Obsługiwane przez usługę Blogger.

czwartek, 31 lipca 2014

Dowodziki poproszę



W sądzie nie wystarczy mieć rację, trzeba ją jeszcze umieć udowodnić. To hasło powinno być wykute w kamieniu na ścianie każdej sali sądowej. Wielu powodów (jak i pozwanych), którzy wkraczali na salę sądową święcie przekonani o swym pewnym zwycięstwie, opuszczało ją jako święcie przekonani o sitwie, zmowie i korupcji w sądach, bo wyrok okazał się być inny, niż się spodziewali. A wszystko dlatego, że albo uważali, że sprawa jest oczywista, więc tu nic nie trzeba udowadniać, albo dlatego, że wprawdzie udowodnili bardzo wiele rzeczy, niestety nie to, co powinni. Patrząc zaś z perspektywy tych wszystkich lat za stołem widzę, że umiejętność dowodzenia roszczenia przed sądem to  niestety dość rzadka dziś umiejętność, także wśród zawodowych pełnomocników. Nie chodzi mi nawet, że niektórzy mają problemy z ustaleniem co konkretnie należy w danym przypadku udowodnić, a nawet ze sformułowaniem wprost tez dowodowych. Raczej mam na myśli to, że często daje się zauważyć pewną rozbieżność pomiędzy tym co dana osoba chce udowodnić, a tym jakie dowody na to przedstawia. 

Dajmy na to takie „wezwanie do zapłaty”. Sztandarowy „dowód” w różnego rodzaju sprawach o zapłatę starych wielokrotnie przelewanych długów, nie wiedzieć czemu zwykle wymieniane wśród dowodów na okoliczność „istnienia zobowiązania”. A przecież czy to, że ktoś wzywa kogoś do zapłaty czegoś to jeszcze nie znaczy, że te pieniądze mu się należą. Kserokopia wezwania do zapłaty jest więc wyłącznie dowodem tego, że ktoś kogoś wezwał do zapłaty, a w zasadzie to nawet i tego nie, bo przecież to, że ktoś napisał jakieś pismo nie oznacza jeszcze, że je wysłał. Tak więc kopia wezwania do zapłaty stanowi wyłącznie dowód tego, że sporządzono wezwanie do zapłaty, a nie tego, że to co w nim napisano jest prawdą. I to samo odnosi się do wszelkich innych dokumentów, w których powód oświadcza, że coś mu się należy - wszelkich „częściowych wykazów wierzytelności”, „informacji o zadłużeniu" i takich tam. Takie kwity są dowodem tylko tego, że taki dokument sporządzono, ewentualnie, tego, że osoba, która się pod pismem podpisała twierdzi to, co tam napisano. A twierdzić to sobie może wszystko, włącznie z tym, że pozwany ma obowiązek oddać jej Pałac Kultury. I będzie to tyle samo warte co twierdzenie, że pozwany jest winien powodowi 1.421,42 zł.

Troszkę bardziej wyrafinowaną wersją „dowodu z wezwania do zapłaty” jest „dowód z noty obciążeniowej” i podobne do niego dowody z różnych „not odsetkowych” czy nawet „wezwań do uzgodnienia salda”. W powoływaniu się na nie lubują się w szczególności różnego rodzaju para- i półbanki oraz firmy telefonokomórkowe. Dokumenty takie przestawiane są oczywiście jako dowód istnienia zobowiązania, i to zazwyczaj jedyny. Bo nawet jeśli akurat dany pełnomocnik danego telekomu czy tiwisatu złoży kopię umowy (a nie zawsze to robią) to  okazuje się, że rzeczona kara umowna na którą wystawiono ową notę obciążeniową wynika z regulaminu promocji, tabeli zniżek, albo cennika, których oczywiście nie załączono. Czyli znowu jedyne co mamy to kartka, na której ktoś napisał, że pozwany jest winien 876,13 zł, co dowodzi tylko tego, że ktoś to napisał, a w żadnym wypadku tego, że faktyczne te pieniądze się powodowi należą. Bo to że firma telefonokomórkowa uważa, iż klient nie wywiązał się z umowy więc może go „obciążyć” należnością jeszcze nie oznacza, że faktycznie tak było, i że faktycznie zgodnie z umową należy jej się tyle, ile napisano. Bo równie dobrze mogliby napisać, że w związku z nie utrzymaniem aktywnej karty SIM przez okres promocji obciążają klienta obowiązkiem dostarczenia im worka pszenicy i koła od roweru. Moc dowodowa tego dokumentu byłaby dokładnie taka sama jak rzeczonej "noty obciążeniowej"

Jeszcze inną wersją oświadczeń wierzyciela o istnieniu długu są wszelkiego rodzaju „wyciągi z konta należności” czy „kalkulacje zadłużenia”, w tworzeniu których przodują spółdzielnie mieszkaniowe, wspólnoty i inni dochodzący opłat związanych z korzystaniem z lokali i im podobnych należności. Jest to zwykle wydruk, sporządzony i podpisany przez pracownika księgowości (albo i dwóch) w którym wyszczególniono pozycje „winien” i „ma” odnotowując naliczenia, wpłaty, potrącenia, rozliczenia i inne operacje księgowe. Taki wydruk jest w zasadzie nieodłącznym elementem pozwu o zapłatę należności związanych z korzystaniem z lokalu, niestety też często składany jako jedyny (no, może poza wezwaniem do zapłaty) dowód na poparcie roszczenia. I znowu należy zadać pytanie, czy faktycznie rzeczony wyciąg jest dowodem istnienia należności, i znowu też odpowiedzieć, że oczywiście, że nie. Jest to wyłącznie oświadczenie jakie kwoty naliczono jako zadłużenie i jakie wpłaty zaksięgowano na poczet jakich zadłużeń. Jest to oczywiście bardzo przydatne narzędzie przy ustalaniu tego, czego powód się domaga (i dlaczego aż tyle chce), ale samo z siebie nie wystarcza, by uznać roszczenie za udowodnione. Dlaczego? Ano to bardzo proste. To, że po stronie „winien” wpisano „566,78 zł” dowodzi tylko tego, że taką kwotę wpisano, nie zaś tego, że tyle właśnie się należy. Jeżeli zaś ktoś chce tą kwotę otrzymać winien przed sądem wykazać przede wszystkim to, że miał prawo taką kwotę sobie wpisać jako należną, a to oznacza przedstawienie dokumentów źródłowych - tych, z których wynika to, ile wynoszą opłaty, a zwłaszcza BO, czyli bilans otwarcia. Bo w to, co piszą księgowi nie zawsze można wierzyć... raz mi się zdarzyło trafić na wyciąg z konta lokalu sporządzony przez księgowego, który uważał, że jak sąd oddalił powództwo o zasądzenie należności za (chyba) korektę kosztów CO, to znaczy, że tę należność trzeba znowu zaksięgować jako dług na koncie lokalu, bo przecież nie została odzyskana. Odtąd sprawdzam dokładnie skąd biorą się wszystkie kwoty... i czy mają podparcie w dowodach...

Składanie powództw popartych wyłącznie oświadczeniami powoda, że pieniądze mu się jak bum cyk cyk należą nie świadczy najlepiej o tych, którzy takie pozwy składają. Z drugiej jednak strony, gdyby takie pozwy nie "przechodziły" w sądach, to wszyscy szybko by się nauczyli, że tak nie można. Tak jak nauczyli się, że sądy nie nabierają się na bajeczkę o dyrektywie GVO i inne opowieści z mchu i paproci prowadzące do morału, że stary samochód należy naprawiać podrobionymi częściami, bo są tańsze, i jeszcze potrącić za amortyzację części. Ale to dygresja, więc wróćmy do głównego wątku. Skoro takie pozwy są nadal składane to znaczy, że można na ich podstawie uzyskać orzeczenie, znaczy się ktoś - i to nie jeden - wydaje nakazy zapłaty na podstawie "częściowego wykazu wierzytelności" będącego oświadczeniem powoda, że pieniądze których żąda mu się należą, bo ten, kto mu ten dług sprzedał zapewniał go, że pozwany jest jego dłużnikiem. Znaczy to też, że ktoś wydaje wyroki zaoczne na podstawie "not obciążeniowych" albo "zestawień zaległości" będących wyłącznie oświadczeniem powoda, że mają z pozwanym taką umowę, że on ma mu zapłacić. No i że jest ktoś, kto wydaje wyroki na podstawie samego wyciągu z konta lokalu, nie wnikając, czy wszystkie pozycje w nim zaksięgowane mają sens. 

Dlaczego tak się dzieje? Nie wiem, nie jestem stróżem braci i sióstr moich. Ale mam swoje podejrzenia, bo i mnie niejednokrotnie kusiło, żeby w kolejnej sprawie z powództwa funduszu sekukuryku, gdzie jedynym "dowodem" była  na w pół nieczytelna kopia jednej linijki jakiejś tabeli z cyferkami, zasądzić zaocznym ile chcą i mieć sprawę z głowy, zamiast oddalać powództwo i pisać piętnaste w tym miesiącu uzasadnienie. Niestety w sytuacji, gdy ilość nakładanych obowiązków przekracza granice możliwości, a ocena pracy mierzona jest ilością, a nie jakością orzeczeń takie pokusy są na porządku dziennym. Cały czas mam jednak nadzieję, że ktoś w końcu przejrzy na oczy, i zrozumie, że przyspieszanie postępowań przez poganianie sędziów by więcej pracowali koniec końców odbija się negatywnie na podsądnych. Bo niestety każdy ma granicę, powyżej której ma już dość zabawy w skrzyżowanie Doktora Judyma z Siłaczką... Ja jestem już bardzo blisko...

czwartek, 24 lipca 2014

Siedemnaście

 
Na mojej półce leży siedemnaście nowych spraw przydzielonych mi do rozpoznania. Przydzielonych od wczoraj, bo łącznie od początku tygodnia dostałem ich, jeżeli dobrze liczę, dwadzieścia dziewięć, a tydzień się jeszcze przecież nie skończył. I praktycznie wszystkie są to sprawy wymagające zgodnie z obowiązującą procedurą wyznaczenia na rozprawę, bo większość niejawnej siekaniny przejęli referendarze. Biorąc pod uwagę, że na obu rozprawach w tym tygodniu skończyłem zaledwie trzynaście spraw jestem całkiem sporo "pod kreską", znaczy się zaległość rośnie, a pokrycia brak, przez co nadzór statystyczny robi się nerwowy.

O co ludzie się sądzą?  A to już różnie. Pierwsza sprawa to pozew banku o zapłatę kredytu. Mógłbym w zasadzie wydać nakaz zapłaty, ale niestety autor pozwu odrobinę zaszalał z odsetkami. Po pierwsze zapomniał o tym, że istnieje coś takiego jak odsetki maksymalne, które wynoszą dzisiaj 16% rocznie, tak więc nie można wprost domagać się odsetek według stopy 23,4%, nawet jeżeli ukryjemy to pod kryptonimem "1,8 x odsetki ustawowe". Teoretycznie mógłbym oczywiście zasądzić, z zastrzeżeniem, że "ale nie więcej niż odsetki maksymalne" tyle że ponad połowa żądanej kwoty to skapitalizowane odsetki, które pewnie też naliczono według stopy przekraczającej maksymalną. No i niestety ten konkretny pełnomocnik tego konkretnego banku ciągle nie nauczył się, że jeżeli chcemy zasądzenia odsetek umownych, to powinniśmy przedstawić umowę, z której te odsetki wynikają, a nie tylko oświadczenie, że wysokość wynika z uchwały zarządu Banku czy kogoś tam innego. Tak więc kierujemy na rozprawę, rezerwując na nią jakieś pół godziny w połowie grudnia.
 
Następnie mam pozew z weksla. Dużo tego ostatnio, i lubię takie sprawy. Weksle to wspaniałe narzędzie, jeżeli tylko ktoś potrafi się nimi posługiwać, i wbrew pozorom bardzo proste do zrozumienia. Konstrukcja zobowiązania wekslowego jest tak prosta, że aż brutalna - kto podpisał weksel, ma obowiązek za niego zapłacić wyłącznie dlatego, że go podpisał. Nie ma żadnej innej podstawy obowiązku zapłaty niż ta, że na wekslu jest jego podpis. Jak pisano przed wojną, jeżeli komuś podpisany blankiet weksla wiatr wywieje za okno, a ktoś inny go znajdzie i wypełni to wystawca ma za niego zapłacić, bo powinien był swoich weksli pilnować. Pewność obrotu wekslowego stawiana jest ponad ochronę bezmyślnych wystawców. Niestety nie wszyscy pełnomocnicy podejmujący się "obrony" w sprawach z weksla tę prostą zależność rozumieją, bo nader często w zarzutach od nakazu zapłaty spotykam zarzut "nie udowodnienia wysokości roszczenia", tak jakby przy roszczeniach wekslowych  trzeba było udowadniać cokolwiek poza tym, że ma się weksel z podpisem pozwanego. Ale o tym może napiszę kiedy indziej. Bo tu mam inny problem - niestety nie da się wydać nakazu z weksla, bo przy jego wystawianiu zapomniano o wypełnieniu rubryki z terminem płatności. Weksel taki, niezależnie od tego co napisano w umowie pożyczki i deklaracji wekslowej, jest więc wekslem płatnym za okazaniem... a to oznacza, że nie okazując weksla przed wytoczeniem powództwa powód stracił prawo do żądania odsetek za opóźnienie w zapłacie. Znowu zatem sprawa trafia na rozprawę. W połowie grudnia.

Trzecia to sprawa po sprzeciwie od nakazu zapłaty. Sprzeciw wprawdzie jest z gatunku "sprzeciwiam się nakazowi bo ja jestem biedna i mnie nie stać na spłatę" ale w ostatnim zdaniu znalazło się też wskazanie, że pozwana nie jest pewna czy w ogóle jest tyle winna, bo za każdym razem w wezwaniu do zapłaty podają inną kwotę, a raz to nawet napisali, że nie ma żadnego długu. Znaczy się trzeba przyjąć, że pozwana kwestionuje roszczenie co do wysokości. No i piłeczka po stronie powoda, bo na razie przedłożył tylko "wyciąg z konta lokalu", co na nakaz upominawczy może i wystarczyło, ale na wyrok już ciut jest za mało. W końcu to, że ktoś sobie coś zaksięgował po stronie "winien" nie znaczy mógł to zrobić, nawet jeżeli jest głównym księgowym i pod tym wszystkim się podpisał i podpieczątkował.  A dokumenty księgowe, wbrew temu co kiedyś mi twierdził pewien pan mecenas, nie korzystają z domniemania prawdziwości, nawet jeżeli były badane i zaakceptowane przez rewidenta ze związku spółdzielczego czy czegoś tam. Na rozprawę. Pół godziny w połowie grudnia.
 
Czwarta - fundusz sekukuruku pozywa o zapłatę sporej kwoty z odsetkami i kosztami. Wolno mu, prawo nie zabrania. Tyle że na dowód, że te pieniądze mu  się należą przedstawia kartkę papieru na której napisał, że jak bum cyk cyk te pieniądze mu się należą, bo dług kupił od firmy, która go zapewniła, że jej się należą.  A na dowód tego że kupił przedstawia kartkę, na której napisał, że je kupił. Na rozprawę, na grudzień, na pół godziny. I zobaczymy. Albo pozwany przyjdzie i się przyzna, że jest te pieniądze winien tylko by prosił na raty i wtedy zasądzimy, albo nie przyjdzie i wtedy oddalimy, Tak samo jak w kilkuset identycznych pozwach tego samego funduszu, które przyszły wcześniej.
 
Kolejna sprawa do pozew o ustalenie wstąpienia w stosunek najmu. Kiedyś tego było bardzo dużo, jak miasto zaczęło robić porządek w lokalach komunalnych, teraz prawie nie występuje. Pozew niby jest, jakiś radca pieniądze chyba za niego wziął, ale co z tego jak już widzę, że na 95% to powództwo jest do oddalenia, bo po wejściu w życie nowego art. 691 kc wnuki nie wstępują w stosunek najmu po dziadkach, choćby z nimi mieszkały całe swoje życie, opiekowały się i w ogóle. Można by wprawdzie coś tam rzeźbić ze stosunkiem alimentacyjnym ale szanse są niewielkie, zresztą innej podstawy faktycznej niż wspólne zamieszkanie nie wskazano. A nie, przepraszam - jest. Art 5 kc, bo start w dorosłe życie, chęć założenia rodziny no i zrobiony gruntowny remont. Klasyka gatunku. A że 5 kc nie ma zastosowania w sprawach o ustalenie, a i nie może być podstawą roszczenia to nie ma znaczenia, w końcu papier wszystko przyjmie a argumentum ad misericordiam ładnie w pozwie wygląda, no i można potem zwalić przegraną na nieczuły, nieludzki sąd. No trudno, wyznaczymy na rozprawę, godzinka czasu w połowie grudnia wystarczy.
 
Szósta - pozew o zwrot pożyczki udzielonej przez jakiś internetowy portal mikropożyczek czy czegoś tam. Jedyne dowody to wydruk komputerowy ogólnych warunków umowy bez jakichkolwiek podpisów (i bez oznaczenia jej stron) plus jakiś zrzut ekranu, bo umowę zawarto podobno przez kliknięcie "akceptuj warunki". Dlaczego jednak miałbym zasądzić akurat tyle i właśnie od tego człowieka to nie wiem. W zasadzie jakby zastąpić w pozwie żądaną kwotę słowami "kolumna Zygmunta" to w ogóle nie straciłby on na merytorycznej zawartości, a i wartość dowodowa dokumentów przedłożonych na poparcie roszczenia by na tym nie ucierpiała. Kolejne pół godziny w połowie grudnia i zobaczymy. Może pozwany przyjdzie i się przyzna, że jest winien.
 
Siódma - wniosek o wyjawienie majątku przez dłużnika. Ładnych parę lat siedzę za tym stołem, i jeszcze mi się nie zdarzyło, aby jakiś dłużnik wyjawił jakiś majątek. Gdy dochodzi do wyjawienia zwykle jest już po umorzeniu egzekucji komorniczej z powodu bezskuteczności, co znaczy że komornik cały majątek już widział i nie znalazł w nim nic więcej, co można by zająć. Całe to postępowanie opiera się chyba o założenie, że ktoś kto ukrył majątek przed wierzycielem i komornikiem ujawni go sądowi, bo majestat sądu i autorytet sędziego sprawi, że wstąpi na drogę poprawy. W rzeczywistości jest to wyłącznie strata czasu dla wszystkich uczestniczących, zaś angażowanie Policji w dowożenie do sądu dłużników, którzy się nie stawiają z pewnością nie przekłada się na bezpieczeństwo publiczne. Ale trudno. Wniosek jest, 40 zł zapłacili, jedziemy. Może do grudnia dłużnik trafi szóstkę w totolotka i będzie miał co ujawnić.

I dość tego pisania, bo mógłbym tak jeszcze długo. Przejdźmy więc do morału. Morał całej historii jest taki, że do sądów wpływa całkiem sporo spraw, które albo do niego w ogóle wpływać nie powinny, albo takie, których jakość nie uzasadnia wyznaczania w ich sprawie rozprawy. Większość spraw, które wyznaczyłem na rozprawy, blokując dwa dni sesyjne, czyli cały tydzień roboczy, mogłaby bez żadnego uszczerbku dla praw stron zostać rozpoznana na posiedzeniu niejawnym. Bo jeżeli po wymianie czterech pism widać, że powód nie ma żadnych dowodów, albo pozwany nie ma żadnych merytorycznych argumentów przeciwko żądaniu pozwu to rozprawa jest tylko stratą czasu sędziego.  Jednocześnie kierowanie takich spraw na rozprawy oznacza, że blokują one miejsce na wokandach, przez co te, które naprawdę potrzebują rozpoznania na rozprawie muszą czekać dłużej. Rozwiązanie tego problemu z pewnością skróciłoby postępowania o co najmniej 1/3 - niestety na to się nie zanosi. Był wprawdzie projekt zmian KPC o wprowadzeniu możliwości wydawania wyroków na posiedzeniu niejawnym ale niestety gdzieś utknął. Ale cóż, w Superekspresie o problemie nie napisali, wiec i podstaw do szybkiej ścieżki legislacyjnej nie było. Taki los...

piątek, 18 lipca 2014

Póki bank nas nie rozłączy...



Dwoje młodych ludzi się pobrało. Byli szczęśliwi, weseli, mieli plany, robili kariery, zarabiali dobrze. Pewnego dnia uznali, że małe mieszkanko po rodzicach żony, w którym mieszkają  jest dla nich obojga trochę za małe, i postanowili kupić sobie nowe, duże mieszkanie. Poszli więc do banku, zaciągnęli kredyt hipoteczny na całe życie i po długim oczekiwaniu na wynik budowy wprowadzili się do nowego mieszkania... A raczej mąż się wprowadził, bo żona została w mieszkaniu po rodzicach. Została tam, bo postanowili "dać sobie czas"... Czas, który skończył się pozwem rozwodowym, a wkrótce potem, za obopólną zgodą i bez orzekania o winie, sąd uwolnił ich od siebie. Rozeszli się w zgodzie, bez nienawiści, i jedyne co im pozostało wspólnego to wspólny majątek. By przeciąć i tę nić wnieśli więc zgodnie do sądu o jego podział.

W zasadzie niewiele było do podziału. Każdy zatrzymał swój samochód i swoje pieniądze. Eksmąż nie żądał podzielenia biżuterii żony, a eksżona nie żądała by sąd dzielił kije do golfa i inne zabawki jej byłego. Wyposażeniem domu podzielili się zgodnie. Zostało tylko to mieszkanie, co do którego też byli zgodni, że on je dostanie, a ją spłaci. Jedynym problemem było to, ile tej spłaty będzie...

Z porównania dokumentów wyszło, że owo mieszkanie niemal w całości należy do banku. Kredyt niby nie był wzięty na 100% ceny, ale jak się doliczyło prowizje, opłaty, spready i inne takie haczyki w umowie to różnica między wartością mieszkania a kredytem była niewielka. W toku postępowania zgłoszony został więc wniosek, by wartość tejże nieruchomości została ustalona jako wartość „netto” to jest po odjęciu kwoty obciążającego strony kredytu. On miał dostać mieszkanie i dalej sam je spłacać, natomiast tą częścią, która nie jest obciążona kredytem podzielić się ze swą byłą. W ten sposób każdy miał dostać to, co mu się sprawiedliwie należało i wszyscy byliby szczęśliwi. Rozwiązanie wręcz idealne, co nie? Niestety tylko na pierwszy rzut oka, bo sprawa nie jest tak prosta, jak się wydaje. Z trzech zasadniczych powodów:

1. zobowiązanie wynikające z kredytu hipotecznego obciąża strony, nie zaś nieruchomość. Nie ma ono charakteru rzeczowego, nie obciąża każdoczesnego właściciela nieruchomości,  a jedynie jest rzeczowo (hipoteką) zabezpieczone. Jest to zwykłe zobowiązanie, nie różniące się w zasadzie od, dajmy na to, kredytu zaciągniętego na wyjazd wakacyjny. Zobowiązania małżonków nie podlegają zaś podziałowi ani rozliczeniu w toku postępowania o podział majątku wspólnego, co jest zasadą utrwaloną i powszechnie akceptowaną. Nie ma więc podstaw prawnych ani do dzielenia kredytem, ani do odejmowania jego kwoty od wartości rzeczy.

2. Uwzględnienie przy podziale majątku faktu obciążenia nieruchomości kredytem hipotecznym i obniżenie w związku z tym spłaty należnej od małżonka, któremu nieruchomość ta została przyznana nie ma wpływu na zobowiązanie stron wobec banku, który udzielił kredytu. Relacje byłych małżonków wynikające z umowy zaciągniętego wspólnie kredytu pozostają relacjami właściwymi dla dłużników solidarnych. Małżonek, który nie otrzymał nieruchomości nie zostaje w ten sposób zwolniony z obowiązku spłaty kredytu, a jeżeli spłaty dokona nie nabywa roszczenia regresowego wykraczającego poza roszczenie do współdłużnika solidarnego. Brak jest zatem jakiegokolwiek uzasadnienia dla tego, by miał on otrzymać mniejszą spłatę, skoro wcale mniej nie odpowiada. 

3.  Rozwiązanie takie sprawdza się tylko wówczas, gdy kwota kredytu zaciągniętego na zakup nieruchomości jest niższa od jej wartości. Jeżeli bowiem jest ona wyższa odjęcie kwoty zadłużenia z tytułu kredytu od wartości nieruchomości da wynik ujemny, co doprowadzi do absurdu na dalszym etapie orzekania. Przyjęcie ujemnej wartości nieruchomości spowoduje bowiem, iż ten z małżonków, któremu nieruchomość nie zostanie przyznana będzie zobowiązany do spłaty na rzecz małżonka, który nieruchomość otrzymał, będąc w dodatku, w dalszym ciągu, zobowiązany do spłaty kredytu (vide pkt 2). Inaczej mówiąc nie otrzyma majątku, będzie musiał dodatkowo za to zapłacić, i nadal pozostanie dłużnikiem.
 
Cóż zatem można zrobić w takim wypadku? Ano niewiele. W zasadzie nic, przez co sytuacja współskredytowanych hipotecznie byłych małżonków jest nie do pozazdroszczenia. Ten, kto dostanie mieszkanie musi oddać drugiemu połowę jego wartości, i jeszcze spłacać cały kredyt, jeśli nie chce stracić mieszkania. Ten, który mieszkania nie dostał (a otrzymał spłatę) za pięć, dziesięć, dwadzieścia lat może dostać list z pogróżkami z banku i będzie musiał spłacać kredyt którego nie płaci dawno zapomniany były. Owszem może stwierdzić, że nie zamierza płacić za byłego, bo w końcu to nie jemu zabiorą mieszkanie... tyle tylko, że tak dobrze to nie jest. Za dług odpowiada się całym majątkiem, a nie tylko mieszkaniem, na którego zakup go zaciągnięto. Bank może zatem - i wolno mu to zrobić - uznać, że wygodniej jest mu ściągać dług "na bieżąco" z pensji dłużnika, albo zająć jego konta bankowe, niż pakować się w egzekucję z nieruchomości. 

W dzisiejszym stanie prawnym nie ma w zasadzie żadnej możliwości "uwolnienia" jednego z współskredytowanych od odpowiedzialności za dług. Sąd nie ma prawa nakazać bankowi, by zwolnił z długu tego z małżonków, który nie dostał lokalu, a sam bank tego z własnej woli nie zrobi, bo to nie jest w jego interesie - po co miałby ograniczać sobie możliwość egzekwowania w razie czego długu. Można oczywiście w postanowieniu zobowiązać jednego z małżonków do spłacania długu, ale jedyny tego efektem będzie poprawa humoru drugiego, bo takiego obowiązku nijak nie da się wyegzekwować. W ugodze strony mogą zastrzec że jeden z małżonków przejmuje cały dług, ale to też nie uwolni drugiego od odpowiedzialności, a jedynie da mu prawo do żądania zwrotu całości spłaconego za eksmałżonka kredytu. Sam dług na nim będzie wisiał, na osobie, na historii kredytowej i w ogóle. Przez następne trzydzieści lat...

Co zatem proponuję? W zasadzie drogi są dwie. Jedna to uregulowanie w odpowiedniej ustawie kwestii podziału kredytów hipotecznych zaciąganych na zakup nieruchomości. Najprościej poprzez zapisanie, że przyznanie obciążonego lokalu jednemu z małżonków zwalnia drugiego z długu wobec banku, a kwotę zwolnionego kredytu odejmuje się od należnej spłaty. Zdaję sobie jednak sprawę, że najprostsze rozwiązania co do zasady nie działają tak, jak ich autor oczekiwał, a tutaj widzę całe mnóstwo potencjalnych problemów. Drugie rozwiązanie natomiast to wprowadzenie zasady, że kredyt hipoteczny obciąża nieruchomość, a nie osobę, zaś do jego spłaty obowiązany jest każdoczesny właściciel nieruchomości pod rygorem jej utraty na rzecz banku. To jednak wymagałoby poważnych zmian w systemie prawa. Nie ważne jednak co będzie zrobione, coś zrobione być musi... Ciekawe tylko kiedy ci, co mogą coś zmienić zauważą, że zmiana jest potrzebna...



Niestety, jak widać, robota trochę mnie przygniotła i nie bardzo miałem kiedy przysiąść i napisać porządnego wpisu, chociaż szkiców i na pół gotowych tekstów mam na kilkanaście kolejnych. Na razie jednak z przyczyn obiektywnych musi wystarczyć ten kawałek, wycięty niemalże żywcem z notatek do nigdy nie napisanego uzasadnienia. Może komuś się przyda.