozprawy. Tak więc jeśli ktoś dzisiaj wniesie pozew to może się spodziewać rozprawy gdzieś w połowie czerwca. A czy to był dobry rok? No cóż... kolejny rok spędzony przy tym samym tandetnym biurku, na tym samym tandetnym krześle w tym samym pokoju z widokiem na ślepy mur. Kolejny rok wykonywania w sporej części zbędnej pracy, w upale latem i w zimnie zimą.

No ale że nie samą pracą człowiek żyje, to warto ów mijający rok pamiętać także z innych powodów. W kwietniu, po katastrofie samolotu prezydenckiego miałem zaszczyt uczestniczyć we wspaniałym wydarzeniu jakim było spontaniczne zgromadzenie pod pałacem prezydenckim. Na samym początku, gdy zebranych tam ludzi łączył smutek i świadomość wielkie straty, a nie polityczne sympatie wobec jednej czy drugiej partii. Gdy obecność tam nie była jeszcze sposobem wyrażania politycznych sympatii lub antypatii. Zanim pojawili się tam ci, którzy Polaków dzielili na prawdziwych i nieprawdziwych, na patriotów i agentów czy też po prostu na swoich i obcych. Zanim potrzebne były barierki, ochroniarze, pałki, i gaz pieprzowy. To było uczucie jedyne w swoim rodzaju.

Latem wykorzystując resztki urlopu pozostałe mi z 2008 i  kawałek należnego za 2009 r. odwiedziłem Cambridgeshire. Przez ten tydzień zwiedziłem dokładnie siedzibę jednego z najstarszych uniwersytetów świata, z jego ogrodem botanicznym, w którym podstaw nauk przyrodniczych uczył się Karol Darwin. Odwiedziłem też muzeum lotnictwa w Duxford gdzie miałem przyjemność dotknąć skrzydła SR-71, wspiąć się do kabiny bombowca B-52 i przyjrzeć się z bliska pociskowi V1. Wyskoczyłem też na dzień do Londynu, gdzie po zrobieniu zdjęcia Big Benowi przeczekałem lejący się z nieba upał w klimatyzowanych wnętrzach Imperial War Museum, a potem wybrałem się na rejs po Tamizie, by wzorem wszystkich turystów zrobić sobie zdjęcie z jedną nogą na półkuli wschodniej a drugą na zachodniej.

Poza tym, spędziłem miło czas na miłych spotkaniach ze innymi członkami mafii w togach, podczas których dyskutowane były oczywiście dotychczasowe wyniki wdrażania akcji Temida, akcji kryptonim bezprawiezus  oraz Operacji Rugowania Prawdziwych Polaków Z Ich Mieszkań Żeby Zrobić Miejsce Dla Tych Co Przyjadą Z Izraela. Ogłoszono także najnowsze wytyczne co do tego kogo prześladować a kogo nie, kogo zamykać a kogo wypuścić, jak również  zatwierdzono listę osób których zawiadomienia o fałszerstwach dokonywanych przez prezesów spółdzielni mieszkaniowych będą ignorowane. W międzyczasie popływaliśmy sobie kajakami, połaziliśmy po górach i innych przyjemnych zakątkach naszego kraju nabierając sił dla dalszego czynienia swej powinności.

Jesienią wybrałem się do Egiptu pozwiedzać tamtejszy podwodny świat. Nie jest to najlepsza pora na taki wyjazd, bo wieczory robią się już chłodne a na morzu mocno buja, ale mimo wszystko było warto. Miło czasem się  tak oderwać i pojechać gdzieś, gdzie można naprawdę odpocząć. Zanurzyć się w toni, zapomnieć o pracy, o szafie, o aktach i po prostu wypocząć. Pogonić rybki, pogłaskać delfina, poklepać żółwia morskiego. Stanąć na dziobie łodzi i odstawić  scenę z Titanica. Albo po prostu położyć się na pokładzie i wystawić do słońca. A wieczorem ruszyć w miasto. Potargować się i kupić jakąś zupełnie niepotrzebną rzecz za ćwierć tego, co żądano na początku. Na przykład prawie prawdziwego Rolexa za pięć dolarów albo autentyczny papirus toaletowy.

I tak zakończył się ten rok... czy był dobry? Chyba tak, a przynajmniej nie całkiem zły. Było w nim i dobrze i źle. Nie wszystko było tak, jakbym sobie zapragnął, ale cóż teraz mogę na to poradzić? Nadchodzi nowy rok, i to na nim trzeba się skupić. Bo jaki on będzie zależy i ode mnie i od nas wszystkich. 


Szczęśliwego nowego 2011 roku !!!

niedziela, 19 grudnia 2010

Petycja

W ostatnich dniach, różnymi drogami, dotarła do mnie informacja o petycji w sprawie surowego ukarania osób winnych znęcania się nad zwierzętami. Przyszły do mnie maile, zaproszenia na fejsbuku, prośba pojawiła się nawet w komentarzach do mojego bloga. Zajrzałem więc pod jeden z linków i przeczytałem co tam napisano. Okazało się, że przed Sądem Rejonowym w Nowym Targu toczy się proces przeciwko osobom oskarżonym o to, że w bestialski sposób zabiły psa wlokąc go za samochodem na lince. Autorzy petycji (sporządzonej także w języku angielskim) domagają się zaś, aby sąd wymierzył za ten czyn karę pozbawienia wolności bez zawieszenia.

Nie podpisałem tej petycji. Z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że sam pomysł występowania z petycją do sądu w sprawie wydania konkretnego wyroku jest dla mnie po prostu nie do pomyślenia. Nie rozumiem jak można w ogóle wpaść na pomysł apelowania do sądu – i to publicznie – o wydanie konkretnego wyroku w konkretnej sprawie? Czy autorom tego pożałowania godnego pomysłu wydaje się, że jak zbiorą te 50.000 podpisów, to wtedy sąd weźmie ich opinię pod uwagę? Że sędzia ugnie się pod „presją społeczną”? Czy naprawdę nie widzą nic złego w wywieraniu presji na sędziego, aby w sprawie zapadł wyrok skazujący? Czy oni sami chcieliby być sądzeni przez sędziego, na którego wywierana jest taka presja? W wielu krajach sama próba wywierania presji na sąd czy sędziego, wszelkie próby „lobbowania” za wydaniem konkretnego rozstrzygnięcia traktowane są jako przestępstwo. Sub iudice lis est – sprawa jest w toku, co oznacza, iż wszelkie komentarze i sugestie co do tego jaki powinien być wyrok są nie na miejscu. Bo jedyną osobą uprawnioną do orzekania w sprawie jest sędzia, a wszelkie pozaprocesowe próby wpłynięcia na jego decyzję to nic innego jak utrudnianie wymierzania sprawiedliwości.

Drugi powód mojej decyzji jest taki, że wydawanie wyroku bez znajomości wszystkich faktów i okoliczności sprawy oraz bez zapoznania się z dowodami jest działaniem skrajnie nieodpowiedzialnym. A tutaj ktoś na podstawie informacji medialnych uznał za zasadne orzec, że oskarżeni są winni, a ich wina jest tak wielka, że powinni być pozbawieni wolności. Ileż razy ja już to widziałem. Ktoś gdzieś opisał jakieś zdarzenie, a już internetowi znawcy praw wszelakich wydali wyrok. Jedynie słuszny zresztą, bo kto się temu sprzeciwia ten jest głupi albo popiera tych bandytów. A może warto by pamiętać, że właśnie po to ustanowiono sądy, by o winie i karze nie decydował tłum na podstawie plotek? By nie wieszano ludzi tylko dlatego, że ktoś powiedział, że oni coś zrobili? Za przykład niech posłuży sprawa, która kilka lat temu miała swoje „pięć minut” w internecie. Chodzi mi o sprawę chłopaka, którego rzekomo wsadzono do więzienia za jazdę na gapę. Ależ się podniósł krzyk, sędziego odsądzono od czci i wiary, przypomniano który tam „zbrodzień” co zrobił i mimo tego nie siedzi. Wtedy też chyba była jakaś petycja, gremialnie orzeczono też, że to skandal i chłopaka powinno się wypuścić, przeprosić i zapłacić odszkodowanie za bezprawne pozbawienie go wolności. A prawda była taka, że ów „biedny niewinny” wcale nie siedział za jazdę na gapę, tylko został tymczasowo aresztowany, ponieważ uporczywie nie stawiał się na rozprawę w sprawie, w której był oskarżony o podrobienie i posłużenie się podrobionym dokumentem. Inaczej mówiąc oskarżono go (a i on temu nie zaprzeczał) że sfałszował legitymację szkolną i używał jej do wyłudzania nienależnych ulg, ale on nie przychodził na rozprawy, bo uważał, że nie musi. O tym jednak dziennikarze nie napisali a „sprawiedliwy” tłum nie chciał słuchać.

Mam nadzieję, że w przyszłości (oby niezbyt dalekiej) kultura prawna w Polsce podniesie się na tyle, że sądu odzyskają należną im pozycję jako jedynego organu uprawnionego do orzekania o winie i karze. Że skończy się czas powoływania sądów ludowych ad hoc do orzekania w medialnych sprawach i ferowania wyroków przez dziennikarzy i podburzony przez nich tłum. Że skierowanie sprawy do sądu utnie wszelkie dyskusje na temat winy i właściwej kary, a wydany wyrok przyjęty zostanie z należnym mu szacunkiem.

środa, 15 grudnia 2010

Podwyżka

16 listopada 2010 r. w głównym wydaniu Wiadomości TVP podano do wiadomości publiczności, że sędzia sądu rejonowego zarabia średnio 9.527 zł miesięcznie. Muszę przyznać, że bardzo mnie ta informacja zaintrygowała, bo oznaczałoby to, że w tajemnicy przede mną Ministerstwo postanowiło jednak dać sędziom prawdziwą pożyczkę podwyżkę Od razu pobiegłem sprawdzić, czy te pieniądze mam już na koncie, bo z wydaniem ich nie miałbym problemu. Zaglądam więc na konto, i niestety... przelew pensji za listopad jest dokładnie taki sam jak poprzednio, czyli 5.421,92 zł... ździebełko do tej "średniej" chyba więc brakuje. No więc kto zabrał moje pieniądze?

Telewizja w odpowiedzi na zapytanie skierowane do niej raczyła podobno odpowiedzieć, iż taką kwotę podało im Ministerstwo Sprawiedliwości, więc nie widzą powodu, by prostować podane przez nich informacje. Dobra, ale nadal nie wiem gdzie są moje pieniądze. Aby rozwiązać tę wielką zagadkę poszukiwacze zaginionych pieniędzy udali się w daleka podróż, by odnaleźć Źródło Prawdy. I po stawieniu czoła wielu wyzwaniom powrócili zwycięzcy z Wielką Tabelą, w której zapisano Wielką Tajemnicę Średnich Zarobków Sędziów. A owa tabela wygląda tak:


Spoglądam na tę tabelkę, no i faktycznie, ładna jest. I faktycznie jest w niej podana kwota średniego wynagrodzenia sędziego sądu rejonowego w I półroczu 2010 r. "z dwr" w kwocie 9.527 zł a "bez dwr" to 8.328 zł. Oprócz tego (kolumna 3) podano wysokość zarobków sędziów sądów rejonowych w pięciu rożnych przypadkach. Ja łapię się na punkt 12 - wynagrodzenie w stawce podstawowej z 5% dodatkiem stażowym. I tu widać pierwszy ministerialny kant. Wszystkie podane kwoty wynagrodzeń (dla każdej z czterech stawek wynagrodzenia) to kwoty maksymalne możliwe do osiągnięcia w ramach każdej ze stawek, bo do obliczeń przyjmuje się zawsze maksymalny dodatek stażowy (wynosi on 1% za każdy rok). Żeby dostać takie wynagrodzenie jakie w tabelce ministerstwa podano jako najniższe (pkt 12) musiałem pracować przez pięć lat, bo dopiero po pięciu latach należy się dodatek stażowy. Wynagrodzenie takie jak podane w pkt 13 otrzymam dopiero za kolejne pięć lat, bo dopiero wtedy będę miał prawo do 10% dodatku stażowego. Znaczy wiemy już, że do obliczeń wzięto nie rzeczywiste, ale maksymalne możliwe zarobki. Podobny numer zastosowano także przy podawaniu zarobków prezesa sądu, bo przyjęto maksymalne możliwe zarobki sędziego sądu rejonowego i dodano do nich dodatek funkcyjny dla prezesa. Ale czy faktycznie wszyscy prezesi sądów rejonowych są sędziami z co najmniej 20-letnim stażem?

Przejdźmy do kolumny nr 4, czyli płace "bez dwr". Owo „dwr” jak wyjaśniono w tej samej tabelce to „dodatkowe wynagrodzenie roczne” czyli tak zwana „trzynastka”. Oczywiście jest to kwota brutto, to jest uwzględniająca także te pieniądze, których sędziowie nie dostali, bo budżet je sobie zatrzymał twierdząc, że potrzebuje je na finansowanie służby zdrowia oraz jako zaliczkę na podatek dochodowy... Nadal mnie dziwi jaki sens ma pobieranie podatku dochodowego od wynagrodzeń wypłacanych z budżetu państwa. Przecież to jest dawanie jedną ręką i odbieranie drugą. Ale nie mnie dyskutować o ekonomii, polityce fiskalnej i takich tam. Ale wiem jedno. Podawanie wysokości wynagrodzenia w kwocie brutto jest jak podawanie długości... tego... no... wiecie.... mierzonej od końca pośladków (albo też jak twierdzą inni - razem z kręgosłupem). Przecież za to brutto (a dokładnie za tę tarę) to ja nic nie kupię. Liczy się to, co faktycznie mi wpływa na konto w banku i dla uczciwości powinno się operować taką właśnie kwotą. A więc znowu nie 6.633 zł, panie ministrze, tylko 5.423 zł, i tak samo dla wszystkich pozostałych pozycji. Wszystkie te kwoty są "zawyżone" o 19%.

Idźmy dalej. Kwota w kolumnie 5 to jakaś całkowita pomyłka. Jakie ubruttowienie? Płac sędziów nie "ubruttowiono", gdy wprowadzano reformę emerytalną, ponieważ sędziów (podobnie jak i całą "mundurówkę") wyłączono z tego systemu. Tak więc jaki jest sens dodawania do już zawyżonych kwot kolejnych sum nieistniejących pieniędzy, których w dodatku sędziowie nie tylko nigdy nie widzieli, ale i nigdy im nie wypłacano? Czemu to służy?

A dalej w kolumnie 6 i 7 zawiera się Największa Tajemnica Tabeli, to jest to, skąd wzięła się kwota 9.527 zł. Może do odpowiedzi na to pytanie zbliży mnie ustalenie skąd wzięła się kwota 8,328 zł, opisana jako wynagrodzenie "bez dwr" czyli bez "trzynastki". Właściwym sposobem obliczenia takiej średniej byłoby ustalenie ilu sędziów pobiera wynagrodzenie w każdej ze stawek, przemnożenie tego przez odpowiednią wysokość pensji (netto oczywiście) i podzielenie przez ogólną liczbę sędziów. Ale takich danych w tabelce nie ma... Muszę więc przyznać, że nie wiem na jakiej podstawie ją wyliczono, jakiż to wzór leżał u podstaw tego wielkiego rachunku średnich wynagrodzeń. W desperacji policzyłem po prostu średnią z tych liczb, co odpowiada założeniu, że 20% sędziów pobiera pensję w stawce pierwszej, kolejne 20% w drugiej, tak samo w trzeciej i w czwartej, a ostatnie 20% sędziów to prezesi. Ale nawet z tego rachunku wyszło mi średnie zarobki 8.243 zł więc wraz mniej niż podało ministerstwo. Ale żadnego lepszego pomysłu nie mam. W dodatku ten sposób liczenia jest absurdalny, sprowadza się do wyliczenia, że skoro robotnik zarabia 1.000 zł, brygadzista 3.000 zł a kierownik 5.000 to średnia płaca w fabryce wynosi 3.000 zł. Niby matematycznie poprawne, ale nie wtedy, gdy zwrócimy uwagę, że kierownik jest jeden, brygadzistów pięciu a robotników stu.  

Dobra, ale skąd wzięła się kwota 9.527 zł? W tabeli napisano, że to średnia zwiększona o trzynastkę. Ale w takim razie dlaczego trzynastka podwyższa średnią aż o 1.199 zł ??? Żeby tak było trzynastka musiała by wynosić 14.388 zł. a jako żywo tyle nie wynosi. Odpowiedź może dać nagłówek tych kolumn w tabeli, opisany jako przeciętne wynagrodzenie w I półroczu. Wszystko bowiem wskazuje na to, że wybitni ministerialni kalkulatorzy do wynagrodzenia za pierwsze półrocze doliczyli całą trzynastkę, po czym wszystko podzielili przez 6 miesięcy. Dobrze, że nie liczyli średniego wynagrodzenia za I kwartał, bo wtedy podzieliliby przez trzy i wyszłoby im jeszcze więcej. Przeoczenie?

Oczywiście to tylko drobne nieścisłości... w końcu co w tym złego że podaje się wynagrodzenie brutto... Że do obliczeń przyjmuje się maksymalne możliwe zarobki, które otrzymuje tylko niewielka część sędziów... Że przyjmuje się fikcyjne dane wyjściowe do liczenia średniej... Że przy liczeniu średniego wynagrodzenia za pół roku dolicza się do niego całą trzynastkę... Grunt, że w świat poszła wiadomość, ze sędzia zarabia prawie 10.000 zł miesięcznie, i jeszcze mu mało.

czwartek, 9 grudnia 2010

Walizki

Parę dni temu w prasie opisano historię, jak to pewna sędzia dała pewnemu aplikantowi akta sprawy, by ten napisał projekt orzeczenia z uzasadnieniem. Ów „przedsiębiorczy” aplikant zlecił natomiast wykonanie tego zlecenia kobiecie znalezionej z ogłoszenia w Internecie. I wszystko byłoby w porządku (zlecenie wykonano, akta wróciły a uzasadnienie było podobno dobre) gdyby owa kobieta nie okazała się dyscyplinarnie zwolnioną pracownicą sądu, która po wykonaniu „zlecenia” i zainkasowaniu 200 zł uprzejmie, acz z obrzydzeniem doniosła o wszystkim. No i teraz sędzi grozi postępowanie dyscyplinarne za to, że akta sprawy zostały przez nią wyniesione z sądu.

Fakt... jest przepis, który zabrania wynoszenia akt z sądu bez zgody przewodniczącego wydziału i odnotowania tego faktu w repertorium. Przepis ten jest jednakże tak powszechnie ignorowany, że w jego przypadku możemy chyba mówić o tym, co nauka prawa określa jako desuetudo – o utracie przez przepis mocy w skutek długotrwałego niestosowania. Już na aplikacji nauczono mnie, że podstawowym wyposażeniem sędziego jest reklamówka na akta. Później zrozumiałem, że to nieprawda, bo podstawowym wyposażeniem sędziego jest walizka na kółkach - więcej się do niej mieści i łatwiej się nosi. Koleżanka kiedyś stwierdziła, że sąsiedzi tyle razy widzieli ją jak bladym świtem wychodziła z domu z ciężką walizką, że zaczęli jej współczuć, że musi tak często wyjeżdżać.

Dlaczego sędziowie wynoszą akta z sądu? Powodów jest wiele. Przede wszystkim to, że ilość rzeczy do zrobienia, które przypadają na jednego sędziego już dawno przekroczyła granice rozsądku. Niedawno pisałem, ile to czasu zajmuje codziennie załatwianie przydzielanych mi spraw. Nawiązując do tego wpisu mogę stwierdzić, że w mojej szafie wiele się nie zmieniło. Uzasadnienia jak nie były napisane tak nadal nie są, tylko trochę ich przybyło. Według dzisiejszego rachunku mam do napisanie  15 uzasadnień co daje jakieś  50-60 godzin  ciągłego pisania. I nie, asystent ich za mnie nie napisze. Bo niestety  ma znacznie ważniejsze rzeczy do zrobienia, to jest wspieranie mnie w walce z  "bieżącym wpływem". Te pięć wielkich spraw wymagających przeczytania i rozważenia nadal leży, i chyba prędko się nimi nie zajmę. Bo te osiem godzin od 8 do 16 to zdecydowanie za mało, by wykonać cały nałożony na mnie „wymiar zadań”. Jedyne wyjście to zabrać akta „nie zrobione” do domu i popracować nad nimi wieczorem i w nocy. Albo pójść do domu coś zjeść, wrócić na „drugą zmianę”, posiedzieć sobie do 21-22 i zrobić ile się da. Sęk w tym, że po paru takich „maratonach” jestem tak zmęczony, że cała ta praca zaczyna nie mieć sensu. Mój pomyślunek staje się tak ciężki, że wszystko trwa dwa razy dłużej, a i jakość mojej pracy mocno spada. Dlatego wolę przychodzić do pracy w weekend, i „nadganiać” w czasie urlopów i świąt. Nie zdarzyło mi się wprawdzie (jeszcze) brać urlopu specjalnie po to, by „wypisać się z uzasadnień” ale święta z aktami i uzasadnienia pisane między karpiem i śledziem to dla mnie nic dziwnego. Więcej powiem, słyszałem historię o uzasadnieniu pisanym w noc poślubną, bo musiało być gotowe na poniedziałek.

Brak czasu to nie jedyny powód Warunki pracy w sądzie wybitnie nie sprzyjają skupieniu. Wielu sędziów tłoczy się po kilka osób w jednym pokoju, w pomieszczeniu ciasnym jak więzienna cela. Ja mam to szczęście, że na razie siedzę sam, ale za to w moim pokoju stoi kilka szaf z aktami do których co chwilę ktoś przychodzi by akta przynieść, wynieść albo znaleźć. Co chwilę też ktoś ma do mnie pytanie, albo potrzebuje żebym podpisał jedno z tych pism, które absolutnie bezwzględnie muszą być podpisane przez sędziego, albo Świat Się Zawali. Na przykład polecenia wypłaty pieniędzy z kasy albo pokorne prośby do Gmachu Sądu by raczył u siebie wywiesić ogłoszenie. Nie są to warunki sprzyjające ustalaniu w oparciu o zeznania kilkunastu mniej lub bardziej fałszywych świadków kto tak naprawde kupił ten fotel, i z czyich pieniedzy zakupiono altankę na działkę. Albo tego czy rodzice darowali maszynę do szycia obojgu czy tylko żonie. Zresztą o sprawach o podział majątku jeszcze kiedyś napiszę szerzej, bo to też ciekawy temat. Zwłaszcza wtedy, gdy któryś z byłych małżonków żąda podliczenia i podzielenia wszystkiego, z żabkami do firanek włącznie.

Jest jeszcze trzeci powód... Ponoć przed wojną sędzia, który sam trzepał dywan odpowiadał za to dyscyplinarnie za uchybienie godności urzędu. Ale te czasy minęły, nie ma już służących ani kamerdynerów. Sędziowie też mają rodziny, też muszą odbierać dzieci z przedszkola, posprawdzać im lekcje, ugotować, uprać, uprasować, posprzątać, czy po prostu pilnować domowego ogniska. Muszą więc wyjść z pracy na tyle wcześnie, by wszystkim tym obowiązkom podołać. A do uzasadnień, klauzul, nakazów, wyroków do ogłoszenia zasiadają wieczorami albo w nocy, gdy reszta rodziny śpi, i można spokojnie skupić się nad pracą.
A wracając do historii opisanej na początku... zastanawiam się jaka „kariera” dalej czeka tego aplikanta... i jak taki „geniusz” znalazł się na aplikacji, Czy jak zostanie już tym radcą czy adwokatem to też będzie zlecał pisanie pozwów osobom znalezionym w Internecie?

sobota, 4 grudnia 2010

Droga wolna

Co jakiś czas widuję w Internecie opinie, że jeżeli sędziom nie podobają się warunki pracy w sądach to powinni zmienić pracę, a nie użalać się. Na początku ignorowałem takie wypowiedzi, bo dyskutowanie z nimi przypomina dyskusje ze ślepym o kolorach. Zwłaszcza, że zwykle towarzyszy im stwierdzenie, że tabuny młodych zdolnych absolwentów chętnie tę pracę wezmą. Gdy jednak zobaczyłem tę samą sugestię w komentarzach do mojego bloga to uznałem, że warto jednak na to odpowiedzieć. Na początku chciałem  załatwić to szybko, pisząc po prostu, że jak autorowi nie podoba się to co piszę, to może przestać czytać mojego bloga. Ale tego nie zrobiłem, bo to byłoby infantylne. Zamiast tego zastanowiłem się jakie argumenty mogłyby być przedstawione przeciwko argumentowi w stylu „jak ci się nie podoba praca to się zwolnij” i doszedłem do wniosku, że w wypadku niektórych osób chyba żadne, bo dyskutowanie z nimi nie ma sensu. Ale pozostałym warto choćby spróbować wytłumaczyć dlaczego ich sugestia jest nie bardzo na miejscu.

Podstawowy błąd, jaki popełniają osoby odwołujące się do argumentu „wolnej drogi” („jak się nie podoba, to droga wolna”) polega na nie rozróżnianiu czego dotyczą zgłaszane uwagi czy pretensje. Gdyby znalazł się jakiś kierowca TIRa narzekający na rozłąkę z rodziną czy mleczarz narzekający na poranne wstawanie to można, a nawet trzeba by im odpowiedzieć, że jak im się to nie podoba to powinni zmienić pracę. Bo nikt im nie każe być kierowcą czy mleczarzem. Bo uciążliwości, na które narzekają są nieodłącznie związane z wykonywaniem danego rodzaju pracy i uniknąć się ich nie da, a jeżeli już to rozwiązanie „problemu” byłoby absurdalne. Bo nie ma możliwości, aby kierowca wożący towar na długich, międzynarodowych trasach, był codziennie w domu na kolacji. Mleko (ale też świeże bułki, czy gazety) muszą być dostarczone rano, zanim większość ludzi pójdzie do pracy i ktoś to musi zrobić. Ale jeżeli ten sam kierowca narzekać będzie na niewygodny fotel, brak miejsca do spania czy gorąco w kabinie to sytuacja się zmienia Każde z tych zastrzeżeń, czy powodów do narzekania można zlikwidować poprzez odpowiednie działania, dzięki którym praca, mimo swych nieodłącznych uciążliwości, stanie się łatwiejsza i przyjemniejsza. Argumentowanie w takiej sytuacji, że „jak się komuś nie podoba to niech się zwolni” opiera się zaś na założeniu, że na miejsce tej osoby przyjdzie inna, której owe nieprawidłowości nie będą przeszkadzały. A jak zaczną przeszkadzać, to może się przecież zwolnić.

Sędziowie, w tym także i moja skromna osoba, nie mają pretensji o to, że każe się im decydować, zwykle jednoosobowo, o ludzkich losach, przestrzegać zasad etyki i szeregu ograniczeń w życiu osobistym. Nie narzekam na to, i nigdy nie narzekałem. Ale wiele rzeczy mi się nie podoba. Począwszy od warunków, w jakich mam pełnić swą służbę, nie tylko finansowych. Nie podoba mi się to, że siedzę w pokoju z oknem z widokiem na ślepy mur, w którym w tej chwili jest 18 stopni ciepła bo ogrzewanie jeszcze nie „zaskoczyło”. Nie podoba mi się to, że siedzę na niewygodnym tandetnym krześle, które wybrano bo było najtańsze, przy tandetnym biurku z płyty wiórowej wzoru z lat ’80, kompletnie nie dostosowanym do pracy przy komputerze. Nie podoba mi się, że o papier do drukarki, toner czy nową lampkę na biurko muszę prosić bo na wszystko brakuje pieniędzy. Nie podoba mi się, że sekretariat obsadzony jest ludźmi z łapanki, których co chwilę trzeba uczyć na nowo. Nie podoba mi się też to, że codziennie muszę poświęcać wiele godzin na wykonywanie czynności, które bez żadnego uszczerbku dla interesu społecznego mógłby wykonać notariusz czy nawet sądowy sekretarz. Że muszę wyręczać zawodowych pełnomocników przy „ściąganiu” dokumentacji czy poszukiwaniu biegłych. Że muszę pisać rozwlekłe uzasadnienia tylko po to, by pan mecenas mógł dowiedzieć się jaki zapadł wyrok, bo nie chciało mu się przyjść na ogłoszenie. Że każdy może bezkarnie mnie pomawiać o korupcję, stronniczość czy nieuctwo. Że z miesiąca na miesiąc rośnie ilość nakładanych na mnie zadań, która dawno już przekroczyła poziom pozwalający na rzetelne ich wykonywanie. To mi się nie podoba i o tym piszę. Ale czy rozwiązaniem tych problemów jest odejście z pracy? Czy to sprawy, że w sądownictwie będzie lepiej? Że sprawy obywateli będą załatwiane sprawniej i rzetelniej? Oczywiście że nie, to będzie ucieczka, umycie rąk, zabranie swoich zabawek i zostawienie innych by posprzątali bałagan. A bałagan zostanie taki sam jaki był.


czwartek, 25 listopada 2010

Obowiązki

Pan minister sprawiedliwości komentując ostatnią akcję „dni bez wokandy” był uprzejmy stwierdzić, że dziękuje tym sędziom, którzy nie przyłączyli się do protestu i „wykonywali swe obowiązki”  Wygląda zatem na to, że zdaniem pana ministra jak sędzia nie prowadzi rozprawy, to nie wykonuje swych obowiązków. Nie żeby to był jakiś odosobniony pogląd, bo o tym, że sędziowie pracują tylko dwa dni w tygodniu to ja słyszałem już dawno, ale wypowiedzi takie padały raczej z poziomu rynsztoka niż ze sfer rządowych. Ale zastanowiło mnie to, więc postanowiłem wykorzystać mój dzisiejszy dzień bez wokandy” by sprawdzić jakich to obowiązków ja dzisiaj nie wykonuję.

Zjawiłem się w pracy jak zwykle, przed ósmą, i po przeprowadzeniu zwyczajowych czynności wstępnych (uruchomienie komputera, czajnika, pootwieranie tych wszystkich szaf) przystąpiłem do nie wykonywania swych obowiązków. Na pierwszy ogień poszły sprawy z półki na sprzeciwy od nakazów zapłaty. Było tego trzy sztuki. Trzeba było je sprawdzić, wezwać do usunięcia braków formalnych, zdecydować co dalej. Razem nie wykonywałem swych obowiązków przez 15 minut.

Drugie w kolejce były wnioski banków o nadanie klauzuli wykonalności na bankowe tytuły egzekucyjne. Łącznie było ich 33 sztuki, do rozpoznania natychmiast, bo to już ostatni dzień trzydniowego ustawowego terminu. W zasadzie sztampa, ale w kilku z nich wnioski trzeba było oddalić z różnych powodów, albo też przekazać je właściwemu sądowi. Łączny czas nie wykonywania obowiązków w związku z zajmowaniem się tymi sprawami – 4 godziny

Następnie sięgnąłem na górne półki, tam, gdzie kładą mi „pocztę” – czyli pisma wpływające do akt spraw w toku. Trzeba było przeczytać wniesione pisma i zdecydować do dalej z nimi. Lektura pism złożonych do akt 16 spraw i wydanie w 13 z nich zarządzeń aby coś doręczyć, wezwać, dołączyć, zwrócić się, zajęła równo godzinę nie wykonywania moich obowiązków.

Dalej przystąpiłem do nie wykonywania swych obowiązków w związku z przedłożonymi mi wnioskami biegłych o przyznanie wynagrodzenia za opinie i szpitali o zapłatę za przedłożone kserokopie dokumentów. To wszystko też w zasadzie należałoby szczegółowo opisać, bo moim zdaniem koszmarnie nadużywane są zarówno opinie biegłych jak i prawo do żądania aby sąd zwrócił się do osoby trzeciej o przedstawienie dokumentów. W każdym razie na moim biurku wylądowało sześć takich wniosków, a rozpatrzenie ich, wraz z wydrukowaniem i zapisaniem w naszej super-hiper-e-lektronicznej bazie danych (niech no ja dorwę tego informatyka...) zajęło mi pół godziny.

Kolejny kwadrans zajęło mi niezwykle ważne zadanie polegające na ustaleniu, czy zwrócone przez pocztę przesyłki były prawidłowo awizowane i podjęcie decyzji co dalej. Przesyłek tych było 12 i na każdej należało umieścić pieczęć, datę, drugą pieczęć podpis i datę. I zdecydować czy wysyłać ponownie, czy szukać innego adresu, czy może zostawić tak jak jest.

Następnie sięgnąłem po stertę wniosków o wyznaczenie organu egzekucyjnego wobec zbiegu egzekucji sądowej i administracyjnej. Nawiasem mówiąc to kolejna kategoria spraw, która z kompletnie niezrozumiałych powodów jest rozpoznawana przez sądy. Niczemu to nie służy, wszyscy na tym tracą, ale nikomu z rządzących nie chce się zrobić z tym porządku, bo to najwidoczniej jest  to za mało „medialny". problem. Wniosków takich było akuratnie osiem, a rozpoznanie ich wymagało nie wykonywania przeze mnie obowiązków przez półtorej godziny.

Ostatnie pół godziny poświęciłem na wydanie ośmiu postanowień o zawieszeniu postępowania w sprawach, w których pewien Pozbawiony (wszelkich) Standardów Sekurytyzacyjny Fundusz Inwestycyjny, który powinien być jak najszybciej Zamknięty wniósł pozwy przeciwko ludziom, których adresów nie znał, więc podał losowo wybrane. A że w tych przypadkach miał pecha i listonosz zastał pod tym adresem kogoś, kto poinformował go, że taki tu nie mieszka, wezwałem do wskazania adresów. Oczywiście tego nie zrobili, więc sprawa będzie sobie teraz „wisiała” przez rok, a potem się umorzy... I po co to komu?

I tu postanowiłem zakończyć swoje nie wykonywanie obowiązków. Decyzję tę podjąłem po tym, jak zorientowałem się, że nie do końca widzę co czytam, oraz że robię za dużo błędów. Niestety na tym moje nie wykonywanie obowiązków się nie zakończy. W szafie pozostało jeszcze 22 nowo wniesione sprawy, w tym 17 pozwów w postępowaniu nakazowym przedstawionych mi w celu rozważenia możliwości wydania nakazu zapłaty. Zostało pięć wniosków o sprostowanie orzeczenia lub protokołu, cztery sprzeciwy od nakazu zapłaty, które trzeba odrzucić jako spóźnione, dwie czy trzy skargi na czynności komornika i kilka spraw różnych które trzeba podjąć albo umorzyć albo zrobić jeszcze coś innego. Do tego jeszcze pięć dużych spraw, z których każda wymagaja poświęcenia kilku godzin na przeczytanie i przemyślenie, by podjąć sensowną decyzję co dalej. I dziewięć spraw z wnioskami o sporządzenie uzasadnienia wyroku. Kiedy ja wygospodaruję te lekko licząc 60 godzin nie wykonywania obowiązków to ja nie bardzo wiem... a w zasadzie 63 godziny bo właśnie przynieśli mi kolejne 22 wnioski o nadanie klauzuli wykonalności na BTE.

niedziela, 21 listopada 2010

Egipskie remanenty

Wyskoczyłem sobie na tydzień do Egiptu, żeby pozwiedzać tamtejszy podwodny świat. Wyjazd w zasadzie się udał, o tej porze roku nie ma już takich wielkich upałów, a woda nadal jest ciepła, nawet na 20 metrach miała dobre 25 stopni. Były żółwie, delfiny, mureny i setki kolorowych ryb.  Dzisiaj zaś, po powrocie, przyszedł czas na przemyślenia. Chciałem napisać coś o pięknie podwodnego świata i egipskich ciekawostkach, ale jak zwykle temat odrobinę mi zdryfował. I wyszedł opis zawierający wyniki obserwacji dziwnego, acz często występującego podgatunku człowieka - Homo Sapiens Turisticus. Mam świadomość tego, że wynik tychże obserwacji może nie być obiektywny, wszak obserwowałem ów gatunek tylko przez dość krótki czas, w dodatku w jednym miejscu. Jestem pewien, że osoby mające częstszy kontakt z osobnikami tego gatunku mogłyby przedstawić bardziej obiektywne informacje na jego temat. Ale myślę, że na początek to wystarczy.

Samolotowe historie
Do Egiptu leci się cztery godziny, plus co najmniej jeszcze dwie spędzone na  przedarcie się przez formalności na lotniskach. Kolejki, kolejki, kolejki. A w nich także ludzie, którzy powinni poważnie zastanowić się nad sobą. Zaczęło się od kłótni przy bramce kontroli bezpieczeństwa, gdy okazało się, że kobieta przechodząca przede mną nie przyswoiła sobie zasady, że w bagażu podręcznym nie wolno wnosić płynów. Zastanawiam się co jeszcze trzeba by było zrobić, żeby ta informacja do niej dotarła. Są wielkie tablice informacyjne, mówiono o tym w mediach, ja dostałem nawet informację od mojego biura podróży. Ale zresztą co za różnica czy wiedziała czy nie, przepis jest przepis, więc niezależnie od tego jaki numer wokalno-taneczny odstawi przy bramce to i tak z całym tym towarem nie przejdzie. Zastanawiam się skąd u niektórych przekonanie, że mogą się nie stosować do przepisów, które uważają za głupie. A w zasadzie, że mogą żądać by zwolniono ich z obowiązku ich przestrzegania. Podobnie nie rozumiem skąd przekonanie, że jak się zażąda wezwania "komendanta" czy "kierownika" to to coś zmieni. W tym przypadku też skończyło się na tym, że przyszedł oficer, delikatnie ochrzanił, oświadczył, że jego nie obchodzi, ile kosztowały te wszystkie kosmetyki ani też co ona myśli o tych przepisach, więc albo ona to wszystko wyrzuci do kosza, albo nada tę swoją torebkę jako bagaż rejestrowany. I nie obchodzi go, ile to będzie kosztowało. Skończyło się na tym, że pani wróciła do odprawy bagażowej, głośno zapowiadając, że złoży skargę.  Potem pewien pan głośno wyrażał dezaprobatę odnośnie kolejności podchodzenia do odprawy przy wejściu na pokład. I gdzie on się tak spieszy? Przecież nikt mu miejsca nie zajmie! W samolocie też nie było lepiej. Wydawałoby się, że nakaz wyłączenia telefonów komórkowych na czas lotu jest na tyle jasny i zrozumiały, że nikt nie powinien mieć problemów z zastosowaniem się do niego... ale nie, gdy tylko samolot ruszył do startu w rzędzie za mną zadzwonił telefon, a jego właścicielka poinformowała dzwoniącego, że nie może rozmawiać, bo akurat leci samolotem. Po tym w zasadzie nie zdziwiło mnie, że kilku pasażerów nie zareagowało na polecenie kapitana, by zająć miejsca i zapiąć pasy z uwagi na wejście w strefę turbulencji. Podobnie jak to, że wielu nie zrozumiało prostego polecenia, by nie wstawać z foteli do czasu całkowitego zatrzymania samolotu. Nie rozumiem gdzie się tak spieszą, w końcu i tak wszyscy spotkamy się przy "kręciołku" z bagażami. Może jakiś wpływ miał na to także fakt, że spora część pasażerów podczas lotu oddawała się pilnym szczepieniom przeciwko "zemście faraona", z wykorzystaniem alkoholi zakupionych na lotnisku. Rozumiem, że można wypić kieliszeczek za zdrowie pilota, ale bez przesady!

Hotelowe złote myśli
Hotel był dla mnie tylko miejscem spania i jedzenia, bo i tak prawie cały dzień spędzałem na łodzi. Ale i tu zauważyłem kilka rzeczy, na które warto by zwrócić uwagę.  Otóż nasz rezydent podczas wstępnej gadki poświęconej miejscowym zwyczajom napomknął, że przyjęte jest wręczanie  napiwków, a ich zwyczajowa wysokość to 1 dolar. Że wypada tyle dać bagażowemu, zostawiać na łóżku dla sprzątających, wynagradzać w ten sposób każdą otrzymaną pomoc. To nie spodobało się pewnemu panu, który oświadczył że nie ma zamiaru ponosić żadnych dodatkowych opłat ani płacić niczego dodatkowo, bo on ma wszystko w cenie wycieczki. Ech, człowieku... może i masz "ol inkluziw", ale mógłbyś pomyśleć, że tenże bagażowy który nosił ci walizki pracuje tylko za mieszkanie i wyżywienie (składające się zapewne z resztek pozostałych po karmieniu turystów), a jedyne pieniądze jakie faktycznie zarabia to te z napiwków (i to nie wszystkie do niego trafiają). Ci, którzy sprzątają twój pokój, wymieniają pościel, ręczniki  też nie są jakimiś krezusami. Minimalna płaca w Egipcie wynosi ledwo 400 egipskich funtów, to jest 200 złotych, a taka obsługa hotelowa rzadko kiedy zarabia więcej. Ten dolar "bakszyszu" zostawiany codziennie na łóżku to dla nich bardzo wiele. Czy naprawdę nie stać cię na "gest" wart 2,70 zł? Może byś się też zastanowił, zanim głośno i w niewybrednych słowach skrytykujesz człowieka, który przed chwilą usmażył ci jajka nie takie jak chciałeś. Może zrozumiesz wtedy, że ten człowiek prawdopodobnie wstał przed świtem a od trzech godzin stoi przed gorącą płytą i wymachuje patelniami. Oraz, że "frajd eg" oznacza jajko sadzone, a nie jajecznicę, więc dostałeś dokładnie to, o co poprosiłeś. Pamiętaj też, że pięć różnych potraw wystawiono dlatego, żebyś mógł sobie wybrać, czy wolisz kurczaka, rybę z grilla, czy gulasz wołowy. Nie ma natomiast obowiązku zjedzenia każdej z potraw, a nakładanie wszystkich na ten sam talerz powoduje, że wyglądasz jak, no... jak byś przez miesiąc nic nie jadł, więc teraz boisz się że ktoś ci to zabierze.
 
Można by ciągnąć temat jeszcze długo. Napisać o paniach, które powinny się zastanowić, czy ten  akurat kostium kąpielowy nie jest przypadkiem na nie (sporo) za mały. O pewnej pani, której nie spodobało się, że motorówka, która nas odwoziła na ląd przybija do "plaży" hotelowej i dała nam to do zrozumienia przy użyciu szeregu słów powszechnie znanych i nadużywanych. Nawiasem mówiąc owa "plaża" mieściła się w samym środku mariny. O tej wesołej grupce, która popłynęła z nami na snorkowanie, ale po drodze najpierw rozpiła flaszkę wódki (i to chyba nie jedną) a potem skakała z górnego pokładu do wody. Bo co im jakiś arabus będzie zabraniał. Wiele można by pisać, ale po co. Wystarczy tego moralizatorstwa. Bo najważniejsze jest pamiętać, że jak nas widzą, tak nas piszą. A stereotypowe przekonanie że wszyscy Polacy to pijacy i awanturnicy z czegoś się bierze.
 

środa, 10 listopada 2010

Wiejski tuning

Chciałbym przytoczyć historię, która pewnego razu przewinęła się przez sądowe wokandy. Otóż pewien pan był szczęśliwym właścicielem samochodu, którego marka zwykle kojarzona jest z miłośnikami nadmiernie szybkiej jazdy (i świecących na niebiesko spryskiwaczy). Jak to też często w takich przypadkach bywa majątek nie nadążał za ambicjami, więc samochód nie był ani najnowszy ani też nie zaliczał się do kategorii sportowych, a w stajni pod jego maską stało niewiele koni. By temu zaradzić zlecił innemu panu dokonanie tzw. "chip-tuningu", czyli przeprogramowanie komputera sterującego pracą silnika, tak by wytwarzał więcej mocy. Operacja się powiodła, i w stajni zrobiło się wyraźnie ciaśniej. Szczęśliwy rajdowiec ruszył "w miasto" (a raczej "we wioske") by nacieszyć się swym "prawie sportowym" samochodem. Nie cieszył się jednak nim zbyt długo, bo po przejechaniu zaledwie kilkuset kilometrów silnik odmówił posłuszeństwa. Okazało się, że jego poszczególne części nie wytrzymały pracy w nowych warunkach. Biegły badający sprawę stwierdził, że oprócz przeprogramowania komputera należało znacznie zwiększyć wydajność układu chłodzenia i wymienić niektóre części silnika na odpowiednio wzmocnione, które wytrzymają pracę w zmienionych warunkach. Ogólnie rzecz biorąc zakres koniecznych prac był znacznie szerszy niż to się "tunerowi" wydawało, i obejmował wiele czynności pozornie nie związanych z osiąganiem oczekiwanego efektu. A że ich nie wykonano, to i cała operacja zakończyła się poważną awarią.

To jakie w tej sprawie zapadło orzeczenie nie ma jednak znaczenia, bo nie o samochodach chciałem dziś napisać. Przytoczyłem tę historię dlatego, że dobrze obrazuje ona to jak wygląda w Polsce reformowanie sądownictwa powszechnego. Sąd także jest w zasadzie bardzo skomplikowanym mechanizmem, w ramach którego istnienie wiele drobnych i większych wzajemnych zależności i powiązań systemowych. W efekcie tu także nie wystarczy zadekretować, by coś działało szybciej czy też mocniej, trzeba jeszcze zadbać, aby pozostałe elementy podołały działaniu w nowych warunkach. Niestety jak się wydaje fakt ten nie przebił się dotychczas do świadomości "reformatorów". I zamiast porządnej przebudowy mamy permanentny "wiejski tuning".

Dla przeciętnego, nie związanego z sądownictwem, obserwatora te problemy w zasadzie nie istnieją.  Bo o tym się nie mówi, słychać tylko opowieści o wielkich sukcesach, tudzież zapowiedzi wprowadzenia nowych reform, które z pewnością rozprawią się z wszystkimi bolączkami wymiaru sprawiedliwości.  W ramach owej "propagandy sukcesu" nad sądami 24-godzinnymi spuszczono zasłonę milczenia. Temat nie istnieje. To samo dotyczy upadłości konsumenckej - u także cisza i spokój. Tylko co jakiś czas pojawiają się "zabawne" historyjki jak to komuś odmówiono ogłoszenia upadłości, bo nie miał pieniędzy na opłacenie kosztów, a jak te pieniądze pożyczył, to odmówiono mu bo świadomie się zadłużył.  Obroże elektroniczne przez chwile gościły na stronach gazet, gdy okazało się, że koszt trzymania jednego skazańca na "smyczy" jest o wiele większy, niż gdyby trzymać  go za kratkami. Ale zaraz dowiedzieliśmy się też, że to dopiero pilotaż, że będzie lepiej, że poszukuje się nowych zastosowań dla systemu, które zwiększą jego wykorzystanie, że wkrótce "obroże” będą zakładane kibicom z zakazem stadionowym, oraz pedofilom. No ale w końcu łatwiej roztaczać wspaniałe wizje przyszłości niż przyznać się uczciwie, że cały ten  projekt skończył się wielką klapą.

Parę dni temu przeczytałem jakim to wspaniałym sukcesem jest sąd elektroniczny. Pan minister zachwycał się, że do owego sądu wpłynęło 500.000 spraw, znacznie więcej niż się spodziewano, tak więc wymagał on wzmocnienia kadrowego, dzięki czemu do chwili obecnej rozpoznano już 400.000 spraw. W dodatku dzięki wprowadzeniu tego wspaniałego sądu w którym są niższe, "promocyjne" opłaty sądowe przedsiębiorcy mogli wystąpić do sądu także ze sprawami, których dotąd do sądu nie kierowali. W wolnym tłumaczeniu z propagandosukcesowego na nasze oznacza to, że ów sąd elektroniczny został zalany pozwami i przy obecnej obsadzie i wyposażeniu nie daje rady tego "przerobić". Pomimo "przerzucenia" do niego   referendarzy zabranych z ośrodków migracyjnych ksiąg wieczystych sąd ten ma obecnie już 100.000 spraw zaległości i w efekcie na nakaz czeka się w nim dłużej niż w normalnym sądzie. W dodatku sąd elektroniczny wcale nie odciążył zwykłych sądów, bo zalano go pozwami w sprawach, z którymi powodowie (zwykle windykatorzy czy inne fundusze Sekuritate) nigdy by do normalnego sądu nie poszli, bo tam trzeba faktycznie przedstawić dowody, a nie tylko napisać że się je ma. Ale co tam takie szczegóły, wobec niezaprzeczalnego sukcesu całego przedsięwzięcia. 

Wszystkie te pomysły - sądy 24-godzinne, upadłość konsumencka, obroże elektroniczne, sąd elektroniczny mogły naprawdę realizować założenia, jakie przyświecały ich pomysłodawcom. Gdyby podczas prac nad przepisami słuchano opinii sędziów, a nie specjalistów od "Pi-aru".

czwartek, 4 listopada 2010

Szkodniki sądowe - podsumowanie

Cykl o sądowych szkodnikach wzbudził duże zainteresowanie. I chyba trafiłem bardzo blisko sedna problemu, bo ilość komentarzy, które nie nadawały się do publikacji i zostały odrzucone była większa niż nigdy dotąd. Znowu otrzymałem (choć prosiłem, by tego nie robić) powklejane długaśne teksty opisujące spiski sądowe, zbrodnie sądowe, przestępstwa sądowe, dowody na istnienie tajnych „akcji”, tajnych instrukcji sądowych, tudzież historie jak to ktoś od lat skarży się na sędziów, którzy orzekli inaczej niż on uważa że powinni, i będzie to robił, dopóki nie uzyska „sprawiedliwości”. Dostałem też sporo historyjek pisanych przez ludzi, którzy uważają się za skrzywdzonych przez sędziów i sądy, było dużo o poświadczaniu nieprawdy w orzeczeniach, mafii w togach itp. Jako komentarz do tego wszystkiego niech służy to, że dzisiaj dowiedziałem się, że jeden z moich „klientów” doniósł na mnie do prokuratury że popełniłem przestępstwo przekroczenia uprawnień, działania w zorganizowanej grupie przestępczej mającej na celu obalenie konstytucyjnego ustroju państwa, zniesławienia i poświadczenia nieprawdy w dokumencie urzędowym, a także usiłowania spowodowania ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, ponieważ orzekłem jego eksmisję bez prawa do lokalu socjalnego. No cóż, nie on pierwszy i nie ostatni na mnie donosi, w końcu możliwość bezkarnego opluwania i pomawiania sędziów na piśmie jest prawem każdego obywatela.

W tym miejscu chciałbym wyjaśnić jedno. Zaliczenie kogoś do szkodników nie oznacza, że jego żądania są niezasadne czy bezpodstawne. Widywałem wielu „szkodników” którzy mieli zupełną rację, tyle tylko, że sposób, w jaki owej racji dochodzili albo prowadził do nikąd, albo prowadził do celu bardzo okrężną, długą i kosztowną drogą. Widziałem pukacza, który zamiast wnieść sprzeciw od nakazu zapłaty wniósł skargę na sędziego, który ów nakaz wydał, a potem (gdy nakaz się uprawomocnił) kolejne skargi na wszystkich, którzy „dotykali się” jego sprawy. Widziałem skarżaka, który skarżąc wszystkie „wpadkowe” orzeczenia o półtora roku opóźnił wydanie korzystnego dla siebie wyroku. Afernika, który może i by wygrał gdyby nie potraktował wezwania do usunięcia braków formalnych jako przejawu spisku sądu z Erą - i zamiast żądać wyłączenia wszystkich sędziów po kolei po prostu złożył żądany odpis pisma. Widziałem także dzieło prawniaka, który napisał swej „ofierze” pozew o przywrócenie posiadania płotu rozebranego przez sąsiada . I ukrzywdzeńca, który najprawdopodobniej by wygrał, gdyby w toku postępowania skupił się na tym dlaczego twierdzi, że mieszkanie ma wady, a nie na tym, jak wielkich wyrzeczeń wymagało od niego kupienie tego mieszkania i jak to strasznie czuje się pokrzywdzony i oszukany.

Na zakończenie odniosę się do kilkukrotnie ponawianych próśb, bym w taki sam sposób opisał „szkodników” wśród sędziów. Więc odpowiadam: nie zamierzam tego robić. A to dlatego, że opisywane przeze mnie typy „klientów” wymiaru sprawiedliwości powstały w oparciu o własne obserwacje czynione przy okazji rozpoznawania przeze mnie spraw. Takich obserwacji nie mogę poczynić w odniesieniu do zachowania moich kolegów i koleżanek sędziów, zaś jeśli chodzi o relacje stron o ich zachowaniu to nauczyłem się podchodzić do nich z dużą ostrożnością. To po tym, jak pewnego razu przeczytałem w skardze pewnego pana opis przebiegu prowadzonej przeze mnie rozprawy. Dowiedziałem się, że oto krzyczałem na pana pozwanego (to raczej on krzyczał na mnie), że groziłem mu (fakt, pouczyłem go, że jak jeszcze raz zacznie coś wykrzykiwać to zapłaci grzywnę), że nie dopuszczałem go do głosu (fakt, ale wtedy akurat głos miał powód), że odmówiłem przyjęcia ważnych wniosków i dowodów (prawda, ale te wnioski i dowody to on chciał składać po ogłoszeniu wyroku). To tak pod rozwagę tym, którzy opinię o działaniu sądów i sędziów wyrabiają sobie na podstawie relacji „pokrzywdzonych”.

sobota, 30 października 2010

Szkodniki sądowe - część 5 - Ukrzywdzeńce


Ostatnią grupą szkodników sądowych objętych niniejszym cyklem są ukrzywdzeńce. Ich nazwa pochodzi od głębokiego przekonania, iż dzieje im się wielka krzywda która musi być naprawiona. Wyruszają więc na osobistą krucjatę, by wywalczyć naprawienie szkody. Ukrzywdzeńce występują po obu stronach procesu. Działają jako powodowie żądający naprawienia wyrządzonej im krzywdy albo jako pozwani, którzy jako krzywdzące odbierają roszczenia powoda. Tym co cechuje ukrzywdzeńców jest zaś to, że ich poczucie wielkiej krzywdy przesłania im wszystko inne. W ich mniemaniu sam fakt, iż doznali wielkiej krzywdy stanowi wystarczające uzasadnienie dla wszelkich zgłaszanych przez nich roszczeń. 
Wśród ukrzywdzeńców na szczególną uwagę zasługują zaś dwa ich gatunki ukrzywdzeniec pisarczyk i ukrzywdzeniec dodajnik 

Ukrzywdzeniec pisarczyk 
Ukrzywdzeniec pisarczyk wyznaje zasadę iż siła jego argumentów, którymi wykazuje on swą krzywdę zależy od wagi sprawy a wagę sprawy ustala się ważąc złożone przez niego pisma. Przesyła on więc raz za razem pisma, w których szczegółowo opisuje swoją krzywdę. Wszystkie te pisma zawierają w zasadzie taką samą treść, a ich celem jest przekonanie sądu, że faktycznie został on bardzo skrzywdzony. Pisarczyk potrafi wysyłać swoje pisma nawet w kilkudniowych odstępach, często także do każdego z nich załącza kopie wszystkich poprzednich pism i dokumentów do nich załączonych. Zwracanie mu „podwójnych” dokumentów (bo po co w aktach dwie kserokopie tego samego pisma jak jedna wystarczy) nie ma sensu, kończy się ono bowiem zwykle ponownym ich wniesieniem, jako załączników do kolejnego pisma, silnie akcentującego jak bardzo ważne są te dokumenty dla wykazania strasznej krzywdy, jaka stała się udziałem pisarczyka.
 
Ukrzywdzeniec dodajnik
Ukrzywdzeniec dodajnik działa podobnie do pisarczyka, lecz różni się od niego tym, że składa on tylko jedno pismo, które systematycznie  (i niemal tak często jak pisarczyk) „uzupełnia” o „nowe dowody”, „nowe okoliczności” i „nowe fakty” potwierdzające ogrom jego krzywdy. Po wizycie u lekarza składa więc on kolejne zaświadczenia lekarskie. Każde pismo otrzymane od "krzywdziciela" zostaje skserowane i dołączone, podobnie jak artykuły prasowe dotyczące mniej więcej podobnych przypadków. Zwracanie takich pism, czy nawet zapytanie dodajnika, co tak w zasadzie zamierza tymi dokumentami udowodnić wywołuje zwykle zdziwienie, bo w końcu te dokumenty mają kluczowe i zasadnicze znaczenie dla wykazania Wielkiej Krzywdy oraz tego, że Krzywdziciel jest Złym Człowiekiem.

Ukrzywdzeńce nie należą do tej samej kategorii szkodników co pukacze czy skarżaki, bo w ich przypadku to nie świadomie postępowanie wbrew udzielanym im pouczeniom lecz ich emocjonalne podejście do sprawy przeszkadza w osiągnięciu celu postępowania. Nie do końca rozumieją oni bowiem, że przedmiotem postępowania, w którym biorą udział, nie jest naprawienie krzywdy, która stała się ich udziałem, lecz konkretne roszczenie, które ma określone przesłanki, od udowodnienia których zależy jego uwzględnienie. Sam fakt, że ktoś czuje się ciężko pokrzywdzony nie oznacza bowiem, że jego roszczenie jest zasadne. W efekcie większość wniosków i zarzutów składanych przez ukrzywdzeńców nic nie wnosi do sprawy, lecz pisma składane przez ukrzywdzeńców i tak wymagają doręczenia drugiej stronie. Generuje to koszty oraz przedłuża postępowania, strona, która otrzymała na rozprawie odpis kolejnego kilkunastostronicowego pisma pisarczyka albo kolejne wnioski, twierdzenia i zarzuty dodajnika ma bowiem pełne prawo żądać, by rozprawę odroczono i umożliwiono jej zapoznanie się z doręczonym pismem.

Sposobem na likwidację tego gatunku szkodnika ponownie jest upowszechnienie dostępu do fachowej pomocy prawnej, dzięki której otrzymają oni pomoc w prawidłowym prowadzeniu procesu. O ile będzie się z tym wiązała zasada, iż jeżeli ktoś ma pełnomocnika, to sam nie może wnosić żadnych pism. Nawet to jednak nie rozwiąże wszystkich problemów, albowiem wielu ukrzywdzeńców traktuje samo poczucie krzywdy jako podstawę swych roszczeń. W ich przypadku argumenty odwołujące się do prawa mogą zaś okazać się bezskuteczne, zwłaszcza, gdy konkluzją będzie stwierdzenie że owa krzywda jest zgodna z prawem.

wtorek, 26 października 2010

Szkodniki sądowe - część 4 - Prawniaki

Prawniaki są często występującymi szkodnikami sądowymi, choć ich działalność jest bardziej uciążliwa niż szkodliwa. Szkodzą one bardziej stronom postępowań niż samemu sądowi. To co charakteryzuje prawniaków to ich wewnętrzne przekonanie, że znają się na prawie i świetnie sobie w sądzie poradzą. Co więcej są w stanie pomagać innym udzielając im porad i sporządzając dla nich pisma. Niektóre prawniaki działają we własnym imieniu, na swoją rzecz albo jako pełnomocnicy, inni zaś pozostają w ukryciu jedynie podrzucając swe pisma niczego się nie spodziewającym stronom i zachęcając je do wnoszenia ich do sądu. I wielu to czyni, bo pisma prawniaków na pierwszy rzut oka wyglądają wspaniale. Są w nich odwołania do przepisów krajowych i europejskich, do orzecznictwa i wielostronicowe rozważania prawne. Wygląda to prawie jak fachowo napisane pismo procesowe. Tyle tylko, że prawie robi wielką różnicę, bo po dokładniejszej analizie wyraźnie widać, że jego autor nie do końca rozumie co pisze.

Także i w tym przypadku wyróżniamy wiele gatunków prawniaków, różniących się poziomem wyrafinowania i źródłem posiadanej wiedzy. Najczęściej zaś z nich występują prawniak samouczek i prawniak doradczak

Prawniak samouczek
Prawniak samouczek zwykle nie ma wykształcenia prawniczego, lub takowe posiadał dawno temu i wszystko już zapomniał. Swe działania opiera więc na lekturze kodeksu (niekoniecznie właściwego), oraz porad prawnych publikowanych w Internecie i w rubrykach „prawnik radzi” w ulubionej kolorowej gazecie. Skanuje on tekst w poszukiwaniu słów kluczowych, po czym przepisuje pasujący przepis lub akapit do swego pisma, bez głębszego zastanowienia czy cytowanie go ma w tym przypadku sens. Jego pisma przypominają więc wyciąg z kodeksu, jest w nich wszystko co choćby minimalnie kojarzy się ze sprawą. Broniąc się przed egzekucją zgłosi więc wszystkie przewidziane prawem roszczenia, bez oglądania się na to, że niektóre z nich wzajemnie się wykluczają. Będzie wnosił liczne a oczywiście bezzasadne wnioski procesowe, czasem zacytuje też orzeczenie Sądu Najwyższego, które albo w sposób oczywisty nie dotyczy jego sprawy albo wręcz podważa jego twierdzenia. I będzie mocno zdziwiony, gdy sąd „odrzuci” wszystkie jego argumenty
.
Prawniak doradczak
Prawniak doradczak uważa się za wybitnego specjalistę w dziedzinie prawa, bo przecież je studiuje, albo niedawno studiował. Dlatego oczywiście podejmie się rozwiązania problemów rodziny, znajomych a nawet zwykłych ludzi, na pohybel korporacjom. On jest młody, zdolny, nie uwikłany i on im pokaże! Pisma wychodzące spod jego palców jak królewska szata złotem ociekają więc cytatami z orzeczeń Sądu Najwyższego, Naczelnego Sądu Administracyjnego, a czasem nawet i trybunałów międzynarodowych. Wśród linii tekstu wiją się cytaty z komentarzy, glos i artykułów, które wyszły spod pióra najbardziej szacownych przedstawicieli doktryny. Ale jak weźmie się to pismo, i obedrze z tych wszystkich ozdobników to okazuje się, że pod spodem nic tak naprawdę nie ma. Że cała ta wspaniała szata nie trzyma się kupy, bo brakuje nie tylko nici, ale czasem i sporych kawałków materiału. Że rękawy przyszyte są w zupełnie niewłaściwym miejscu. Że gdy z jednej strony wiszą całe kłęby koronek i ozdób z drugiej widać gołą.... hm... rękę. Bo cóż z tego, że rozważania zajmują cztery strony, jak całą tę argumentację można rozbić przez zaprzeczenie jednemu zasadniczemu faktowi, na który prawniak nawet nie zwrócił uwagi. Co z tego, że rozważanie poparto cytatami z dziesięciu orzeczeń Sądu Najwyższego, gdy dowodzona w ten sposób okoliczność jest absolutnie nieistotna, lub druga strona jej nie kwestionuje. Cóż z tego, że argumentacja ładnie wygląda na papierze, gdy w drzazgi rozbija ją samo zacytowanie przepisu Te kwestie pozostają jednakże poza zakresem pojmowania prawniaka, którego cechuje bezgraniczna wiara w swą nieograniczoną wiedzę i wyższość nad innymi. Nigdy także nie dopuszcza on do siebie możliwości, aby porażka była wynikiem popełnionych przez niego błędów, co najwyżej uznaje się za ofiarę prześladowań z racji swej wyższości.

Działalność prawniaków, jak wskazano na wstępie, przynosi szkody raczej im samym, lub osobom, które powierzyły im zajmowanie się ich sprawami. Nieudolność prawniaka może bowiem skończyć się przegraną w procesie w skutek nie zgłoszenia właściwego zarzutu albo nie wykazania jednej z przesłanek dochodzonego roszczenia. Albo z uwagi na to, że powództwo od samego początku było oczywiście bezzasadne, a argumentacja przytoczona na jego poparcie była tylko pseudoprawniczym bełkotem. Problem w tym, że winą za taki skutek prawniaki często obarczają sąd, który „bezzsadnie” oddalił wnioski dowodowe, „błędnie” pominął istotne argumenty czy nie rozważył „zasadniczych” zarzutów. Jaka jest na to rada? Tylko upowszechnienie dostępu do naprawdę fachowej, a nie amatorskiej pomocy prawnej. Przy czym o fachowości nie świadczy posiadanie kancelarii i pieczątki z napisem „prawnik”. Posiadanie togi zresztą także nie.

piątek, 22 października 2010

Szkodniki sądowe - część 3 - Aferniki

Istnieje pewna wątpliwość, czy aferniki faktycznie stanowią osobną grupę szkodników, czy też są one jedynie odmianami skarżaków czy pukaczy. Wydaje się jednak, iż specyfika ich działalności zasługuje na osobne ich kwalifikowanie. To co odróżnia ich od podobnych szkodników to nie tyle metoda działania (w tym są bardzo podobne) co tematyka ich pism, i ogólne założenie towarzyszące podejmowanym przez nie czynnościom. Ich nazwa pochodzi od głęboko zakorzenionego w ich świadomości przekonania o istnieniu związanej z ich sprawą „afery” mającej postać spisku przeciwko nim. Wszelkie niekorzystne dla nich decyzje sądu (a w postaci skrajnej wszelkie decyzje sądu) stanowią dla nich przejaw realizacji z góry założonego planu, tajnej instrukcji czy też element jakiejś tajemniczej „akcji”.

Podobnie jak w przypadku pukaczy i skarżaków tłumaczenie afernikowi, że orzeczenie jest zgodne z przepisami prawa, a w danej sytuacji sąd nie ma możliwości podjęcia innej decyzji, mija się z celem. Afernik i tak wie lepiej, a to co sąd zrobił tylko utwierdza go w przekonaniu o słuszności jego podejrzeń. Jego pisma zwykle są obszerne i zawierają szczegółowy opis wykrytych przez afernika dowodów istnienia spisku, oraz informacje o powiadomieniu o wszystkim policji, prokuratury, ministra sprawiedliwości, rzecznika praw obywatelskich, prezydenta, premiera, prymasa, oraz trybunałów w Strasburgu, Luksemburgu i Hadze. A dowody te mogą być rozliczne i najróżniejsze. Przypadkowa zbieżność dat lub nazwisk, drobne omyłki pisarskie czy rachunkowe, pewna prawidłowość w treści czy rodzaju wydawanych orzeczeń urastają do rangi koronnych dowodów spisku. Treść zapadających w sprawach orzeczeń, zwłaszcza jeżeli są one niezgodne z wyobrażeniem afernika co do tego jak powinny one brzmieć, świadczy zwykle o istnieniu tajnej instrukcji co do gnębienia go. Śmierć znanej afernikowi osoby, zwłaszcza związanej (choćby luźno) z badaną przez niego „aferalną” sprawą zawsze oznacza, że osoba ta została zamordowana, gdyż zbliżyła się do ustalenia prawdy.

Rozróżniamy kilka gatunków aferników, w zależności od tematyki wywodzonego spisku, z których najbardziej charakterystyczne są Afernik kumoter i Afernik syjoniec.

Afernik kumoter
Afernika kumotra charakteryzuje głębokie przekonanie, że przeciwko niemu zmówili się sędziowie, prokuratorzy, adwokaci, lekarze, ministrowie i jeszcze parę innych osób i urzędów, którzy wspierają w ten sposób powiązanego z nimi powoda czy pozwanego. Kumoter wie także, że tylko on ma rację, więc proces powinien się toczyć tak jak on chce, a jeżeli będzie inaczej to musi to być grubymi nićmi szyte kumoterstwo i korupcja. I on ma na to dowody, i w każdym piśmie je przytoczy. Wszak czy to przypadek, że sędzia nazywa się tak samo jak mąż wnuczki siostry męża ciotki powoda? Do tego powód mówił, że w sądzie na pewno wygra, a w dodatku nie przyszedł na rozprawę, tak jakby z góry wiedział jaki będzie wyrok. A sędzia jak szedł na salę to się przywitał z adwokatem powoda. Prokuratorzy też są w zmowie bo umarzają wszystkie śledztwa, a minister nie chce się zająć sprawą, bo pewnie też dostał działkę. Ale on nie ustąpi i nadal będzie walczył o prawdę, i wszystko ujawni.

Afernik syjoniec
Ten gatunek jest stosunkowo łatwy do rozpoznania, ponieważ w jego przypadku w spisek przeciwko niemu zaangażowany jest cały (głęboko zakonspirowany) naród. Syjoniec jest bowiem niewątpliwie ofiarą Syjonistycznego Spisku Przeciwko Prawdziwemu Polakowi Patriocie. Tak więc żądanie od niego zapłaty zaległego czynszu ma na celu odebranie mu mieszkania i oddanie go syjonistom, którzy mają powrócić do Judeopolonii (czy jakoś tak). Wyroki przeciwko niemu wydają Syjonistyczni Sędziowie Rejonowi (SSR) a Krajowa Rada Syjonistów (KRS) ignoruje jego skargi. Ale on to wszystko wie i wszystko ujawni. Będzie walczył do upadłego, i pisał skargi, chociaż zna prawdziwe nazwiska kolejnych ministrów sprawiedliwości i wie, że oni też są zamieszani. Podobnie jak Eurojudejski Trybunał Praw Człowieka.

Działalność aferników szkodzi sądom podobnie jak działalność skarżaków czy pukaczy. Odpowiadanie na ich pisma, przekazywanie ich do właściwych organów pochłania sporo czasu i pieniędzy. I są to pieniądze wyrzucone w błoto. Oprócz tego co jakiś czas trzeba odpowiadać na piśmie na skargi wnoszone do „wszystkich świętych” co także pochłania sporo czasu i w zasadzie sprowadza się do tłumaczenia się, że nie jest się wielbłądem. Do tego niektórzy z nich publikują swoje teorie w Internecie, co podważa autorytet wymiaru sprawiedliwości. Rozwiązaniem przynajmniej w części przypadków mogłoby być umożliwienie sądom cywilnym kierowania stron na badania psychiatryczne, wydaje się bowiem, że przynajmniej w niektórych przypadkach prezentowanie teorii spiskowych jest objawem choroby duszy. Takich ludzi zaś nie powinno się sądzić, tylko leczyć.

sobota, 16 października 2010

Szkodniki sądowe - część 2 - Skarżaki

Skarżaki występują praktycznie w każdym sądzie, i na każdym etapie postępowania, a nawet po jego zakończeniu. Co do zasady nie zgadzają się one z niczym co do nich się pisze (albo i mówi), bo one lepiej wiedzą co powinno być zrobione. Na każdą próbę kontaktu strasznie się żalą, odwołują i zaskarżają, stąd też ich nazwa. W odróżnieniu od pukaczy nie wnoszą one jednak próśb czy skarg do organów „nadrzędnych” lecz środki odwoławcze – apelacje, zażalenia, sprzeciwy. Czasami nawet decydując który konkretnie sąd winien je rozpoznać.

Skarżak zwykle uważa, iż jego zaskarżenie jest na tyle jasne, oczywiste, zasadne, bezsporne i doskonałe że nie ma innej możliwości jak jego uwzględnienie (wraz z odpowiednio uniżonym przeproszeniem go). Jakakolwiek odmienna decyzja w jego mniemaniu oznacza, że jego zaskarżenia nie rozpoznano, albo rozpoznano niewłaściwie, a zatem ma on prawo się od tego odwołać. No bo nie może być tak, że sąd wydaje złe orzeczenia. Wniesienie przez skarżaka zaskarżenia często także wyczerpuje jego siły na tyle, iż jest on niezdolny do podjęcia jakichkolwiek dalszych działań z nim związanych. Wzywanie go zatem by uzupełnił braki swego zaskarżenia, wniósł opłatę, a także aby wskazał co tak konkretnie zaskarża jest wówczas bezcelowe. Żądanie takie jest całkowicie poza jego sferą pojmowania, i jedyne co może wywołać to pełne oburzenia burknięcie. Istnieje wiele gatunków skarżaków, różniących się stopniem zaangażowania w swą rolę. Wśród nich najbardziej uciążliwe są: skarżak ciągnik, skarżak ponownik i oczywiście skarżak wielki

Skarżak ciągnik
Nazwa tego gatunku pochodzi od zawziętości, z jaką ciągną one łańcuch zażaleń, nie przyjmując do wiadomości, iż orzeczenie jest prawomocne. Samo stwierdzenie, że od orzeczenia nie służy środek odwoławczy nie wystarczy by przekonać o tym ciągnika. On wie, że skoro orzeczenie jest złe, to musi być zmienione, bo inaczej to będzie niesprawiedliwe. Wnosi więc o zmianę orzeczenia odmawiającego uwzględnienia jego zażalenia. Jego zażalenie jest oczywiście odrzucane (bo orzeczenie sądu odwoławczego jest ostateczne) na co wnosi on zażalenie, które jest oddalane (albo zwracane) na co wnosi on zażalenie, które jest odrzucane itd.

Skarżak ponownik
Skarżak ponownik działa podobnie do ciągnika. Nie wnosi on jednak zażaleń na kolejne wydawane w sprawie orzeczenia, lecz wciąż ponawia swe odwołanie od pierwszego, nieprawidłowego jego zdaniem orzeczenia. Ponowniki wnoszą więc „ponowne apelacje”, „ponowne wnioski o ponowne rozpoznanie”, ponawiają zażalenia, uzasadniając to tym, że do tej pory nie rozpoznano ich należycie, nie uwzględniono wszystkich okoliczności, pominięto ważne dowody itp. Odrzucanie takich apelacji wniosków i zażaleń z pouczaniem skarżaka, że orzeczenie jest prawomocne i żaden środek odwoławczy nie służy mija się oczywiście z celem.

Skarżak wielki
Bardzo rzadko występującym – i całe szczęście – gatunkiem skarżaka jest skarżak wielki. Przedstawiciele tego gatunku zaskarżają wszystko co sąd do nich przesyła bądź mówi. Włącznie z pismem zawiadamiającym o kolejnym terminie rozprawy, tudzież o tym, że oto sąd doręcza mu odpis pisma drugiej strony. To pismo zresztą skarżak wielki też zaskarży, podobnie jak i samą drugą stronę. Zaskarży też sąd, i sąd nad nim nadrzędny. Jak również inne sądy, urzędy i instytucje, które ośmieliły się kiedykolwiek zrobić coś inaczej niż on uważa że powinny. Pouczanie skarżaka wielkiego, że procedura nie przewiduje zaskarżania pism, dowodów, osób, urzędów itp. jest bezcelowe, bo pismo zawierające takie pouczenie on i tak zaskarży. I tego co je podpisał też. Wzywanie go by uzupełnił braki formalne swego zażalenia (jeżeli akurat owo „zaskarżenie” można potraktować jako takowe) także jest bezcelowe, bo on i tak zaskarży to wezwanie. I tego co je podpisał też. Zakończenie postępowania w sprawie także nie stanowi przeszkody dla tego gatunku skarżaka, bo w jego mniemaniu postępowanie nie może być zakończone dopóki jego zaskarżenia nie zostaną właściwie rozpoznane. Właściwie, to znaczy tak jak on chce. A jeżeli prawo na to nie pozwala, to on to prawo zaskarża.

Działalność skarżaków jest bardzo uciążliwa, albowiem każde wniesione przez nich zażalenie uruchamia pracochłonną i kosztowną procedurę jego rozpoznawania. Trzeba go wezwać do uzupełnienia braków, doręczyć odpisy pozostałym stronom, przesłać akta sądowi odwoławczemu do rozpoznania, doręczyć odpis postanowienia. To wszystko trwa oraz kosztuje. Zdarzają się sprawy, w których ostateczny, prawomocny wyrok zapadł już kilka lat temu, lecz akta te nie mogą udać się na zasłużony odpoczynek do archiwum, gdyż zostały zaatakowane przez skarżaki, i co miesiąc-dwa wpływa do nich kolejne zażalenie, ponowna apelacja, wniosek o zmianę wyroku itp. Ciągle zatem nad tą sprawą muszą się pochylać sędziowie, ciągle wydaje się pieniądze na kolejne przesyłki, pozostali uczestnicy postępowania ciągle dostają pisma w sprawie, która dawno temu się zakończyła. Akta wędrują w tę i z powrotem pomiędzy sądem rejonowym a okręgowym a efektu żadnego nie widać. Najlepszym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie tu zasady, że w wypadku prawomocnego rozstrzygnięcia następuje zamknięcie akt, i jakiekolwiek zażalenia wpływające później pozostawia się bez rozpoznania. Albo wprowadzenie karnej opłaty od wszystkich środków odwoławczych wnoszonych po prawomocnym zakończeniu postępowania.

poniedziałek, 11 października 2010

Szkodniki sądowe - część 1 - Pukacze

Jednymi z najczęściej występujących szkodników sądowych są różne gatunki pukaczy. Nazwa „pukacz” pochodzi od pukania, kołatania przez przedstawicieli gatunku do wszelkich możliwych drzwi, bram, furtek, okien wszelkich możliwych instytucji. Czasami, choć rzadko, używa się także nazwy „opornik” od niezwykłej oporności przedstawicieli tej odmiany na kierowane do nich informacje, wypowiedzi i pouczenia. Ta cecha charakteryzuje jednakże wiele sądowych szkodników, jak na przykład skarżaki czy aferniki i nie można przypisywać jej tylko pukaczom.

Pukacze uaktywniają się po prawomocnym zakończeniu postępowania sądowego. Niektóre gatunki działają na ograniczonym terytorium, zwykle obejmującym jeden lub więcej sądów, które rozpoznawały ich sprawę i do tych sądów piszą. Inne zaś starają się sięgnąć tak wysoko, jak tylko dadzą radę. Piszą więc do Prezydenta, Ministra Sprawiedliwości, Rzecznika Praw Obywatelskich, do posłów, senatorów, Prezesa Sądu Najwyższego. Produkują wówczas szereg pism o różnym charakterze, kierując najróżniejsze prośby, wnioski, skargi, doniesienia, zawiadomienia. Tłumaczenie pukaczowi, iż postępowanie się zakończyło, że jedyne co może zrobić to podporządkować się orzeczeniu, mija się zupełnie z celem, gdyż pukacz nie przyjmuje do wiadomości komunikatów niezgodnych z jego sposobem pojmowania świata. To samo dotyczy prób tłumaczenia pukaczowi, że z daną sprawą winien zgłosić się gdzie indziej, bo sąd nie jest władny jej rozpoznać, albo nie ma prawnej możliwości tego uczynić. Pukacz oczekuje bowiem podjęcia konkretnego działania, i żadne inne rozwiązanie go nie satysfakcjonuje.

Wśród pukaczy rozróżnia się kilka gatunków różniących się sposobem działania, oczekiwaniami i rodzajem składanych pism. Najczęściej występującymi są pukacz pokornik, i pukacz skargownik, i te gatunki opisane zostaną bardziej szczegółowo.

Pukacz pokornik
Pukacz pokornik często uaktywnia się po wydaniu niekorzystnego dla niego orzeczenia, najczęściej nakazującego mu zapłatę. Jego pisemne wypowiedzi przepełnione są żalem, błaganiami, prośbami, historiami z życia rodzinnego i mają na celu przekonać adresata iż pukaczowi dzieje się krzywda i nakłonienie go do udzielenia mu pomocy. Odmawianie spełnienia przez Wielce Szanowny Sąd pokornych próśb pukacza, choćby towarzyszyło im powołanie i cytowanie przepisów jednoznacznie zabraniających ich uwzględnienia, także nic nie daje. Jedynym efektem takiego działania będzie bowiem pobudzenie pukacza do ich ponawiania, wraz z prośbą o ponowne rozważenie, w drodze wyjątku, bo on wprawdzie rozumie, że sąd nie może, ale mimo to bardzo prosi, bo jemu jest naprawdę bardzo ciężko.

Pukacz skargownik
Pukacz skargownik, inaczej niż pukacz pokornik nie wnosi próśb o zmianę orzeczenia, ani o to, by mimo wszystko zrobić tak jak on prosił. Skargownik, jak sama nazwa wskazuje wnosi skargi na tych, co jego prośby nie spełnili. Skargi kieruje zwykle do prezesów sądów, wizytatorów, a także do ministra sprawiedliwości (niekoniecznie tego, który aktualnie piastuje ten urząd). W skargach domaga się wyjaśnienia mu jakim prawem orzeczono nie tak jak chciał, ukarania tych co orzekli nie tak jak chciał, przeproszenia go, a nade wszystko ponownego rozpoznania jego sprawy. Każda odpowiedź inna niż: „ma Pan rację, sędzia faktycznie jest niedouczony, nie zna się na prawie, bardzo przepraszamy, oczywiście zmienimy ten niesprawiedliwy wyrok” jest niesatysfakcjonująca, i skutkuje wniesieniem skargi na tego, kto jej udzielił. A często także obsmarowaniem takiej osoby w Internecie, pod hasłami „wolności słowa”. Skargownik bowiem, inaczej niż pokornik, nie dopuszcza do siebie nawet myśli, że może nie mieć racji.

Działalność pukaczy wyrządza w sądach poważne szkody, wprawdzie nie tak poważne jak te wyrządzane przez skarżaki, lecz także na tyle istotne, by walka z nimi była koniecznością. Odpowiadanie na pisma pukaczy pochłania siły i środki, zaś ich „medialna” działalność podważa autorytet sądów. Rozwiązaniem w tym zakresie mogłoby być zwracanie, lub wyrzucanie wszystkich pism wnoszonych po prawomocnym zakończeniu postępowania, a które nie zawierają wniosków możliwych do złożenia na tym etapie. Albo uzależnienie rozpoznania każdego pisma wniesionego do sądu po prawomocnym zakończeniu postępowania od uiszczenia opłaty manipulacyjnej. A w wypadku skarg żądania złożenia odpowiedniej kaucji, tudzież kocza, jak to było za Rzeczypospolitej szlacheckiej, gdy któremuś z „panów braci” przyszło do głowy „nagonić sędziego”. Jedno i drugie pod rygorem wyrzucenia pisma do kosza bez czytania. Sprawiedliwość, ani prawa obywatelskie by od tego nie ucierpiały.

wtorek, 5 października 2010

Cyferki

Statystyka została policzona. Wielkie święto Poszukiwania i Zakreślania zostało zakończone. Można więc wrócić do mniej ważnych zadań, jak na przykład wydawanie wyroków w bieżących sprawach. Ale przedtem warto rzucić okiem na wynik owego wielkiego dzieła, zobaczyć jak się sprawy mają. Lektura licznych tabelek i wpisanych do nich cyferek była bardzo zajmująca, dowiedziałem się o sobie wielu ciekawych rzeczy oraz znalazłem odpowiedź na najważniejsze pytanie ludzkości „o co chodzi?”

Od dłuższego czasu dziwiło mnie, że mam coraz mniej czasu dla siebie, coraz później wychodzę z pracy, coraz częściej spędzam w niej weekendy, coraz więcej czasu zajmują mi bieżące czynności a szafa codziennie jest pełna. Parę razy łapałem się też na tym, że gdy przynoszono mi jakieś akta najpierw sprawdzałem, czy to w ogóle jest moja sprawa, bo w ogóle jej nie kojarzyłem. Do tego okazało się, że już  na początku września potrzebuję nowego kalendarza, bo najbliższe wolne terminy rozpraw mam w styczniu. A jeszcze nie tak dawno wyznaczałem tylko na 6 tygodni naprzód. Rzut oka na wyniki statystyczne dał odpowiedź. Mój referat, czyli zbiór spraw przydzielonych mi do rozpoznania, nie liczy już około 230 spraw tylko 467. No tak. Jak ilość rzeczy do zrobienia wzrosła o 100% to i faktycznie narobić się trzeba więcej. W dodatku z tej liczby ponad 300 spraw to sprawy, które wymagają rozpoznania na rozprawie, stąd też długie terminy odraczania. A patrząc na „dynamikę wpływu” czyli ilość wpływających miesięcznie spraw lepiej raczej nie będzie, przewiduję raczej dalsze pogorszenie. Miejmy tylko nadzieję, że nie wrócimy do czasów, zresztą nieodległych, gdy strony informowano, że rozprawa będzie trzeciego marca, ale nie tego marca co będzie, tylko następnego. Bo rozprawy odraczało się na półtora roku naprzód.

Co jakiś czas czytam w Internecie komentarze „znawców” głoszących, że sprawny sędzia nie ma zaległości, a wszelkie przewlekłości są wynikiem złej organizacji pracy i lenistwa. Ciekawy jednak jestem co taki „znawca” by zrobił, gdyby to jemu zwiększono ilość zadań do wykonania o 100 procent. Chciałbym zobaczyć, jak taki „znawca” dzięki zmianie organizacji pracy i „wzięciu się w garść” zwiększa swą wydajność o 100%. Zwłaszcza, gdy oczekuje się od niego, że wszystkimi sprawami będzie się zajmował jednocześnie i szybko. Ja miałem doskonały system organizacji pracy. Miałem tabelki, dzięki którym pilnowałem co się dzieje w sprawach zawieszonych i pozostawionych bez biegu, aby nic się tam nie przeleżało. Miałem sporządzane „na bieżąco” notatki do każdej sprawy, stanowiące szkielet przyszłego uzasadnienia. Dzień przed rozprawą sporządzałem sobie ściągawki co do tego kogo mam słuchać, po co i na której karcie akt jest potrzebny dokument. Sprawy toczyły się szybko i sprawnie, a często przy wydawaniu wyroku miałem już gotowe uzasadnienie. Miałem. Bo dziś na takie fanaberie nie ma czasu. Nie ma tych „wolnych chwil” które można poświęcić na przygotowanie do rozprawy. Bo co chwilę do szafy przynoszą sprawy, które maja być załatwione w trzy dni, siedem dni, albo niezwłocznie. Praktycznie niemożliwe jest poświęcenie całego dnia na przeczytanie akt sprawy, chociażby po to, by zdecydować, że słuchanie tych ośmiu świadków jest bez sensu. Brakuje czasem czasu nawet na przygotowanie się do rozprawy, tak że czasami zdarza mi się wychodzić na salę tak naprawdę tylko po przekartkowaniu akt. Wiem, że to nieuczciwe wobec stron ale niestety nie mogę odwołać rozprawy tylko dlatego, że nie miałem czasu przeczytać akt. I w ten sposób nakręca się spirala przewlekłości. Brak czasu na przygotowanie, skutkuje podejmowaniem zbędnych czynności, przez co nie ma czasu na przygotowanie do kolejnej sprawy itd.

Cóż na to poradzić? No cóż rada jest jedna – zmniejszyć ilość spraw, którymi sędzia musi się zajmować w danym okresie czasu. Zatrudnić więcej sędziów, dać im więcej asystentów (a nie jednego na czterech jak to jest dzisiaj), przekazać wykonywanie prostszych czynności orzeczniczych referendarzom a technicznych pracownikom sekretariatu. A przede wszystkim wprowadzić pensum – limit spraw jakie mogą zostać przydzielone jednemu sędziemu w danym okresie czasu. Tak, aby wymiar nakładanych na niego zadań mieścił się w granicach rozsądku, aby był on w stanie każdej sprawie poświecić odpowiednio dużo czasu, by obsądzić ją w sposób, jaki strony oczekują. Bo niestety ilość i jakość leżą na przeciwnych końcach osi. I jeśli stawiamy na ilość, to robimy to kosztem jakości.

piątek, 1 października 2010

Trzymiesięcznica

Właśnie upłynęły trzy miesiące od wejścia w życie przepisów o protokołach elektronicznych, czyli o nagrywaniu rozpraw. Oznacza to, że od trzech miesięcy sporządzanie tradycyjnego protokołu dozwolone jest tylko w wyjątkowych przypadkach, wymuszonych problemami technicznymi (art. 157 §1(1) kpc). Najczęściej występującym zaś problemem technicznym jest dziś to, że w sądach nie ma urządzeń do nagrywania. W dodatku nadal nie wiadomo jakie to mają być urządzenia, bo minister wciąż jeszcze nie wydał w tym zakresie odpowiedniego rozporządzenia. A to prowadzi do jednego wniosku: cała ta reforma nie trzyma się kupy, a próba jej wdrożenia skończy się bardzo kosztowną klapą. I zapewne powołaniem komisji śledczej.

Koszt całej tej zabawy ma wynieść 250 milionów złotych. Ale to – jak wynika z uzasadnienia projektu ustawy - obejmuje tylko koszt zakupu i montażu kamer i mikrofonów na salach. Zresztą do tego chyba, sądząc po treści owego uzasadnienia, sprowadza się w mniemaniu „reformatorów” wprowadzenie nagrywania. A gdzie urządzenia do przechowywania nagrań? Tylko w moim wydziale protokoły obejmowałyby jakieś 300 godzin nagrań miesięcznie! W dodatku akta niektórych spraw przechowywane są przez kilkadziesiąt lat, czy ktoś zastanawiał się nad trwałością zapisu? Płyty CD-R i DVD-R często już po kilku latach nie dają się odtworzyć!

W tym minister-medialnym pomyśle brakuje także odpowiedzi na to, co robić z nagraniami, jak już się je zapisze. Wiemy w zasadzie tylko tyle, że będzie można zażądać wykonania przekładu, czyli spisania treści nagrania. Pytanie tylko kto ten przekład będzie robił. Pracownicy sekretariatu? Czy w tym całym ministerstwie ktokolwiek kiedykolwiek spisywał chociażby wykład z dyktafonu? Czy ktoś tam zdaje sobie sprawę z tego, ile czasu trwa spisanie nagrania? Że przepisanie godziny może czasem trwać nawet i kilka godzin? Zwłaszcza, gdy robi to pracownik „z łapanki” który pisze metodą „szukajcie, a znajdziecie?” Poza tym w dzisiejszych realiach dołożenie sekretariatowi dodatkowych obowiązków bez zwiększenia obsady kadrowej jest po prostu niemożliwe. Czy przewidziano pieniądze na dodatkowe etaty dla „przepisywaczy”? Na zatrudnienie prawdziwych maszynistek, które potrafią pisać bezwzrokowo? Na urządzenie „hali maszyn”? A na przeszkolenie pracowników, którzy te wszystkie urządzenia będą obsługiwać? Oczywiście, że nie, bo w końcu to tylko drobny szczegół, nieistotny w obliczu Wielkiej Reformy.

To tylko niektóre wątpliwości co do proponowanej, a w zasadzie już wprowadzonej reformy. Bo uwag praktyków zgłaszano do niej bardzo wiele. Także przed uchwaleniem ustawy. Ale jak zwykle nikt ich nie posłuchał, bo w końcu przy reformowaniu wymiaru sprawiedliwości nie chodzi o to, by on działał lepiej, ale o to, by kolejny minister mógł raz na jakiś czas. w świetle fleszów ogłosić, że oto wprowadza się Wielką Reformę, która rozwiąże wszystkie problemy. I o to wszyscy mogą się czuć szczęśliwi i wdzięczni Panu Ministrowi. A że nic z tego nie wyjdzie? Trudno, to znajdzie się coś innego do zreformowania i ogłoszenia sukcesu.

P.S.
Właśnie się dowiedziałem, że z mojego sekretariatu odchodzi 6 osób, bo były cięcia wydatków i ograniczono ilość pracowników zatrudnionych na zlecenie. Nie dostanę też nowego krzesła w miejsce tego, które się połamało, bo były cięcia wydatków i skończyły się pieniądze na zakupy. Pudełko papieru, które właśnie dostałem ma mi wystarczyć do końca roku ponieważ były cięcia wydatków i skończyły się pieniądze na materiały biurowe. Ale z tym nie powinno być problemu, bo z tego samego powodu nie dostanę też nowego tonera do drukarki. No cóż, skądś trzeba wziąć te pieniądze na realizację Wielkiej Reformy.

piątek, 24 września 2010

Odpust św. Statystyki

Nadchodzi ostatni tydzień września. W tym tygodniu nie prowadzę żadnych rozpraw, więc będę miał trochę czasu na nadrobienie zaległości. Na napisanie czeka osiem uzasadnień, i cała półka nie wiadomo czego. Może asystentka trochę mi pomoże, ale wraz większość będę musiał zrobić sam. Ten nieoczekiwany „luz” wynika z faktu, iż zbliża się Koniec Miesiąca i Koniec Kwartału jednocześnie. A to oznacza konieczność zrobienia Statystyki. Czyli policzenia wszystkich spraw i wypełnienia setek małych kratek w dziesiątkach kolumn i wierszy na kilkunastu wielkich płachtach. Należało zatem odpuścić sobie prowadzenie rozpraw, bo i tak nie będzie miał kto protokołować ani wysłać wezwań na następną rozprawę. Bo wszyscy siedzą, szukają i liczą.

Uroczystości okolicznościowe obejmują szereg uświęconych tradycją ceremonii. Odbywa się Czytanie z repertoriów, wraz z Obliczaniem Wpływu i Załatwień, po czym następuje Wypełnienie Formularzy Ołówkiem. W zależności od wyniku Wypełnienia Ołówkiem dokonuje się dalszych czynności zmierzających do Pokrycia Wpływu albo chociaż do Zmniejszenia Zaległości. Uczestnicy odpustu dokonują Przejrzenia Szaf by odnaleźć To, Co Się Zakreśla. Następnie w akcie wielkiej mobilizacji i zjednoczenia wokół wspólnego zadania następuje Pisanie Klauzul, Wydawanie Nakazów i Umarzanie Zawieszonych. Po zakończeniu tej uroczystej ceremonii dokonuje się ponownie Wypełnienia Ołówkiem, by ustalić To, Czego Nie Pokryto oraz Ile Brakuje. Wówczas też dokonywane jest Przejrzenie Wpływu, by wyłowić z niego te sprawy, które Będą Się Liczyć. W stosunku do nich wdrażana jest Szybka Ścieżka, w ramach której załatwiane są poza kolejnością, i bez zbytnich ceremonii, z szyciem akt włącznie. Reszta spraw, to jest te w których nie ma szans na Zakreślenie, leżą i czekają aż radosne święto Statystyki się zakończy. Aż Formularze GUS i Formularze MS zostaną Wypełnione i Podpisane, i będzie wiadomo Co Się Pokryło i Ile Zostało. I czy trzeba się będzie Tłumaczyć.

Na specjalnych płachtach każdemu sędziemu indywidualnie wyliczona będzie Załatwialność, Odraczalność i Obciążenie. Będzie czarno na białym napisane ile spraw z pośród mu przydzielonych udało mu sie Zakończyć. A w zasadzie Zakreślić, bo dla Statystyki to jedno i to samo. To, czy wyroki, które wydał były dobre to nie ma żadnego znaczenia, to się liczy tylko przy ustalaniu Stabilności. Ale Stabilność liczy się tylko raz na pół roku, więc nie ma co się tym teraz przejmować. Z resztą i tak najważniejsza jest nie jakaś tam Stabilność, tylko Sprawność i Szybkość, więc jak ktoś dużo Kończy to można mu wybaczyć parę pomyłek. A kto chce dużo Kończyć, powinien uważać na Odraczalność. Znaczy jak sprawa trafi na wokandę to powinna się Zakończyć Na Pierwszym Terminie. Oprócz tego kiedy tylko się da zamiast Odraczać powinien sprawę Zdjąć albo Zawiesić. Bo wtedy wprawdzie sprawa nie jest Zakończona, ale Nie Liczy Się Jako Odroczona. To ważne, bo jak sędzia za dużo Odracza to znaczy, że nie dba o Sprawność. Z kolei jeżeli zależy mu na Szybkości powinien dbać o to, by Obciążenie było zgodne z Zaleceniami. Znaczy ma mieć te 10 spraw na każdej sesji. I nie ma znaczenia, że przesłuchanie zgłoszonych w sprawie 8 świadków potrwa od 9 do 15. Powinien albo rozpoznać brakujące 9 spraw w wolnym czasie od 8:30 do 9:00 albo zamiast wzywać na raz wszystkich świadków wezwać tylko tylu, ilu da sie przesłuchać w godzinkę czy dwie. Bo w końcu co to za sesja z jedną sprawą, to praktycznie nieróbstwo!

Wszystkie te rozkosze Statystyki biorą się z tego, że za nadzorowanie, kontrolowanie, reformowanie wymiaru sprawiedliwości biorą się ludzie, dla których sąd jest jak fabryka, której zadaniem jest przerabianie surowca w gotowe produkty w ramach określonego procesu technologicznego. Wydaje im się, że działalność sądów da się ująć w ramy statystyczne i na tej podstawie oceniać wydajność pracowników i decydować o sposobie organizacji pracy. Problem w tym, że sąd nie jest fabryką ani nawet manufakturą produkującą jednolite, seryjne wyroby, a sędziowie nie są robotnikami pracującymi przy taśmie. To raczej zrzeszenie artystów tworzących swe dzieła na zamówienie indywidualnych klientów i z powierzonego materiału. Czy powinno się rozliczać artystę z tego nad iloma pracami pochylił się danego dnia? Czy powinno się kazać mu tłumaczyć z tego dlaczego nie pomalował wszystkich talerzy przyniesionych w tym miesiącu? Oceniać go pod kątem tego jak szybko maluje i ile obrazów skończył, a nie w oparciu o to, czy portret jest podobny do modela i zgodny z kanonami sztuki? Analizować jego wydajność pracy w oparciu o liczbę wykonanych rzeźb, bez oglądania się na to, czy dana rzeźba to figurka Temidy biurko, czy konny pomnik Marszałka? Bo do tego sprowadza się statystyczne podejście do oceny pracy sądów i sędziów. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że w końcu ktoś poza sędziami to zrozumie.

poniedziałek, 20 września 2010

Sekretariat

Trochę czasu minęło zanim nadrobiłem zaległości w sądowych plotkach, spośród których najważniejsze było to, kto w tym miesiącu u nas pracuje i na jakim odcinku. Od pewnego czasu łapię się na tym, że pracownicy w sekretariacie zmieniają się tak szybko, że co chwile widzę jakieś nowe twarze. No i dowiedziałem się, że z sekretariatu odeszły do lepszej pracy dwie osoby, i to niestety te, dzięki którym to wszystko trzymało się jeszcze jakoś kupy. Teraz na ich miejsce przyjęci zostaną nowi pracownicy, którym znowu trzeba będzie wszystko wytłumaczyć. A zanim się nauczą reszta będzie podpierać ściany własnymi plecami pilnując, żeby cała ta buda się nie zawaliła. Chociaż z drugiej strony może lepiej będzie jak się zawali, bo w sądownictwie dopóki ktoś sobie radzi dopóty „ci wyżej” uważają, że nie potrzeba mu pomagać. Natomiast jak już nastąpi katastrofa to natychmiast nadchodzi pomoc. Która, gdyby nadeszła wcześniej, zapobiegłaby katastrofie. Ale taki już los. 

Problem zapewnienia odpowiedniej obsady sekretariatów sądowych jakoś umyka rządzącym, a przynajmniej nie widać, aby podejmowano w tym kierunku jakiekolwiek rzeczywiste działania. „Dwu-władza” ogranicza się do zapewnień o podejmowaniu wszelkich starań w tym zakresie, które to starania przybrały jak dotąd jedynie postać wprowadzenia wymogu, aby pracownicy sekretariatów sądowych mieli wyższe wykształcenie. Szkoda tylko, że panowie rządzący nie uznali za stosowne wprowadzić warunku, aby owo wykształcenie było chociaż wykształceniem kierunkowym, prawniczym, administracyjnym. W efekcie w sądach obrodziło absolwentami agrobiznesu, politologii itp. a niektórzy pracownicy by zachować pracę musieli „na gwałt” zacząć zaoczne studnia na różnych dziwnych kierunkach. Inni, którzy nie chcieli marnować czasu i pieniędzy na bezsensowne studia, odeszli z pracy. I nie poszli na bruk, bo doświadczony pracownik sekretariatu sądowego to „łakomy kąsek” dla kancelarii prawnych czy komorniczych. Tam, gdzie liczą się rzeczywiste a nie teoretyczne umiejętności, a skończenie wyższych studiów z zakresu obsługi ruchu turystycznego niekoniecznie jest uznawane za posiadanie odpowiednich kwalifikacji do wykonywania pracy.

Warto w tym miejscu zapytać, czy „ci na górze” zdają sobie sprawę z tego, że to jak będzie przebiegać postępowanie sądowe zależy nie tylko od sędziów, ale i, a może przede wszystkim, od pracowników sekretariatu. Nie wysłane, czy błędnie wysłane wezwanie, omyłka w adresie oznacza zwykle przedłużenie postępowania o kilka miesięcy. Zagubione, czy nie podłożone pismo może oznaczać wydanie niekorzystnego wyroku, odrzucenie apelacji, albo bezzasadne wydanie drugiej stronie tytułu wykonawczego. "Zatory" przy szyciu akt, odnotowywaniu w repertoriach, przygotowywaniu korespondencji do wysyłki także skutkują opóźnieniami. Cóż z tego, że sędzia wyda postanowienie tego samego dnia, gdy otrzymał akta, skoro trzy dni trwało, zanim te akta przygotowano, a kolejnych pięć, zanim jego orzeczenie przybrało postać odpisu włożonego w zaadresowaną kopertę. Ten aspekt jednak umyka rządzącym, a władza uprawia w tym zakresie „strusią politykę”. Przymyka się więc oko na to, że przynajmniej w wielkomiejskich sądach liczba etatów urzędniczych ma się nijak do ilości „przerabianych spraw” a braki łata się pracownikami na umowę – zlecenie, spośród których niektórzy pracują w ten sposób, z miesiąca na miesiąc przez kilka lat. Zatrudnić ich na etat nie można, bo nie ma wolnych etatów. A nie ma wolnych etatów, bo jest „kryzys”.  Podobnie "nie ma pieniędzy" na płacenie za nadgodziny, owszem można je sobie "odebrać" ale co to da, gdy  ilość pracy do zrobienia stale przekracza ilość możliwą do "przerobienia" w 8 godzin? 
 
Nie zauważa się też tego, że płace pracowników sekretariatu są na tyle niskie, że wielu z nich odchodzi do lepiej płatnej pracy w kancelariach prawnych, czy komorniczych, a na ich miejsce przychodzą nowi, których trzeba przeszkolić, nauczyć podstaw pracy biurowej, odpowiedzialności, pracy w zespole itp. Co kilka miesięcy (a czasem i co drugi miesiąc) trzeba uczyć kolejną osobę  jak się wypisuje zwrotki, jak się wykonuje poszczególne rodzaje zarządzeń, jaki jest obieg dokumentów, a przede wszystkim czego absolutnie nie wolno robić. Co kilka miesięcy na trzeba wdrażać nowego pracownika w jego „odcinek”. A jak się już nauczy, i przestanie być magistrem bez doświadczenia w pracy, odejdzie gdzieś, gdzie płacą więcej, i z dumą wpisze w CV pracę w charakterze sekretarza sądowego, odpowiedzialną, zaszczytną itp. A sąd? A sąd sobie poradzi, a jak nie to przyśle się kontrolę, i każe wskazać winnych popełnionych błędów. A tłumaczenia o niedostatecznej obsadzie kadrowej i jej dużej zmienności puści się mimo uszu. Bo należy zwiększyć wydajność pracy, najlepiej przez wzmożony nadzór. Bo przecież jest kryzys, a – jak zauważył pewien komentator – winne są temu także sądy.