Pewnego razu przyszło mi zajmować się sprawą, w której po jednej ze stron występowali „mistrzowie” owej gry. Ponad dwie godziny zajęło mi wtedy ustalenie, że to zażalenie do usunięcia braków którego ich wzywam wniesiono na postanowienie o oddaleniu wniosku o dokonanie wykładni postanowienia o odrzuceniu zażalenia na postanowienie o odrzuceniu zażalenia na postanowienie o odmowie dokonania wykładni postanowienia o odmowie dokonania wykładni postanowienia o odrzuceniu zażalenia na postanowienie o oddaleniu wniosku o sprostowanie postanowienia o odmowie dokonania wykładni postanowienia o odmowie odrzucenia pozwu. Wykonałem w ten sposób kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty. Cóż bowiem z tego, że to w pocie czoła zidentyfikowane zażalenie to zostało przeze mnie odrzucone, skoro w odpowiedzi na moje postanowienie w tym przedmiocie oni wnieśli kolejne zażalenie i wniosek o wykładnię? A odpowiedzą na moje postanowienie o odmowie dokonania wykładni mojego postanowienia o odrzuceniu zażalenia było wniesienie zażalenia i wniosku o wykładnię tego postanowienia? Za każdym razem, gdy wracała do mnie ta sprawa czułem się jak Herakles walczący z Hydrą. Tyle tylko, że ja nie miałem pochodni, którą mógłbym przypalać miejsca po obciętych głowach, by więcej nie odrastały. Bo nie ma dziś niestety żadnego instrumentu prawnego przy pomocy którego można by zapobiec dalszemu mnożeniu się „głów”. A kto za to płaci? Ano jak zwykle...
piątek, 30 marca 2012
Gra w hydrę
Gdy opublikowałem tekst zatytułowany „Gra w durnia” niektórzy uznali to za działanie niewłaściwe, stanowiące instruktaż dla szkodliwych zachowań. Moim jednak zdaniem szkodliwy jest sam fakt istnienia uregulowań proceduralnych umożliwiających nadużywanie swego prawa do sądu, zaś to, że dziś korzystają z nich tylko ci, którzy dostatecznie dobrze znają przepisy tylko pogarsza sprawę. Bo w ten sposób umożliwia się różnym cwaniaczkom kpienie z sądu, co zawsze dzieje się ze szkodą dla osób, które miały nieszczęście wdać się z takimi cwaniaczkami w spór. Milczenie, i liczenie na to, że nikt nie zauważy nic tu nie pomoże, trzeba po prostu tak ukształtować procedury, by do takich przypadków nie dochodziło. A pierwszym krokiem do tego jest mówienie głośno o tym, że prawo, które pozwala na takie "zabawy" jest złe i wymaga zmiany. Bo inaczej winą za partaninę po stronie polityków znowu zostaną obciążeni sędziowie. A jedną z takich proceduralnych partanin są właśnie przepisy pozwalające na grę "w hydrę"
"Gra w durnia" - czyli zmuszanie sądu do poważnego traktowania absurdalnych pism - to tak naprawdę tylko głupawy, i w zasadzie nieszkodliwy dowcip. Nie narusza ona bezpośrednio ani praw, ani interesów innych osób. Niestety nie można tego samego powiedzieć o "grze w hydrę" która może być - i niestety często jest - używana świadomie w celu zaszkodzenia osobie, której przyszło wdać się z takim "graczem" w spór przed sądem. Gra ta polega bowiem na składaniu w toku postępowania dużej ilości bezzasadnych, choć proceduralnie poprawnych, wniosków i zażaleń, w celu zmuszenia sądu do zajmowania się kwestiami ubocznymi i opóźnienia w ten sposób wydania rozstrzygnięcia w zasadniczej kwestii. Mechanizm takiego opóźniania jest prosty. Rozpoznanie każdego wniosku wymaga czasu, a rozpoznanie zażalenia dodatkowo przesłania całości akt sprawy sądowi odwoławczemu. Akta są tylko jedne, więc dopóki sąd odwoławczy ich nie zwróci po rozpoznaniu zażalenia to sprawa nie może się dalej toczyć. A jak w międzyczasie wnosi się zażalenia na wszystko na co się da, to takie wzajemne przesyłanie sobie akt może trwać miesiącami.
Samo prowadzenie "gry w hydrę" jest bardzo proste. Po otrzymaniu jakiegoś postanowienia albo zarządzenia oczywiście wnosimy na nie zażalenie, ale jednocześnie składamy też wniosek o dokonanie wykładni tego orzeczenia, pisząc, że jest ono dla nas niejasne. Sąd nada bieg zażaleniu (czyli wezwie do opłaty, złożenia odpisu itp.) i zapewne odmówi wykładni, uznając, że wniosek jest bezpodstawny. Na postanowienie odmawiające dokonania wykładni możemy wnieść zażalenie, więc to robimy, ale jednocześnie wnosimy też o wykładnię tego postanowienia (bo do tego też mamy prawo). Sąd nada wtedy bieg naszemu drugiemu zażaleniu (temu na postanowienie o odmowie dokonania wykładni) no i pewnie odmówi nam dokonania wykładni postanowienia o odmowie dokonania wykładni postanowienia. Wnosimy wtedy zażalenie (to już trzecie) na postanowienie o odmowie dokonania wykładni postanowienia o odmowie dokonania wykładni postanowienia, i jednocześnie prosimy wykładnię tego postanowienia. I tak dalej, i tak dalej. Na każde otrzymane postanowienie odpowiadamy wniesieniem zażalenia i wniosku o wykładnię. I w ten sposób w miejsce jednej odciętej „głowy” wyrosną kolejne dwie, a jak jednocześnie będziemy wnosić o sprostowanie postanowienia, to nawet trzy. A jak akta trafią wreszcie do sądu odwoławczego i ów sąd oddali któreś z naszych zażaleń, to znowu możemy wnieść o wykładnię postanowienia sądu odwoławczego wskazując, że treść orzeczenia ”oddalić zażalenie” jest dla nas niejasna i zupełnie niezrozumiała. I zabawa zaczyna się od początku.
Pewnego razu przyszło mi zajmować się sprawą, w której po jednej ze stron występowali „mistrzowie” owej gry. Ponad dwie godziny zajęło mi wtedy ustalenie, że to zażalenie do usunięcia braków którego ich wzywam wniesiono na postanowienie o oddaleniu wniosku o dokonanie wykładni postanowienia o odrzuceniu zażalenia na postanowienie o odrzuceniu zażalenia na postanowienie o odmowie dokonania wykładni postanowienia o odmowie dokonania wykładni postanowienia o odrzuceniu zażalenia na postanowienie o oddaleniu wniosku o sprostowanie postanowienia o odmowie dokonania wykładni postanowienia o odmowie odrzucenia pozwu. Wykonałem w ten sposób kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty. Cóż bowiem z tego, że to w pocie czoła zidentyfikowane zażalenie to zostało przeze mnie odrzucone, skoro w odpowiedzi na moje postanowienie w tym przedmiocie oni wnieśli kolejne zażalenie i wniosek o wykładnię? A odpowiedzą na moje postanowienie o odmowie dokonania wykładni mojego postanowienia o odrzuceniu zażalenia było wniesienie zażalenia i wniosku o wykładnię tego postanowienia? Za każdym razem, gdy wracała do mnie ta sprawa czułem się jak Herakles walczący z Hydrą. Tyle tylko, że ja nie miałem pochodni, którą mógłbym przypalać miejsca po obciętych głowach, by więcej nie odrastały. Bo nie ma dziś niestety żadnego instrumentu prawnego przy pomocy którego można by zapobiec dalszemu mnożeniu się „głów”. A kto za to płaci? Ano jak zwykle...
niedziela, 25 marca 2012
Uchwała
Dziś, w ostatnim dniu XVII Zwyczajnego Zebrania Delegatów Stowarzyszenia Sędziów Polskich „Iustitia” w Strykowie, podjęta została uchwała programowa, zawierająca stanowisko w przedmiocie aktualnej sytuacji sądownictwa i związanych z tym kierunków działań Stowarzyszenia. Poruszono w niej szereg problemów, począwszy od postępującego procesu uzależniania sądów od polityków, poprzez kwestię niedofinansowania sądownictwa aż po problem nadużyć, do których dochodzi przy okazji sprawowania nadzoru administracyjnego nad sądami. Każdy z tych problemów, choć dotyka bezpośrednio sędziów ostatecznie przekłada się przede wszystkim na prawa obywateli do rzetelnego procesu, do otrzymania ochrony ich słusznych praw i roszczeń. Bo czy naprawdę obywatel będzie mógł liczyć na sprawiedliwy wyrok w procesie przeciwko "władzy", w sytuacji, gdy ten wyrok będzie wydawał sędzia, którego kariera zależy całkowicie od widzimisię Ministra Sprawiedliwości, i który w dodatku otrzymał zarządzenie Prezesa, iż tę sprawę ma skończyć szybko, bo tego wymaga statystyka? A niestety właśnie do takiego stanu prowadzą kolejne działania polityków, podejmowane - jakżeby inaczej - dla dobra obywateli.
Uchwała programowa
1. Zebranie delegatów Stowarzyszenia Sędziów Polskich „Iustitia” wyraża sprzeciw wobec podważania pozycji ustrojowej sądów jako równorzędnej władzy, prowadzącego do faktycznego podporządkowania ich organom władzy wykonawczej. Dotyczy to w szczególności wszelkich prób ograniczania ustrojowych gwarancji niezawisłości sędziów, w tym zapisanych w Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej zakazu przenoszenia sędziego na inne miejsce służbowe bez jego zgody, prawa do stanu spoczynku, prawa do wynagrodzenia odpowiadającego godności urzędu.
2. Zebranie Delegatów wyraża wolę kontynuowania akcji składania pozwów o zapłatę należnego wynagrodzenia, jak również podejmowania dalszych działań mających na celu wyrażenie niezadowolenia środowiska sędziowskiego wobec planowanych i wdrażanych zmian legislacyjnych. Zebranie upoważnia Zarząd Stowarzyszenia do wyboru sposobu działania w tym zakresie, nie wyłączając możliwości organizowania akcji protestacyjnych, w tym także ogłoszenia „tygodni bez wokandy”.
3. Zebranie Delegatów wyraża zdecydowany sprzeciw wobec planów likwidacji ponad stu sądów rejonowych i w tym zakresie popiera stanowisko zawarte w Uchwale Krajowej Rady Sądownictwa z dnia 8 marca 2012 r. Proponowana reorganizacja struktury sądów dokonywana jest w oparciu o niejasne kryteria, w oderwaniu od potrzeb społeczności lokalnych i bez przeprowadzenia rzetelnej analizy skutków takich działań. Nadto z wypowiedzi przedstawicieli władzy wykonawczej wynika, iż jednym z celów reorganizacji jest obejście konstytucyjnej gwarancji nieprzenoszalności sędziego. Zebranie Delegatów wyraża wolę współpracy Stowarzyszenia z organizacjami działającymi w obronie likwidowanych sądów, nie wyłączając aktywnego udziału w manifestacjach.
4. Zebranie Delegatów wskazuje, iż prawidłowe funkcjonowanie wymiaru sprawiedliwości nie jest możliwe bez fachowego wsparcia ze strony pracowników administracyjnych sądów i asystentów sędziów. Dostrzegając fakt, iż płace tych grup pozostają od wielu lat na tym samym poziomie, nieadekwatnym do wagi i znaczenia wykonywanych przez nich czynności, Zebranie wyraża poparcie żądań płacowych pracowników administracyjnych wymiaru sprawiedliwości i asystentów sędziów.
5. Zebranie Delegatów wskazuje na istotne problemy związane z wykonywaniem nadzoru administracyjnego nad sądami, zarówno zewnętrznego jak i wewnętrznego, wynikające z braku konkretnego ustawowego określenia jego zakresu i uprawnień osób go sprawujących. Stowarzyszenie domaga się, aby nadzór ten był zindywidualizowany i oparty na podmiotowym traktowaniu sędziego, a wykonywanie nadzoru odbywało się z poszanowaniem zasady niezawisłości sędziowskiej. W tym zakresie stwierdza potrzebę wskazywania niedopuszczalnych zarządzeń i praktyk nadzorczych oraz reagowania na nie.
piątek, 16 marca 2012
Żółte papiery
Przysiadłem sobie nad jednym działem spadku. Typowa sprawa. Rodzinka żyła sobie zgodnie, dopóki ktoś się nie upomniał o spadek po rodzicach, po czym się zaczęło. Spór co do składu majątku, w tym znikające skarpety ze złotem, roszczenia o zwrot nakładów, żądania zaliczenia darowizn na schedę spadkową, zarzuty zasiedzenia i generalnie działówka full wypas. Żeby się połapać kto chce co od kogo postanowiłem pozaznaczać sobie ważniejsze pisma i dokumenty żółtymi karteczkami, żeby potem nie wertować w kółko akt jak przyjdzie do szczegółowego rozpisywania. Pism było dużo i szybko zużyłem cały swój ostatni przydział karteczek. Poszedłem więc po nowy zapas i nie powiem bez szemrania i sprzeciwu dostałem kolejną paczkę. Ale z towarzyszącą temu poradą, żebym je oszczędzał, bo to już ostatnie, a nowych prędko nie będzie „bo teraz wszystko musi iść przez Kraków”.
Faktycznie 17 lutego 2012 r. wydane zostało zarządzenie Ministra Sprawiedliwości „w sprawie wskazania zamawiającego do przygotowywania i przeprowadzania postępowań o udzielenie zamówienia publicznego, udzielania zamówień oraz zawierania umów ramowych na potrzeby jednostek organizacyjnych podległych i nadzorowanych przez Ministra Sprawiedliwości” (uff... długa nazwa). Zarządzenie to w §1 stanowi, iż:
Wskazuje się Sąd Apelacyjny w Krakowie, jako zamawiającego właściwego do przeprowadzania na rzecz sądów powszechnych postępowań i udzielania zamówień publicznych.
W tłumaczeniu z prawniczego na ogólnoludzki oznacza to, że teraz poszczególne sądy nie będą już mogły we własnym zakresie organizować przetargów na dostawę potrzebnych im towarów i usług, a zamiast tego będzie jeden centralny przetarg organizowany przez Sąd Apelacyjny w Krakowie. Dlaczego w Krakowie? Bo tak będzie oszczędniej. Podobno.
Cóż to zarządzenie oznacza dla mnie, prostego użytkownika materiałów biurowych? Ano tyle, że jeżeli z jakiegoś powodu będę potrzebował ołówka, gumki, czy też żółtych karteczek to najprościej będzie jak sam je sobie kupię. Zresztą to samo będzie dotyczyło też czajnika, lampki na biurko a nawet krzesła. Bo teraz aby zamówić potrzebne materiały trzeba złożyć specjalne zapotrzebowanie, które przesyła się do Okręgu, Okręg przesyła je do Apelacji, a Apelacja po skompletowaniu wszystkiego, do Krakowa. Kraków następnie przeprowadzi Centralny Przetarg i udzieli Zamówienia. A potem ktoś nam ten towar dostarczy... kiedyś tam, może jeszcze w tym roku. Bo z oficjalnego pisemka w sprawie składania zapotrzebowań wynika, że „udzielenie” pierwszych zamówień jest planowane na październik. Znaczy, do tego czasu mamy radzić sobie sami... Będzie ciężko, bo zapasy mamy dość ograniczone... papieru wystarczy nam gdzieś do czerwca, może lipca jak będziemy oszczędzać. Zresztą papier to nie największy problem, bo zawsze można pisać protokoły ręcznie, wykorzystując zapasy druków z epoki przedkomputerowej (czyli sprzed pięciu lat). Gorzej będzie z tonerami do drukarek (których zapas już w tej chwili jest na ukończeniu) i okładkami do akt. Bo zapasy okładek wystarczą, przy obecnym wpływie, najdalej do sierpnia. I fajnie.
Co będzie jak zabraknie papieru, okładek, tonerów? Ano nic. Po prostu nie będę sądził. Nie będę wydawał orzeczeń na posiedzeniu niejawnym, nie będę prowadził rozpraw, a nowe sprawy będą leżały i czekały na dostawę centralnie zamówionych okładek. Nie ja nabałaganiłem, to nie ja będę sprzątał. A jak jakiś patefon z ministerstwa będzie żądał wyjaśnień dlaczego nie odbywają się rozprawy to odpiszę mu ręcznie (bo nie będę miał tonera) na odwrocie zadrukowanej kartki (bo nie będę miał papieru) że przyczyną jest Genialny Pomysł Centralizacji Zakupów. I że dopóki nie dostanę papieru i tonera dopóty sąd w mojej osobie nie będzie pracował.
Absurdalne? Tak, ale niestety prawdziwe. Zarządzenie Pana Ministra nie przewiduje bowiem możliwości „alarmowego” dokupienia niezbędnych materiałów tylko dlatego, że ich zabrakło bo nikt nie przypuszczał, że to, co kupiono na koniec zeszłego roku będzie musiało wystarczyć na cały bieżący rok. Jedyny wyjątek od zasady centralnego zamawiania wszystkiego przez Kraków zawarto w §6 zarządzenia Pana Ministra – jest to dozwolone w wypadku wystąpienia klęski żywiołowej lub innego nadzwyczajnego zdarzenia na obszarze działania sądu. Ze względu na to zaproponowałem, żeby w razie potrzeby spowodować stan klęski żywiołowej poprzez urwanie kranu w łazience na trzecim piętrze (awaria techniczna) co spowoduje, że woda będzie płynęła po i tak śliskich schodach (zagrażająca zdrowiu wielu osób) co będzie wymagało współpracy pogotowia wodociągowego, które przyśle hydraulika i policji sądowej, która będzie pilnowała, żeby nikt nie wchodził na schody (która dla usunięcia skutków wymaga współpracy różnych służb) ale nie wiem na ile taka „klęska” będzie uzasadniała zakup papieru, tonerów i taśmy klejącej. Może więc lepiej pójść w drugą stronę i poszukiwać jakichś nadzwyczajnych zdarzeń, które będą uzasadniały poczynienie niezbędnych zakupów. Można by na przykład ogłosić przetarg na dostawę papieru w związku z wyjściem polskiej reprezentacji z grupy na EURO 2012. No bo już bardziej nadzwyczajnego zdarzenia (choć, przyznam, również mało prawdopodobnego) nie może być. A może będzie można ogłosić przetarg na długopisy w związku z narodzinami hipopotama w ZOO? Dziennikarze przy takich okazjach zawsze piszą, że to „niecodzienne wydarzenie”. Trzeba sobie przecież jakoś radzić, co nie?
P.S.
Dotarła do mnie informacja, że jest podobno jakiś Faks z Ministerstwa, który mówi, że do września można zamawiać „po staremu”. Czy to znaczy, że uchylono zarządzenie Pana Ministra? Ano nie. Po prostu wydano Lex Fax że można się do niego nie stosować. Już widzę, jak za jakiś czas osoba odpowiedzialna za zamówienia tłumaczy się, że naruszyła zasady wydatkowania pieniędzy budżetowych wynikające z zarządzenia Ministra bo dostała faks z ministerstwa, że może się tym zarządzeniem nie przejmować.
P.S.
Dotarła do mnie informacja, że jest podobno jakiś Faks z Ministerstwa, który mówi, że do września można zamawiać „po staremu”. Czy to znaczy, że uchylono zarządzenie Pana Ministra? Ano nie. Po prostu wydano Lex Fax że można się do niego nie stosować. Już widzę, jak za jakiś czas osoba odpowiedzialna za zamówienia tłumaczy się, że naruszyła zasady wydatkowania pieniędzy budżetowych wynikające z zarządzenia Ministra bo dostała faks z ministerstwa, że może się tym zarządzeniem nie przejmować.
niedziela, 11 marca 2012
Kolejka do sędziego
Gdy słyszymy narzekania na polskie sądy najczęściej dotyczą one tego że uzyskanie wyroku trwa bardzo długo, bo ktoś tam czeka pół roku, rok, albo i dwa lata na wyrok. A przecież Fritzla to w tydzień obsądzili, więc dlaczego tak nie można u nas, pewnie przez tych leniwych sędziów, którzy mają tyle przywilejów a pracować im się nie chce. Od pewnego czasu przestałem już brać udział w takich dyskusjach, bo ewidentnie przekonanych się nie przekona, choćby nie mieli racji. Oni wiedzą, że "na Zachodzie" jest lepiej, a jak ktoś się z tym nie zgadza to znaczy, że broni tych nierobów. Zaś najlepszym komentarzem niech tu będzie to, że dotychczas już od trzech różnych osób usłyszałem opinię, że odkąd zetknęli się bezpośrednio z "zachodnimi" sądami (niemieckimi, hiszpańskimi, francuskimi) to złego słowa nie pozwolą powiedzieć o polskich sądach.
No cóż... prawdą jest, że postępowania sądowe - z punktu widzenia osób w nich uczestniczących - trwają długo. I dzieje się tak pomimo tego, że w większości spraw, aby wydać wyrok potrzeba tak naprawdę tylko kilku czy kilkunastu godzin. Tyle co trwa rozprawa plus trochę czasu na przeanalizowanie dowodów i rozważenie sprawy. Dlaczego więc na wyrok czeka się w sądzie miesiącami? Ano kluczowym słowem jest czekanie. Czekanie na termin rozprawy, czekanie na opinię biegłego, czekanie na rozpoznanie zażalenia czy apelacji. I to tu leży problem długotrwałości postępowań.
Sprawa, którą dzisiaj otrzymałbym do obsądzenia miałaby szansę na zakończenie najwcześniej za trzy miesiące. Bo tyle dziś trzeba czekać na pierwszą rozprawę, po której mógłby zapaść wyrok. Jeżeli zaś okazałoby się, że trzeba tę rozprawę odroczyć (bo na przykład nie stawił się jakiś świadek) to następna mogłaby się odbyć za kolejne trzy miesiące. Potrzeba sporządzenia opinii biegłego to znowu trzy miesiące, albo i pół roku czekania. Dlatego dziś jak ktoś mnie pyta ile może potrwać jego sprawa w sądzie, mówię mu, żeby się przygotował na to, że może ona potrwać nawet rok. Z czego większość czasu zajmie czekanie na kolejne rozprawy. I że niestety nie może liczyć na to, że sędzia "w drodze wyjątku" rozpozna jego sprawę "poza kolejnością", więc może sobie podarować pisanie próśb o przyspieszenie rozpoznawania sprawy. Dlaczego tak jest? Ano dlatego, że sędzia prowadzi jednocześnie nie jedną, a dwieście, trzysta, czy nawet pięćset spraw, więc muszą one czekać w kolejce. Dokładnie tak samo jak pacjenci czekają w kolejce do lekarza specjalisty. Miesiącami, a nawet latami. I jakoś nikt w związku z tym nie mówi o "przewlekłości postępowania terapeutycznego" i nie żąda by "pogoniono tych leniwych lekarzy, żeby więcej pracowali".
Porównanie z wizytami u lekarza dość dobrze odzwierciedla sytuację, w jakiej znajdują się osoby wnoszące sprawę do sądu. Lekarz przyjmuje w określone dni w tygodniu, i każdego dnia może przyjąć tylko tylu pacjentów, ilu zmieści się w wyznaczonych godzinach, więc liczba "numerków" jest ograniczona. Jeżeli więc przyjmuje dwa razy w tygodniu, a dziennie może przyjąć dziesięciu pacjentów to znaczy, że w ciągu miesiąca na wizytę może liczyć 80 pacjentów. Czyli pacjent z numerem 300 na liście oczekujących będzie musiał czekać na swoją kolej trzy miesiące. I dokładnie tak samo jest z ze sprawami w sądzie - im więcej ich przypada na jednego sędziego, tym dłuższe są odstępy pomiędzy rozprawami.
Tutaj od razu przypominają mi się spotykane wielokrotnie w internecie pełne oburzenia wypowiedzi "znawców sądownictwa" że to skandal, że sędzia pracuje tylko dwa dni w tygodniu. I że jakby sądził dzień po dniu, a najlepiej na dwie zmiany to by nie było takich zaległości. Problem w tym, że każdy, kto zna pracę sędziego potwierdzi, że w sądach cywilnych dwa dni rozpraw w tygodniu, to najwięcej co fizycznie da się zrobić. A w praktyce nawet to może okazać się za dużo. Bo praca sędziego to nie tylko siedzenie na sali i słuchanie co mówią świadkowie. To mnóstwo dodatkowej pracy, niewidocznej dla postronnego obserwatora (także takiego, który uważa się za "znawcę sądownictwa"), która pochłania większość czasu. I nie chodzi tutaj tylko o pisanie uzasadnień. Często na to, by przygotować się do rozprawy trzeba poświęcić cały dzień. Czasami nawet cały dzień pochłania przeanalizowanie jednej tylko sprawy. Do tego dochodzi całe móstwo orzeczeń wydawanych na poza rozprawą, począwszy od zarządzeń o doręczeniu kopii protokołu, poprzez nadawanie klauzul wykonalności aż po czasem bardzo skomplikowane skargi na czynności komorników. Konieczność robienia tego wszystkiego spowodowała, że z ośmiu dni rozpraw w miesiącu zszedłem najpierw do siedmiu, a następnie do sześciu. Tylko dzięki temu nie muszę już przychodzić do pracy w każdą sobotę, bo rezygnacja z jednego dnia "sesyjnego" oznacza dwa dodatkowe dni na wykonywanie owej dodatkowej, choć równie pilnej pracy.
To, co napisałem powyżej, to są realia. Pytanie natomiast co zrobić, żeby obywatele nie czekali trzy miesiące na piętnastominutową rozprawę na której zapadnie wyrok. Bo na pewno wyjściem nie jest standardowa stosowana dziś metoda, czyli nakazanie sędziom żeby więcej sądzili, rzadziej odraczali i szybciej kończyli. Bo w dzisiejszych realiach ani częściej, ani więcej sądzić się nie da. A jak ktoś myśli, że nagrywanie rozpraw przez skrócenie czasu trwania rozprawy o 1/3 spowoduje, że na wokandzie będzie o 1/3 spraw więcej to się gruuuubo myli (podejrzewam, że będzie ich raczej o 1/3 mniej). Bo wyjścia tak naprawdę są dwa. Po pierwsze zmniejszenie ilości "dodatkowych" zadań jakimi obciążeni są dziś sędziowie, a które zabierają czas potrzebny na sądzenie, a po drugie zmniejszenie ilości spraw, które muszą trafić na rozprawę. Oba rozwiązania są bardzo łatwe do wprowadzenia. Wymagają tylko kilku zmian ustawodawczych, a przede wszystkim przezwyciężenia doktrynalnych przesądów, a zwłaszcza tego o bezwzględnej potrzebie rozpoznania każdej sprawy przez sędziego i w dodatku na jawnej i publicznej rozprawie...
No cóż... prawdą jest, że postępowania sądowe - z punktu widzenia osób w nich uczestniczących - trwają długo. I dzieje się tak pomimo tego, że w większości spraw, aby wydać wyrok potrzeba tak naprawdę tylko kilku czy kilkunastu godzin. Tyle co trwa rozprawa plus trochę czasu na przeanalizowanie dowodów i rozważenie sprawy. Dlaczego więc na wyrok czeka się w sądzie miesiącami? Ano kluczowym słowem jest czekanie. Czekanie na termin rozprawy, czekanie na opinię biegłego, czekanie na rozpoznanie zażalenia czy apelacji. I to tu leży problem długotrwałości postępowań.
Sprawa, którą dzisiaj otrzymałbym do obsądzenia miałaby szansę na zakończenie najwcześniej za trzy miesiące. Bo tyle dziś trzeba czekać na pierwszą rozprawę, po której mógłby zapaść wyrok. Jeżeli zaś okazałoby się, że trzeba tę rozprawę odroczyć (bo na przykład nie stawił się jakiś świadek) to następna mogłaby się odbyć za kolejne trzy miesiące. Potrzeba sporządzenia opinii biegłego to znowu trzy miesiące, albo i pół roku czekania. Dlatego dziś jak ktoś mnie pyta ile może potrwać jego sprawa w sądzie, mówię mu, żeby się przygotował na to, że może ona potrwać nawet rok. Z czego większość czasu zajmie czekanie na kolejne rozprawy. I że niestety nie może liczyć na to, że sędzia "w drodze wyjątku" rozpozna jego sprawę "poza kolejnością", więc może sobie podarować pisanie próśb o przyspieszenie rozpoznawania sprawy. Dlaczego tak jest? Ano dlatego, że sędzia prowadzi jednocześnie nie jedną, a dwieście, trzysta, czy nawet pięćset spraw, więc muszą one czekać w kolejce. Dokładnie tak samo jak pacjenci czekają w kolejce do lekarza specjalisty. Miesiącami, a nawet latami. I jakoś nikt w związku z tym nie mówi o "przewlekłości postępowania terapeutycznego" i nie żąda by "pogoniono tych leniwych lekarzy, żeby więcej pracowali".
Porównanie z wizytami u lekarza dość dobrze odzwierciedla sytuację, w jakiej znajdują się osoby wnoszące sprawę do sądu. Lekarz przyjmuje w określone dni w tygodniu, i każdego dnia może przyjąć tylko tylu pacjentów, ilu zmieści się w wyznaczonych godzinach, więc liczba "numerków" jest ograniczona. Jeżeli więc przyjmuje dwa razy w tygodniu, a dziennie może przyjąć dziesięciu pacjentów to znaczy, że w ciągu miesiąca na wizytę może liczyć 80 pacjentów. Czyli pacjent z numerem 300 na liście oczekujących będzie musiał czekać na swoją kolej trzy miesiące. I dokładnie tak samo jest z ze sprawami w sądzie - im więcej ich przypada na jednego sędziego, tym dłuższe są odstępy pomiędzy rozprawami.
Tutaj od razu przypominają mi się spotykane wielokrotnie w internecie pełne oburzenia wypowiedzi "znawców sądownictwa" że to skandal, że sędzia pracuje tylko dwa dni w tygodniu. I że jakby sądził dzień po dniu, a najlepiej na dwie zmiany to by nie było takich zaległości. Problem w tym, że każdy, kto zna pracę sędziego potwierdzi, że w sądach cywilnych dwa dni rozpraw w tygodniu, to najwięcej co fizycznie da się zrobić. A w praktyce nawet to może okazać się za dużo. Bo praca sędziego to nie tylko siedzenie na sali i słuchanie co mówią świadkowie. To mnóstwo dodatkowej pracy, niewidocznej dla postronnego obserwatora (także takiego, który uważa się za "znawcę sądownictwa"), która pochłania większość czasu. I nie chodzi tutaj tylko o pisanie uzasadnień. Często na to, by przygotować się do rozprawy trzeba poświęcić cały dzień. Czasami nawet cały dzień pochłania przeanalizowanie jednej tylko sprawy. Do tego dochodzi całe móstwo orzeczeń wydawanych na poza rozprawą, począwszy od zarządzeń o doręczeniu kopii protokołu, poprzez nadawanie klauzul wykonalności aż po czasem bardzo skomplikowane skargi na czynności komorników. Konieczność robienia tego wszystkiego spowodowała, że z ośmiu dni rozpraw w miesiącu zszedłem najpierw do siedmiu, a następnie do sześciu. Tylko dzięki temu nie muszę już przychodzić do pracy w każdą sobotę, bo rezygnacja z jednego dnia "sesyjnego" oznacza dwa dodatkowe dni na wykonywanie owej dodatkowej, choć równie pilnej pracy.
To, co napisałem powyżej, to są realia. Pytanie natomiast co zrobić, żeby obywatele nie czekali trzy miesiące na piętnastominutową rozprawę na której zapadnie wyrok. Bo na pewno wyjściem nie jest standardowa stosowana dziś metoda, czyli nakazanie sędziom żeby więcej sądzili, rzadziej odraczali i szybciej kończyli. Bo w dzisiejszych realiach ani częściej, ani więcej sądzić się nie da. A jak ktoś myśli, że nagrywanie rozpraw przez skrócenie czasu trwania rozprawy o 1/3 spowoduje, że na wokandzie będzie o 1/3 spraw więcej to się gruuuubo myli (podejrzewam, że będzie ich raczej o 1/3 mniej). Bo wyjścia tak naprawdę są dwa. Po pierwsze zmniejszenie ilości "dodatkowych" zadań jakimi obciążeni są dziś sędziowie, a które zabierają czas potrzebny na sądzenie, a po drugie zmniejszenie ilości spraw, które muszą trafić na rozprawę. Oba rozwiązania są bardzo łatwe do wprowadzenia. Wymagają tylko kilku zmian ustawodawczych, a przede wszystkim przezwyciężenia doktrynalnych przesądów, a zwłaszcza tego o bezwzględnej potrzebie rozpoznania każdej sprawy przez sędziego i w dodatku na jawnej i publicznej rozprawie...
sobota, 3 marca 2012
Wóz w błocie
Sądy działają źle, bo obywatele zbyt długo muszą czekać na wyrok - to hasło powtarzają jak mantrę kolejni "reformatorzy" sądownictwa. I żeby ten stan zmienić wprowadzają swe reformy, każdy według własnego, jedynie słusznego pomysłu. Jedni tworzą małe sądy, którymi łatwo jest zarządzać, i do których obywatel ma blisko, a drudzy je likwidują, żeby "uelastycznić kadrę sędziowską" i wywołać "efekt synergii" - cokolwiek by to nie znaczyło. Jedni zaostrzają rygory proceduralne, inni je łagodzą. Jedni inwestują w ludzi, drudzy w nowe technologie. Cel reformy od dwudziestu lat jest zawsze taki sam. A efekty? Efekty też takie same...
Tak jak już wcześniej pisałem, podstawowym problemem z "reformatorami" jest to, że żaden z nich tak naprawdę nie próbuje ustalić jaka jest rzeczywista przyczyna stanu, który chcą zmienić. Więc albo się coś zmienia na zasadzie, że jak coś nie działa, to rozwalmy to i spróbujmy zrobić coś zupełnie przeciwnego, albo też wprowadza się w życie jakiś pomysł wyłącznie dlatego, że jest to jakiś pomysł. Według zasady, że "coś trzeba zrobić, to jest coś, więc musimy to zrobić". Jeżeli dołożymy do tego fakt, że większość pomysłów na "reformy" wygląda jakby była tworzona przez ludzi, którzy swe wyobrażenie o sądach i rozprawach czerpią z "Anny Marii Wesołowskiej" to nic dziwnego że pomimo tylu "reform" nadal jest co reformować. Ale to nie wszystko. Jest jeszcze jeden problem, znacznie poważniejszy, który w zasadzie uniemożliwia przeforsowanie wielu bardzo prostych propozycji, które w odróżnieniu od faktycznie wdrażanych z pewnością skróciłyby czas oczekiwania na wyrok. Opór doktrynalnej materii.
Jakiś czas temu sędziowie przedstawili konstruktywne propozycje w sprawie zmian procedury karnej, mające na celu likwidację największych absurdów proceduralnych, które skutkują bezsensownym przedłużaniem procesów. Te propozycje nie weszły jednak w życie, bo w oczach Wybitnych Autorytetów Prawniczych równałyby się to naruszeniu fundamentalnych zasad procesu sądowego, takich jak zasada jawności postępowania, prawa do obrony, prawo skargi i odwołania. O ile jednak przytoczone zasady faktycznie powinny być przestrzegane, to niestety ich doktrynalna interpretacja często prowadzi do ich wynaturzenia, prowadzącego wręcz do absurdu. I tak wielogodzinne odczytywanie oskarżonemu dokumentów z akt, przedstawiane jest jako urzeczywistnienie w praktyce zasady ustności, jawności i bezpośredniości postępowania, oraz zapewnienie oskarżonemu prawa do obrony. Podobnie konieczność rozpoznawania niekończących się cykli zażaleń na postanowienia o odrzuceniu zażalenia na postanowienie o oddaleniu zażalenia na postanowienie o odrzuceniu zażalenia ma urzeczywistniać prawo strony do odwołania od decyzji kończącej postępowanie. A takie przykłady można mnożyć.
Propozycje, by zerwać z tymi absurdami poprzez ograniczenie możliwości wnoszenia zażaleń, rezygnację w niektórych przypadkach z przeprowadzania rozprawy, albo nawet tylko przyjęcie zasady, że jak ktoś nie chce się bronić to nie należy go do tego zmuszać spotykają się ze świętym oburzeniem ze strony Autorytetów. Są one traktowane jak herezje, albo wręcz bluźnierstwo przeciwko utrwalonym i niepodważalnym zasadom postępowania sądowego, wyrastającym z tradycji i niezmiennie zachowywanym. Proceduralnych ortodoksów nie przekonują przy tym argumenty, iż wiele tych "utrwalonych zasad" stanowi dorobek XIX-wiecznej jurysprudencji, stworzony w czasach, gdy większość ludzi była niepiśmienna, więc swe skargi i wnioski mogła przedstawiać tylko ustnie. W czasach, w których większość ludzi poruszała się po obszarze, który ograniczał się do terenu jednej gminy, zaś powszechne usługi pocztowe, nie mówiąc już o telegrafie czy telefonach były zupełnie nowym, dostępnym dla nielicznych wynalazkiem. Dziś wiele się zmieniło. Praktycznie całkowicie wyeliminowano analfabetyzm, większość spraw załatwiamy dziś na piśmie Dzięki internetowi możemy przekazywać pisemne wiadomości praktycznie natychmiast, a nawet rozmawiać bezpośrednio z osobami znajdującymi się na drugim końcu świata. Przez internet i telefon robimy zakupy, zamawiamy usługi, negocjujemy umowy. To wszystko sprawia, że stare zasady, choćby najbardziej utrwalone, muszą zostać zmienione. I dopóki tego nie zrobimy nie możemy liczyć na poprawę sytuacji.
Reformowanie sądów przypomina dziś próbę ruszenia z miejsca wozem, którego koła tkwią po osie w błocie. Nie ważne jak długo będziemy kręcili kołami, czy będziemy nimi kręcili szybko czy wolno, do przodu czy do tyłu, to i tak nie ruszy on z miejsca. By to nastąpiło trzeba najpierw wyciągnąć wóz z błota - w tym przypadku z błota doktrynalnych przesądów i dziewiętnastowiecznych tradycji prawniczych. Z błota proceduralnych dogmatów i niepodważalnych zasad, które są niepodważalne bo są niepodważalne. Jak to zrobić? Tego nie wiem. Ale wiem, że sądom w Polsce w tej chwili potrzebna jest nie reforma, lecz reformacja. Zerwanie z dogmatami, tradycyjnymi doktrynami i niepodważalnymi autorytetami. I powrót do źródeł. Pytanie tylko, kto i do jakich wrót przybije tezy koniecznych zmian.
Subskrybuj:
Posty (Atom)