Obsługiwane przez usługę Blogger.

środa, 23 grudnia 2015

W burzy oklasków...


Ci, co czytywali moje teksty publikowane w różnych miejscach wiedzą, że od pewnego czasu Trybunał Konstytucyjny nie wzbudzał u mnie zbyt ciepłych uczuć. W ostatnich latach, także za sprawą swego prezesa i jego kontrowersyjnej aktywności prawie-że-politycznej dosłużył się szeregu niezbyt pochlebnych określeń. Trybunał Prostytucyjny, Trybunał Budżetowy, Trybunał Prorządowy - te określenia pojawiały się w różnych dyskusjach, gdy zapadało kolejne "kontrowersyjne" orzeczenie, zwłaszcza w sprawach dotyczących statusu sędziów. Wiele z tych orzeczeń obejmowało zresztą uznanie za konstytucyjne tego, z czego wykuwa się dzisiaj oręż w obronie demokracji. Czy ktoś jeszcze pamięta  jednodniowe vacatio legis ustawy zamrażającej wynagrodzenia sędziów? Pan prezes Trybunału był uprzejmy wówczas stwierdzić, że wszyscy zainteresowani mieli czas się przygotować do nowej sytuacji, bo projekt był omawiany w mediach, więc musieli o nim wiedzieć. Wtedy też pan prezes nie uważał też za stosowne wyłączyć się od rozpoznawania sprawy, pomimo tego, że wyszedł na jaw fakt, że wcześniej udzielił rządowi "konsultacji" z której wynikało, że jeżeli "zamrożenie" będzie jednorazowe to będzie konstytucyjne. Pamiętamy też, jak od Wysokiego Trybunału dowiedzieliśmy się, że nie zasięgnięcie opinii KRS o projekcie ustawy to nic takiego, a przeprowadzenie pierwszego czytania ustawy ustrojowej na posiedzeniu komisji nie narusza Konstytucji. Dowiedzieliśmy się też, że ustalanie kryteriów oceny sędziów w rozporządzeniu ministra jest zgodne z Konstytucją, a ustalanie w ten sposób kryteriów oceniania nauczycieli już nie. Nikt jakoś się też nie martwił tym, że niektóre skargi "nabierają mocy urzędowej" miesiącami, a chyba nawet i latami. I chyba tylko w środowisku sędziów pojawiały się komentarze, że sędzia sądu powszechnego, który prowadziłby w taki sposób rozprawę miałby przed sobą bardzo nieprzyjemną rozmowę z rzecznikiem dyscyplinarnym.

Jakoś nie było też wcześniej słychać zgodnego chóru oburzonych łamaniem podstawowych zasad demokratycznych, gdy projekty opracowane w Ministerstwie Sprawiedliwości wchodziły pod obrady Sejmu jako projekty poselskie, by ominąć obowiązek konsultacji. Nie słychać było powszechnego oburzenia gdy kardynalne zmiany ustawy pojawiały się jako "poprawki poselskie" podczas drugiego czytania - w dodatku zgłaszane przez posłów, którzy nie potrafili ich nawet uzasadnić, i musieli prosić o pomoc przedstawicieli ministerstwa. Podobnie jakoś nikomu nie przeszkadzało, gdy debata na komisji sejmowej kończyła się odrzuceniem głosami koalicji rządzącej wszystkich poprawek wniesionych przez posłów opozycji, co ciekawe w większości głosami posłów, którzy ewidentnie nie wykazywali zainteresowania przebiegiem obrad i tym co było mówione. Już wtedy zastanawialiśmy się do czego może być zdolna rządząca wówczas władza, i jak bardzo Trybunał będzie skłonny naciągnąć konstytucję i jaką jeszcze nadrzędną zasadę konstytucyjną (po zasadzie priorytetu równowagi budżetowej) będzie w stanie wymyślić. Nawet pozwoliłem sobie stwierdzić, że Szanowny Trybunał opacznie chyba rozumie swe podstawowe zadanie, jakim jest dbanie o to, by ustawy uchwalane przez parlament były zgodne z Konstytucją RP. Bo wniosek płynący z jego orzecznictwa był taki, że nie wiadomo, jak daleko musiałby się posunąć ustawodawca w ograniczaniu niezależności sądów by Trybunał powiedział "nie wolno".

Gdyby więc parę miesięcy temu zapytano mnie, czy Trybunał Konstytucyjny wymaga głębokich zmian to bym powiedział że oczywiście i natychmiast.  Bo jest nieefektywny. Nie budzi zaufania co do swej apolityczności. Wydaje orzeczenia, których uzasadnienie sugeruje, że szukano na siłę argumentacji korzystnej dla rządu. Proponowałbym w pierwszej kolejności likwidację go, i przekazanie kwestii orzekania o konstytucyjności ustaw Sądowi Najwyższemu. Jeśli zaś to byłoby niecelowe z przyczyn organizacyjnych to zalecałbym zreformowanie Trybunału w taki sposób by maksymalnie ograniczyć możliwość upolityczniania go i jego decyzji. Byłbym więc za tym, aby odebrać ciałom politycznym prawo wysuwania kandydatów na sędziów Trybunału. Kandydatów powinny zgłaszać organy samorządowe poszczególnych zawodów prawniczych, Krajowa Rada Sądownictwa, I Prezes SN, Prezes NSA, rady wydziałów prawa albo senaty uczelni wyższych (oczywiście z wyłączeniem "wyższych szkół prawa, marketingu i wizażu") i inne podobne gremia. Generalnie ważne by były to ciała jednocześnie apolityczne i zdolne do dokonania oceny, czy zgłaszana osoba faktycznie "wyróżnia się wiedzą prawniczą", jak wymaga tego Konstytucja. Ważne też, by były to ciała, które zgłaszając daną osobę na stanowisko sędziego TK zaręczyłyby za tę rekomendację swoją powagą i reputacją. Rola Sejmu ograniczałaby się wtedy wyłącznie do dokonania wyboru sędziego spośród przedstawionych mu kandydatów, nie byłoby zatem możliwości wystawienia i przegłosowania przez większość parlamentarną na zaszczytne stanowisko "zasłużonego towarzysza, na lojalności którego można będzie polegać". Następnie postulowałbym także zmianę sposobu procedowania przez TK, poprzez wprowadzenie zasady losowania składu, by wyeliminować wszelkie podejrzenia o to, że do rozpoznania konkretnej skargi wyznacza się sędziów mających "odpowiednie" poglądy. Byłbym także za zastrzeżeniem w ustawie, że każda sprawa musi trafić na wokandę nie później niż sześć miesięcy po jej wniesieniu, by nie było możliwości trzymania skarg bez końca w "zamrażarce". To moim zdaniem byłoby wystarczające, by "naprawić" Trybunał i powoli odbudować jego autorytet. By "jazda po bandzie" ze strony władzy ustawodawczo-wykonawczej nie kończyła się przesuwaniem band w stronę tłumu, z jednoczesnym poturbowaniem najbliżej stojących widzów.

Niestety to, co nam zafundowała obecna władza to nie jest żadna "naprawa". Niezależnie od tego co mówią pomysłodawcy (a raczej frontmeni) pomysłu wymóg orzekania w pełnym składzie w kolejności wpływu spraw będzie oznaczał całkowity paraliż Trybunału. Sprawy może i będą rozpoznawane, ale zanim skargi wnoszone na obecnie uchwalane ustawy dotrą na początek kolejki minie pewnie kilka lat. To zaś oznacza, że w miejsce jazdy po kiepskiej, niestabilnej bandzie będziemy mieć jazdę bez żadnych band, na skróty przez tłum widzów, jeżeli będzie to konieczne do osiągnięcia celu. Nic w zasadzie nie będzie też stało na przeszkodzie uchwaleniu ustawy, która przyzna prezydentowi prawo wydawania dekretów - jak się komuś to nie podoba, niech się skarży do Trybunału Konstytucyjnego, bo mamy przecież domniemanie konstytucyjności. Oczywiście mogą się postawić sędziowie w sądach powszechnych i odmówić stosowania tych dekretów jako niekonstytucyjnych, ale zawsze można będzie wtedy sięgnąć w ramach polityki historycznej do doświadczeń z 20-lecia międzywojennego, gdy po zamachu majowym dekretami prezydenta zawieszano okresowo niezawisłość sędziów, co pozwalało usuwać tych, którzy nie rozumieli, że teraz rządzi Sanacja i mają się jej słuchać. Nic też nie stanie na przeszkodzie by na wzór bratnich Węgier  zmienić ordynację wyborczą tak, by najwięcej mandatów wybierano w okręgach gdzie partia rządząca ma przewagę, uchwalić podwyższenie VAT do 27%, albo nawet idąc krok dalej wprowadzić ustawę antyterrorystyczną, w której za akt terroru politycznego uznać każdą krytykę rządu. A jak się to komuś nie podoba to może się odwołać do pełnego składu węgla konstytucyjnego.

Jakiś czas temu pisałem, że brunatno widzę przyszłość tego kraju. Wysłuchany niedawno wykład o wczesnej historii narodowego socjalizmu utwierdził mnie w tym przekonaniu, zwłaszcza informacja o tym, że jednym z aktów prowadzących ostatecznie do anschlussu Austrii było obezwładnienie tamtejszego sądu konstytucyjnego poprzez nakazanie mu orzekania w pełnym składzie. Po obejrzeniu wczorajszych obrad Sejmu zrozumiałem zaś jak wiele było prawdy w stwierdzeniu księżniczki Amidali, że wolność ginie w burzy oklasków. W burzy oklasków i okrzyków "demokracja, demokracja"...

Życzę wszystkim Wesołych (na tyle, na ile to jeszcze możliwe) Świąt. I Nowego Roku co najmniej tak szczęśliwego jak ten mijający. Kto wie, co przyniesie następny rok...


piątek, 20 listopada 2015

Przejrzyści jak kryształy


Nie, nie będzie o ułaskawieniu. Ani  o nocnej zmianie bluesa. Bo i o czym tu pisać, przecież wszystko jasne. Wyciągnąłem natomiast, z głębokiej szuflady stary tekst tyczący się pomysłu, który kiedyś już się pojawił ale potem umarł bo chyba pomysłodawcę przekonały argumenty, że nie jest on najmądrzejszy. No ale że nic w przyrodzie nie ginie ponownie się pojawił tym razem w programie zupełnie innej partii. A mam na myśli pomysł ujawnienia składanych przez sędziów oświadczeń majątkowych. 

Przeciwnicy tego pomysłu podnoszą iż jego wprowadzenie może stanowić zagrożenie dla bezpieczeństwa osobistego sędziów, ich rodzin oraz majątku. Ujawnienie informacji zawartych w oświadczeniach majątkowych – nawet jeżeli pominie się w nich dane adresowe - może bowiem potencjalnie ułatwić ataki na sędziów ze strony grup przestępczych lub osób psychicznie niezrównoważonych. Zanim jednak zaczniemy zastanawiać się czym ujawnienie oświadczeń majątkowych sędziów może grozić, warto zastanowić się czemu tak naprawdę ma ono służyć. Jaką korzyść sądownictwo i cały wymiar sprawiedliwości odniesie z faktu upublicznienia oświadczeń majątkowych sędziów sądów powszechnych.

Zwolennicy jawności oświadczeń majątkowych argumentują, iż spowoduje to wzrost zaufania do wymiaru sprawiedliwości. Sędziowie poddani „społecznej kontroli” mają budzić większe zaufanie, gdyż „przejrzystość” ich majątków pozwoli rozwiać wątpliwości co do ich bezstronności, odrzucić oskarżenia o przekupstwo i korupcję. Bo w twierdzenia, że jawność oświadczeń pozwoli wykryć przypadki korupcji to pewnie nawet sami pomysłodawcy nie wierzą. Postawmy się jednak w sytuacji przysłowiowego Kowalskiego, który jako strona postępowania skorzysta z prawa dostępu do oświadczenia majątkowego sędziego, który będzie rozpoznawał jego sprawę. Wie zatem teraz iż sędzia ma mieszkanie, kredyt we frankach szwajcarskich, samochód i jakieś oszczędności. Czy uzyskanie tych danych wpłynie na jego opinię o sądzie? Zapewne tak. W jaki jednak sposób na podstawie tych informacji będzie mógł on ustalić czy sędzia, który go sądzi będzie bezstronny? Jakie kryteria może zastosować, by to ustalić? Czy bardziej bezstronny będzie sędzia który ma mniejszy majątek i jest zadłużony, czy ten, który ma znaczny majątek i nie ma żadnych długów? 

Zastanówmy się więc jakie wnioski może wyciągnąć ów przysłowiowy Kowalski z informacji o majątku sędziego, i jaki wpływ mogą mieć one dla powagi sądu i jego szacunku dla wymiaru sprawiedliwości. Oczywiście może on – zgodnie z założeniami autorów propozycji – uznać że skoro sędzia ujawnił cały swój majątek to znaczy że jest on uczciwym człowiekiem, który nie ma nic do ukrycia, i można zdać się całkowicie na jego osąd w sprawie. Może on jednakże z tej samej informacji wyciągnąć wnioski zupełnie przeciwne. I tak fakt iż majątek sędziego jest jego zdaniem większy niż powinien być może być przez niego uznany za dowód na to iż sędzia bierze łapówki. Porównanie stanu majątkowego pana Kowalskiego i mającego go sądzić sędziego może być z kolei podstawą wniosku iż nie można liczyć na sprawiedliwy wyrok, bo bogaty nigdy nie zrozumie biednego. Może ono także prowadzić do przekonania, że posiadanie większego (czasami znacznie większego) majątku uprawnia do traktowania sędziego „z góry”. Jeżeli zaś pan Kowalski od początku zakłada, iż w sądzie panuje korupcja, to zawsze może uznać, że wprawdzie majątek sędziego wskazany w oświadczeniu jest adekwatny do jego zarobków, ale przecież łapówek nie wpisuje się do oświadczeń majątkowych. Co więcej rzeczony Kowalski po zorientowaniu się, że wyznaczony do jego sprawy sędzia ma kredyt w tym samym banku, może nabrać uzasadnionego w jego mniemaniu podejrzenia, że sędzia jest z tymże bankiem w zmowie. Przekonanie to zaś uzasadnione będzie tym, że wszyscy wiedzą że sędziowie to skorumpowaniu łapownicy, więc i w tym przypadku będzie tak samo.  

Reasumując zatem stwierdzić należy iż ujawnienie oświadczeń majątkowych sędziów jedynie teoretycznie może pociągnąć za sobą wzrost zaufania do wymiaru sprawiedliwości. Osobie przekonanej o bezstronności sądu nie jest bowiem potrzebna wiedza o majątku sędziego, ani nawet świadomość tego, iż sędzia swój majątek ujawnił. Natomiast ten, kto z góry zakłada iż sąd będzie stronniczy lub został przekupiony z łatwością będzie w stanie zinterpretować oświadczenie majątkowe sędziego w taki sposób, by znaleźć potwierdzenie swego założenia. I niestety założyć można, że to właśnie takie osoby będą w pierwszej kolejności sięgać do informacji o majątkach sędziów, w poszukiwaniu „dowodów korupcji”. W rezultacie w miejsce zakładanego instrumentu służącego odpieraniu ataków na sędziów, powstanie instrument ułatwiający te ataki, i w miejsce poprawy opinii o wymiarze sprawiedliwości, nastąpi jej dalsze pogorszenie. Zwłaszcza że jestem pewien, że tzw. "niezależne" media będą stosow lustrację majątkową sędziego jako standardowy argument w dyskusji dlaczego wyrok który się panu redaktorowi (czyli "narodowi") nie podonba jest zły.

Warto także głębiej zastanowić się ile osób tak naprawdę jest zainteresowanych zapoznaniem się z oświadczeniami majątkowymi sędziów. Warto byłoby zatem aby ci, którzy domagają się ich ujawnienia uczciwie sobie odpowiedzieli ile razy zapoznawali się z jawnymi obecnie oświadczeniami majątkowymi członków rządu, posłów czy też radnych. To właśnie – a nie puste deklaracje o „zamiarze zapoznania się z oświadczeniem majątkowym sędziego” - świadczy bowiem o tym jak duże jest faktycznie „społeczne zapotrzebowanie” na ujawnienie oświadczeń majątkowych. Warto także zapytać ile osób spośród tych, które zapoznały się z oświadczeniami majątkowymi zrobiło to z chęci wyrobienia sobie opinii o osobie na którą głosowały lub zamierzają zagłosować, a ile zrobiło to wyłącznie z ciekawości „co on tam ma”. Trudno jest bowiem bronić tezy iż celowe jest ujawnienie oświadczeń majątkowych sędziów bo jest to niezbędne dla zaspokojenia ciekawości garstki obywateli. 

W konkluzji można stwierdzić iż w chwili obecnej trudno jest powiedzieć ani czemu miałoby służyć, ani też jakie konkretnie korzyści dla wymiaru sprawiedliwości przyniosłoby ujawnienie oświadczeń majątkowych sędziów. Argumentacja towarzysząca projektowi pełna jest bowiem ogólników, haseł i niczym nie popartych twierdzeń o zbawiennym wpływie tego faktu na sytuację wymiaru sprawiedliwości. Pozostaje pytanie czy autorzy tego projektu faktycznie kierują się dobrem wymiaru sprawiedliwości, czy też traktują go wyłącznie jako sposób wywarcia nacisku na „niepokornych” sędziów, skazujących "kryształowo uczciwych" ludzi.

sobota, 31 października 2015

A wyszło jak zwykle...


Nadszedł wreszcie ten moment, gdy Sejm (a wraz z nim Senat) uznał za stosowne zlikwidować Bankowe Tytuły Egzekucyjne. I słusznie, najwyższy czas było to zrobić, bo banki naprawdę nie zasługiwały na to, by bezgranicznie ufać w to, że to co mają zapisane w swoich księgach. Widziałem różne cuda. Zajęcie komornicze konta wykonane poprzez zrobienie debetu na rachunku. "Omyłkowe" nie odpisanie z rachunku należności, co do której powództwo zostało oddalone. Naliczanie odsetek przekraczających maksymalne (to nagminnie). Uznanie po paru miesiącach, że zaksięgowane wpłaty były nienależne i "stornowanie" ich, co skończyło się powstaniem debetu na rachunku, od którego naliczono "karne" odsetki. Wiele można takich przypadków wymieniać. Całe szczęście, rzutem na taśmę, uchwalono ustawę z dnia 25 września 2015 r. o zmianie ustawy prawo bankowe i niektórych innych ustaw, którą uchylono artykuły 96-98 Prawa bankowego a wraz z nimi BTE przeszedł do historii. Niestety jednak jak często to bywa przy okazji poprawiania jednego zepsuto coś innego. W którymś momencie prac legislacyjnych do ustawy doczepiono bowiem art 7 zmieniający ustawę o kosztach sądowych w sprawach cywilnych. Rzeczony przepis brzmi:

Art. 7. W ustawie z dnia 28 lipca 2005 r. o kosztach sądowych w sprawach cywilnych (Dz. U. z 2014 r. poz. 1025, z późn. zm.) w art. 13 po ust. 1 dodaje się ust. 1a w brzmieniu:
„1a. W sprawach o roszczenia wynikające z czynności bankowych, o których mowa w art. 5 ust. 1 i 2 ustawy z dnia 29 sierpnia 1997 r. – Prawo bankowe (Dz. U. z 2015 r. poz. 128, z późn. zm.), opłata stosunkowa wynosi 5% wartości przedmiotu sporu lub przedmiotu zaskarżenia, jednak nie mniej niż 30 złotych i nie więcej niż 1000 złotych.”

Posłowie (bo to była poprawka poselska oczywiście) postanowili więc ni mniej ni więcej tylko wprowadzić promocyjne stawki opłat sądowych od roszczeń "wynikających z" czynności bankowych. Maksymalna opłata od tych roszczeń wynosić będzie 1.000 zł, a nie jak dotąd 100.000 zł. Dlaczego? Ano nie do końca wiadomo. Podobno chodziło o to, że jak banki zaczną wnosić pozwy zamiast wystawiać BTE to wysokie opłaty sądowe będą ostatecznie obciążały pozwanych, więc żeby nie powiększać ich zadłużenia zmniejszono wysokość opłat. No cóż. Jeśli to prawda to znaczy, że chęci posłowie może mieli i dobre, ale chyba nie do końca zdawali sobie sprawę z tego, jak to się może skończyć. 
Po pierwsze wprowadzenie owej "promocji" będzie skutkowało uszczupleniem dochodów budżetowych, na które składają się także opłaty sądowe. Bo wcale nie jest tak jak się wydawało pewnemu klientowi wymiaru sprawiedliwości który był uprzejmy napisać skargę na moją osobę, że pieniądze z opłat sądowych to trafiają do kieszeni sędziego. Po ograniczeniu wysokości opłat do 1.000 zł na każdej "okręgowej" sprawie o roszczenie wynikające z czynności bankowej budżet państwa straci co najmniej 2.750 zł, a może stracić nawet i 99.000 zł. Jeżeli akurat trafi się sprawa np. o spłatę kredytu obrotowego na kwotę 2.000.000 zł, gdzie opłata była dotąd 100.000 zł, a teraz będzie się należało tylko 1.000 zł. Wiem, że pewnie w skali budżetu to nie są wielkie pieniądze, no ale przecież pieniądze z zamrożenia waloryzacji wynagrodzeń sędziów też były niewielkie, a Trybunał Konstytucyjny i tak stwierdził trudna sytuacja budżetu uzasadniała ich zabranie, bo ziarnko do ziarnka i zbierze się budżetowa miarka. Natomiast ile konkretnie wyniesie dziura w dochodach z opłat sądowych to pewnie jeszcze nikt nie wie bo poprawka była poselska, co zwalniało autora (i uchwalających) z obowiązku zastanowienia się nad jej konsekwencjami. 
Po drugie wprowadzenie tej "promocyjnej" opłaty trudno będzie pogodzić z konstytucyjną zasadą równości wobec prawa, a w szczególności w aspekcie równego dostępu do sądu. A przecież jedną z przyczyn likwidacji BTE miała być właśnie likwidacja szczególnego uprzywilejowania banków w dochodzeniu ich roszczeń. Ciekawy jestem jak autorzy owego przepisu zamierzają wyjaśnić jak do zasady równości wobec prawa ma się to, że bank, który żąda spłaty 200.000 zł kredytu udzielonego przedsiębiorcy budowlanemu na zakup materiałów musi zapłacić 1.000 zł opłaty od pozwu, a tenże przedsiębiorca budowlany, który żąda od inwestora zapłaty umówionych 200.000 zł za wykonane prace musi wpłacić do kasy sądu 10.000 zł. A co istotne przywilej ten nie dotyczy tylko banków - promocyjne stawki opłaty sądowej odnoszą się do wszelkich roszczeń wynikających z czynności bankowych niezależnie od tego kto ich dochodzi. Promocyjne opłaty będą więc uiszczać także fundusze sekukurukuzacyjne i inne tam hurtownie mrożonek, które nabyły od banków pakiety wierzytelności i teraz dochodzą ich we własnym imieniu. 
Po trzecie przewiduję poważne problemy z ustaleniem co należy rozumieć jako "roszczenie wynikające z czynności bankowych". Jak daleko może sięgać owo "wynikanie". Czynnościami bankowymi jest prowadzenie rachunków bankowych, udzielanie kredytów i pożyczek przez banki oraz świadczenie usług płatniczych. Możemy więc być pewni że z tych czynności wynikają roszczenia o zwrot pożyczonych pieniędzy, czy spłatę zadłużenia na karcie kredytowej wraz z odsetkami. Ale czy do kategorii "roszczeń wynikających z czynności bankowych" zaliczać się będzie roszczenie o pozbawienie wykonalności tytułu wykonawczego opartego o BTE? Jest ono niewątpliwie związane z czynnością bankową, ale czy z niej "wynika"? A roszczenie o odszkodowanie za udzielenie kredytu osobie nie mającej zdolności kredytowej (zdarzają się takie)? A roszczenie o zwrot przez bank nienależnego świadczenia oparte o tezę, iż umowa kredytowa była nieważna? Ostatnio modne na gruncie kredytów frankowych, gdzie próbuje się wywodzić, że indeksacja kredytu do waluty obcej jest sprzeczna z istotą umowy kredytu. A co jeśli ktoś zażąda od banku zadośćuczynienia za to, że niezasadnie zablokowano mu kartę kredytową przez co narażono go na nieprzyjemności, bo nie mógł zapłacić za hotel? Autentyczna sprawa, zadziałał jakiś system antyskimmingowy, który uznał że transakcje gdzieś w Bangkoku czy innym Singapurze wykonują oszuści, więc pracownik banku próbował się skontaktować z klientem, a jak się nie dodzwonił (bo klient wyłączył za granicą telefon) to zablokował kartę. A człowiek miał nieprzyjemną niespodziankę gdy przyszło do regulowania rachunku za hotel, spóźnił się przez to na samolot i w ogóle. No więc jak - jego roszczenie o odszkodowanie i zadośćuczynienie to roszczenie "wynikające z czynności bankowej" czy też nie? Spodziewam się małego bałaganu i tradycyjnych regionalizmów interpretacyjnych. Bo w to, że w Galicji będą interpretować ten przepis tak samo jak w Królestwie to nie wierzę.
Dostrzegam też jeszcze jedno potencjalne następstwo tej "promocji". Otóż ustalenie maksymalnej opłaty od pozwu skutkować będzie tym, że odtąd wnoszenie spraw o zapłatę jakiejkolwiek kwoty ponad 20.000 zł będzie kosztować zaledwie 1.000 zł. To zaś uczyni opłacalnym wnoszenie pozwów o zapłatę w sprawach, w których czy to banki czy fundusze sekukuryku dotąd nie występowały do sądu, bo nie chciały inwestować kilkunastu, czy nawet kilkudziesięciu tysięcy złotych w opłatę sądową przy niewielkich szansach ich odzyskania. I nie mam tu na myśli tylko spraw "wątpliwych" - przedawnionych czy słabo popartych dowodami - gdzie powód może liczyć w zasadzie tylko na to, że nakaz się uprawomocni "na awizie". Tu chodzi także o roszczenia o zapłatę kwot, które się faktycznie należą, a jedynie szansa na wyegzekwowanie jakiejkolwiek kwoty jest nikła. Powód by moc zacząć "zarabiać" musi bowiem najpierw wyegzekwować od dłużnika swoją "inwestycję", czyli opłatę uiszczoną po to, by uzyskać tytuł wykonawczy. Jeżeli więc opłata była wysoka, a egzekucja mało perspektywiczna (np tylko z pensji czy emerytury dłużnika) to cała operacja stawała się nieopłacalna. Stawała, bo teraz dzięki poselskiemu miłosierdziu te roszczenia "wracają do gry" i prędzej czy później trafią do sądów jako pozwy. Najbardziej odczują to zaś - obym był złym prorokiem - sądy okręgowe, które dodatkowo zostaną "uszczęśliwione" dodatkowym wpływem spraw z powództwa banków, które dotąd załatwiane były za pomocą BTE. Oczywiście o wzmocnieniu kadrowo - finansowym sądów w związku z czekającymi je nowymi zadaniami mowy nie ma. Jak zwykle zresztą. Bo co to w końcu za problem, najwyżej wyda się wytyczne nadzorcze aby "wzmóc wysiłki".
Może i posłowie chcieli dobrze. Ale niestety wyszło im jak zwykle.

wtorek, 20 października 2015

Ministerstwo radzi dzieciom


Zmagam się od jakiegoś czasu z posuchą jeśli chodzi o wenę do pisania. Odnoszę wrażenie, że wszystko już napisałem. Pisarze podobno znają to uczucie że się siedzi i gapi w kartkę i nic do głowy nie przychodzi. Z utęsknieniem oczekiwałem więc sugestii co ewentualnie mógłbym napisać. I się doczekałem. Sugestia brzmiała: "Zobacz co w  ministerialnym podręczniku dla młodzieży napisano o dziedziczeniu". No to zobaczyłem.

Rzeczony podręcznik (a w zasadzie dwa poradniki- dla gimnazjum i dla liceum) dostępne są na stronie internetowej ministerstwa w formacie PDF. Opatrzono je informacjami, że zostały sfinansowane z grantu norweskiego, oraz że są aktualne uwzględniając stan prawny na 1 lipca 2015 r. Pomyślałem, że jeśli ktoś mnie do nich odsyła, to znaczy że autorzy zaliczyli w nich jakąś wpadkę, a o taką najłatwiej tam, gdzie pisze się bardziej szczegółowo - zacząłem więc od podręcznika dla liceum. 

W poradniku "dla młodzieży ponadgimnazjalnej" [link] kwestie związane z dziedziczeniem omówiono w rozdziale II.4, począwszy od strony 47. I chyba widzę co mój informator miał na myśli odsyłając mnie do owej publikacji. Na temat dziedziczenia ustawowego autorzy poradnika napisali bowiem tak:

Według obecnie  obowiązujących przepisów, w pierwszej kolejności spadek dziedziczą dzieci spadkodawcy oraz małżonek. Dziedziczą oni w częściach równych, jednak część przypadająca małżonkowi nie może być mniejsza niż jedna czwarta całości spadku. W dalszej kolejności uprawnieni do dziedziczenia ustawowego są również rodzice zmarłego (gdy nie pozostawił on dzieci), rodzeństwo, dzieci rodzeństwa. W przypadku braku małżonka spadkodawcy, jego krewnych oraz innych osób powołanych do dziedziczenia z mocy ustawy, spadek przypada gminie ostatniego miejsca zamieszkania spadkodawcy, a gdy miejsca zamieszkania nie można ustalić, albo zmarły mieszkał za granicą, spadek przypada Skarbowi  Państwa jako spadkobiercy ustawowemu. 

No cóż... trudno nazwać tę informację jasną i przystępną, o tym, że jest kompletna nie wspominając. Brakuje w niej choćby tak istotnej informacji, że dzieci rodzeństwa dziedziczą w miejsce rodzeństwa, a nie razem z rodzeństwem, że rodzeństwo - podobnie jak rodzice - dziedziczy tylko wtedy gdy spadkodawca nie pozostawił dzieci, zaś udział małżonka w takim przypadku wynosi połowę spadku. Ale problem jest tu jeszcze większy, co chyba zauważyli już ci, którzy na bieżąco zajmują się prawem spadkowym. Autor przedstawił bowiem reguły dziedziczenia ustawowego tak jak zawsze było, zapominając chyba, że w 2009 r. odnośne przepisy "odrobinę" się zmieniły. W informacji dla młodzieży zabrakło więc wskazania że spadek mogą dziedziczyć też dziadkowie (i ich zstępni), jak również pasierbowie, nie mówiąc już o jasnym wskazaniu kto i w jakiej kolejności dziedziczy. W efekcie przekazana informacja jest na tyle ogólna i nieprecyzyjna że osoba, która ją przeczyta nie jest w stanie na jej podstawie stwierdzić, czy ma prawo do spadku czy też nie. 

Naszła mnie jednak wątpliwość, czy to naprawdę o to chodziło mojemu anonimowemu informatorowi. Jest to wprawdzie wpadka, ale nie aż tak poważna, żeby uzasadniało jakieś głębsze zainteresowanie nią. Zajrzałem więc do drugiego "poradnika", tego przeznaczonego dla młodzieży gimnazjalnej [link]. No i wszystko wygląda tam dobrze, nawet prawidłowo określono porządek dziedziczenia (najpierw dzieci, potem rodzice). Rozsądnie i przystępnie opisano też kwestię odrzucenia spadku (chociaż w międzyczasie Sejm zmienił odnośne przepisy). Gdzie więc jest ten problem? Czyżby wpuszczono mnie w maliny, a tu nie ma się do czego przyczepić? A jednak nie. 

Na końcu odnośnego artykułu, już po postraszeniu dziedziczeniem długów, znajduje się wzór oświadczenia o odrzuceniu spadku. Pozornie zawiera on wszystko co trzeba. Dane składającego, oznaczenie sądu, oświadczenie o odrzuceniu spadku po wskazanej wyraźnie osobie, a nawet wskazanie gdzie ewentualnie szukać dalej powołanych do dziedziczenia. Jest z nim tylko jeden problem. wysłanie go w takiej postaci do sądu nie odniosłoby oczekiwanego skutku. Autor tego "wzoru" nie zauważył bowiem przepisu art. 1018 §3 kc, który stanowi:

"Oświadczenie o przyjęciu lub o odrzuceniu spadku składa się przed sądem lub przed notariuszem. Można je złożyć ustnie lub na piśmie z podpisem urzędowo poświadczonym. "

W ministerialnym wzorku nie ma nic o konieczności urzędowego poświadczenia podpisu pod tak ładnie sformułowanym oświadczeniem. Sędzia, któremu przedstawione zostanie takie oświadczenie będzie miał więc pewien dylemat do rozstrzygnięcia. Najprościej oczywiście będzie oświadczenie przyjąć i nic z nim nie robić, a jak przyjdzie co do czego poinformować szanownego klienta, że niestety nie odrzucił skutecznie bo pismo nie spełniało wymagań formalnych. Można też pouczyć składającego, że jego oświadczenie jest nieskuteczne więc albo złoży je jeszcze raz tym razem poprawnie albo bierze spadek. Można, naginając trochę przepisy, potraktować rzeczone oświadczenie jak pismo procesowe i wezwać do uzupełnienia braków poprzez przedłożenie egzemplarza z urzędowo poświadczonym podpisem. Można wreszcie potraktować pismo jako wniosek o przyjęcie oświadczenia o odrzuceniu spadku, wyznaczyć termin posiedzenia w tej kwestii i wezwać składającego do osobistego stawiennictwa celem złożenia oświadczenia. Do tego dochodzi jeszcze problem, czy jeżeli w międzyczasie upłynie składającemu 6-miesięczny termin do złożenia oświadczenia to czy takie "poprawione" oświadczenie będzie skuteczne czy nie. I spotkałem się z różnymi poglądami w tej kwestii, w tym z sytuacją, w której ja oświadczenie przyjąłem (za trzecim razem, bo pani spadkobierczyni uważała, że nie musi przyjeżdżać, skoro złożyła pismo), a sąd spadku uznał oświadczenie za nieskuteczne. Postąpienie zgodnie z sugestią szanownego Ministerstwa może zatem skończyć się dla zainteresowanego nienajlepiej...

Podejrzewam, że w rzeczonym poradniku kryją się także i inne takie "kwiatki". Koledzy karniści (kryminaliści???) coś wspominali, że w karnej części też pokręcono parę rzeczy, a i rodzinnicy (rodzinniści???) też coś podobno znaleźli. Ale nie zamierzam poświęcać czasu na analizę całej tej publikacji, tym powinny zająć się osoby odpowiedzialne za nadzór nad osobami, które owo dzieło popełniły. Wszak Ministerstwo Sprawiedliwości lubuje się w nadzorze i wytykaniu błędów, najwyższy więc czas poszukać ich na własnym podwórku.

Na zakończenie podzielę się jeszcze pewną refleksją. Otóż nie rozumiem dlaczego szacowne Ministerstwo wydało zapewne znaczną kwotę norweskich pieniędzy na opracowanie od podstaw podręcznika prawa dla młodzieży, gdy dostępny był już taki podręcznik. Fachowo opracowany i pozytywnie przyjęty przez wszystkich, którzy mieli okazję się z nim zapoznać. Mam tu na myśli "Apteczkę Prawną" [linkopracowaną i wydaną przez Oddział Śląski Stowarzyszenia Sędziów Polskich "Iustitia" jako element prowadzonej akcji edukacyjnej skierowanej zarówno do młodzieży jak i do nauczycieli. Ale cóż najwidoczniej ten miś był komuś potrzebny. Na miarę naszych możliwości.


A na koniec pragnę poinformować moich czytelników że blog "Sub Iudice" zaistniał na twitterze pod adresem @FalkySubIudice.  I spodziewać się należy że 140-znakowe wrzutki pojawiać się będą zdecydowanie częściej niż długie (i pracochłonne) wpisy na blogu. Zapraszam.

sobota, 26 września 2015

Motywacja


Jakiś czas temu ktoś tam na górze wysoko wpadł na pomysł, że w sądach należy zastosować nowoczesne metody zarządzania, bo sądy to tak w zasadzie taka duża firma. Poprawiono (choć nie wszędzie i nie zawsze sensownie) standardy obsługi "klienta" przez sekretariaty, przeprowadzono szeroką modernizację (na której zapewne najlepiej wyszli ci, co dostarczali wszystkie te e-zabawki) no i zaczęto patrzeć w "menadżerski" sposób na sprawność postępowań. Niestety nie zauważono, że sądy to nie Usługowe Przedsiębiorstwo Pokrywania Wpływu, a Spółdzielnia Pracy Artystów Prawników więc efekty odrobinę odbiegały od zamierzonych, ale takie drobiazgi nie zrażały reformatorów. Wszak skoro sądy reformuje się bez przerwy od 25 lat to znaczy, że tak właśnie ma być, przecież nie może być tak że kolejnych 25 ministrów się myliło co do tego, jak należy prowadzić politykę w zakresie wymiaru sprawiedliwości.

Jednym z elementów umenadżerniania zarządzania sądami było wprowadzenie biznesowych metod zarządzania zasobami ludzkimi. Zorganizowano więc szeroko zakrojone szkolenia dla kadry "kierowniczej" sądów by nauczyć ich jak należy zarządzać sędziami, motywować ich i dbać o zaangażowanie w realizację misji. Ci zaś pojechali, wyszkolili się, wrócili, i zaczęli wdrażać. Ech, działo się. Niektóre pomysły wzbudzały zdziwienie, inne zażenowanie, jeszcze inne uśmiech politowania, albo nawet i histeryczny rechot gdy opowiedziało się znajomym co to nasz kochany prezes wymyślił po powrocie z tego szkolenia dla poganiaczy wielbłądów. Przy okazji wymiany doświadczeń okazało się też, że generalnie pomysły wdrażane w różnych częściach kraju powtarzają się, tak jakby wszyscy działali według jednych wytycznych z Ministerstwa Mania Kontroli Nad Sędziami. Zastanawiałem się czy udałoby się jakoś wejść w posiadanie takowych wytycznych, zapewne tajnych przez poufne... i udało się. Poświęcona rzeczonej materii broszurka wydana - a jakże - przez Ministerstwo Sprawiedliwości została mi ukradkiem wręczona przez zaufaną czytelniczkę podczas spotkania w ciemnej piwnicy. 

Rzeczona publikacja - opatrzona gryfem najwyższego użytku służbowego - poświęcona jest generalnie zarządzaniem zasobami kadrowymi Ministerstwa, ale znajduje się w niej także rozdział poświęcony "środkom aktywizowania kadry sędziowskiej". Rozdział ten może zatem zawierać odpowiedzi na nurtujące mnie pytania w kwestii przyczyn motywowania sędziów przy wykorzystaniu sposobów wyglądających jak wzięte wprost z jakiegoś korpopodręcznika hodowli lemingów. Poczytajmy więc co tam piszą:

"W procesie oddziaływania na wyniki pracy sędziów przeważały dotychczas bodźce negatywne. Na stwierdzaniu uchybień i ich eliminacji oraz na ocenie niedostatecznej wydajności koncentrowały się na ogół działania nadzorcze, co przy równoległym braku uznania i pochwał, prowadziło niejednokrotnie do zniechęcenia. Wyprowadzano ujemne oceny, niekiedy nawet niewspółmierne do faktów jednostkowych uchybień, bez możliwości właściwej ich oceny na tle całokształtu pracy danego sędziego"

Nooo, pięknie. Wygląda na to, że ktoś jednak zauważył, że nie może działać dobrze system, w którym nagrodą za dobrą pracę jest (jak dobrze pójdzie) brak kary, a zamiast kija i marchewki jest kij albo inny kij. Czepianie się tylko wydajności, czyli załatwialności, pokrycia i braku "gliwickich" minusów w systemie bez patrzenia chociażby na to, ile danemu sędziemu dano na raz do zrobienia to właśnie jest to, co w systemie nadzoru jest złe. Jakoś jednakże nie wydaje mi się, żebym zauważył, aby ta wytyczna jakoś przełożyła się na praktykę. No cóż, może dalej będzie coś o tym "uznaniu i pochwałach". Czytajmy:

"Przywrócić trzeba w pierwszej kolejności właściwą rolę nagród i wyróżnień. Stać się one muszą rzeczywistym wyznacznikiem obiektywnej oceny sędziów wyróżniających się w spełnianiu zadań. Zasadą powinno być wręczanie ich publicznie z przekazaniem pełnego umotywowania nie tylko podstaw przyznania ale i zróżnicowania"

No, to chyba mamy odpowiedź na pytanie czemu służą te zebrania pochwalno - połajalne na których omawia się wyniki statystyczne, wyraża szczere podziękowanie za wysiłek i zaangażowanie, apeluje o wzmożenie starań i w ogóle. I wymienia kto tam się najbardziej ostatnio wyróżnił w sprawności, załatwialności, ilości uzasadnień i w ogóle. Chodzi o nagrodzenie i zmotywowanie... że też się nie domyśliłem. Ale co mi z tego, że mnie pochwalono? Ma mnie z tego powodu rozpierać duma? To nie przedszkole. Czytajmy dalej:

"Należałoby ponadto rozszerzać inne formy jak pochwały i wyróżnienia na zebraniach, dyplomy i listy pochwalne, przy niektórych okazjach także nagrody rzeczowe"

I wszystko jasne. A tak się zastanawialiśmy kto wpadł na pomysł wręczania dyplomów za najlepszą załatwialność czy co tam akurat się trafiło. Listy pochwalne też zresztą gdzieś były bo ktoś opowiadał jak to się uśmiali jak prezes im taki przysłał drogą służbową. A o piórach wiecznych wręczanych w nagrodę za dużo uzasadnień napisanych w terminie (bo oczywiście wszyscy wiedzą że w orzekaniu najważniejsze jest napisanie w terminie uzasadnienia)  to sam słyszałem, chociaż muszę przyznać że nie uwierzyłem. Ale jak widać pewnie to była prawda, bo wytyczne coś takiego przewidują. Kto wie, może i inne rzeczy w które nie wierzyłem okażą się prawdopodobne. Zobaczmy co tam jeszcze zalecają:

"Inną formą aktywizowania mogłoby być organizowanie spotkań - z kierownictwem resortu lub odpowiednio lokalnie kierownictwem sądu - sędziów wyróżniających się w poszczególnych dziedzinach"

To, że w Ministerstwie organizowane były narady najwyższych nadzorców z podsekretarzami stanu co do doskonalenia metod poganiania sędziów i ograniczania warcholstwa to słyszałem i w to wierzyłem. Natomiast nie wierzyłem, że pewien prezes pewnego sądu stosował jako środek motywacyjny zapraszanie najlepszych sędziów na spotkanie ze swą osobą, a potem na uroczysty obiad czy też kolację. Ale pewnie to była prawda, bo w końcu w resorcie mądrzy ludzie napisali że tak powinno się robić. Najwidoczniej uznali, że spożycie posiłku z prezesem daje motywację do dalszego zarywania nocy i pisania uzasadnień w czasie urlopu, żeby były w terminie. Ja bym tak daleko idącego wniosku nie wyciągnął... ale ja przecież nie jestem specjalistą od zarządzania zasobami ludzkimi.  Widać są jakieś amerykańskie badania, że to tak działa. Patrzmy dalej:

"Wydaje się celowe zapraszanie na uroczystość wprowadzania nowomianowanego sędziego na urząd, obok przedstawicieli władz, przodujących działaczy społecznych i przedstawicieli miejscowych środowisk robotników i chłopów. Wydaje się też, iż nowo mianowanego sędziego sądu wojewódzkiego powinno się przedstawić I Sekretarzowi KW PZPR i Wojewodzie, a sędziego sądu rejonowego - I Sekretarzowi Komitetu PZPR i naczelnikowi miasta siedziby sądu"

No dobra. Jak już pewnie wszyscy się domyślili wszystkie powyższe cytaty nie zostały zaczerpnięte z najnowszej instrukcji wprowadzania menadżerskiego sposobu motywowania sędziów. Pochodzą one z broszurki Ministerstwa Sprawiedliwości pod tytułem "Podstawowe kierunki pracy z kadrą sędziowską w resorcie sprawiedliwości" wydanej w styczniu 1977 r. Jak widać czasy się zmieniają, a wytyczne nie. Ale w końcu nie powinno to dziwić... wszak wtedy państwo miało nad sędziami pełną kontrolę, a dzisiaj ponownie dąży do osiągnięcia tego stanu. Po co więc wymyślać na nowo koło, skoro odpowiednie instrukcje już są...


Rzeczona broszurka zawiera znacznie więcej interesujących uwag i sugestii co do tego jak należy zarządzać sędziami. Jest w niej np. rozdział poświęcony ocenom okresowym sędziów... i naprawdę ciekawi mnie ile wytyczne z 1977 r. mają wspólnego z tym, co niedawno uchwalono. Któregoś dnia znowu do niej zajrzę...

wtorek, 1 września 2015

Kosztowna opieka


W  pozwach wnoszonych przez poszkodowanych w wypadkach drogowych dość często pojawia się pewien szczególny rodzaj roszczenia - roszczenie o zwrot kosztów opieki sprawowanej przez osobę bliską. Zazwyczaj chodzi o to, że jak ów połamaniec po wypisaniu ze szpitala był już w domu, to trzeba mu było pomóc umyć się, ubrać, ugotować obiad, zaprowadzić do lekarza, i to w sumie tak przez kilka godzin dziennie. Rzadko kiedy przy tym dla wykonania tych czynności zatrudniana jest faktycznie opiekunka, opiekę taką sprawują zwykle osoby bliskie - żona, partner, rodzice, dzieci. Skąd więc tutaj jakieś koszty? No cóż, ja też nie wiem, ale roszczenie wygląda zwykle tak, że sumuje się te wszystkie godziny opieki, mnoży je przez stawkę godzinową za usługi opiekuńcze stosowaną przez Ośrodek Pomocy Społecznej i tak otrzymanej sumy jako "kosztów opieki osoby trzeciej" żąda się od ubezpieczyciela sprawcy, powołując się na art. 444 §1 kc, i podpierając się "utrwalonym poglądem doktryny" że fakt sprawowania opieki przez osobę bliską nie wyklucza żądania zwrotu kosztów.

Od samego początku nie podobały mi się takie roszczenia - sprawiały wrażenie mocno naciąganych a miejscami nawet nieprzyzwoitych - bo przecież skoro małżonkowie winni są sobie wzajemną pomoc i opiekę to o jakich "kosztach" można tu mówić. No ale skoro jednolite orzecznictwo i doktryna, no i wszyscy zasądzają to pewnie tak trzeba, trudno. Ale pewnego dnia postanowiłem sprawdzić jak to jest naprawdę z tymi kosztami, i czy faktycznie istnieją jakieś poważne i przekonywające argumenty za zasądzaniem takich "kosztów". Postanowiłem więc sięgnąć do źródeł (zawsze jest to dobry pomysł) i oto co tam znalazłem.

Sam przepis art. 444 §1 kc stanowi:

"W razie uszkodzenia ciała lub wywołania rozstroju zdrowia naprawienie szkody obejmuje wszelkie wynikłe z tego powodu koszty."

Hmmm... przepis mówi, że zwrotowi na rzecz poszkodowanego powinny podlegać "wynikłe z uszkodzenia ciała koszty". Czy jednak opieka sprawowana przez żonę generuje jakieś "koszty"? Sięgnąłem więc do mądrości komentatorów, by ustalić czego nie rozumiem w tej sprawie i gdzie tkwi błąd w moim rozumowaniu. W "dużym" komentarzu Becka pod redakcją prof. dr hab. Krzysztofa Pietrzykowskiego znalazłem na ten temat tylko stwierdzenie, iż 

"fakt ponoszenia całego ciężaru opieki nad poszkodowanym w czasie leczenia i rehabilitacji przez członków najbliższej rodziny nie zwalnia osoby odpowiedzialnej od zwrotu kwoty obejmującej wartość tych świadczeń". 

Stwierdzenie to potwierdzałoby zatem tezę, iż poszkodowany ma prawo żądać zwrotu wartości świadczeń opiekuńczych świadczonych na jego rzecz przez własną małżonkę. Problem w tym, że stwierdzenie to wypowiedziano niejako ex cathedra, bez żadnego uzasadnienia tego poglądu. Komentator ograniczył się jedynie do powołania na jego poparcie sygnatur orzeczeń Sądu Najwyższego, z których teza ta miałaby wynikać, to jest  wyroków w sprawach I PR 28/69, II CR 365/73, i V CSK 57/11.


Następnie sięgnąłem do dostępnego w systemie Legalis komentarza elektronicznego Becka pod redakcją dr Konrada Osajdy, gdzie napisano, iż 

"Jeżeli w wyniku doznanego uszkodzenia ciała lub rozstroju zdrowia poszkodowanemu potrzebna jest opieka (stała lub tymczasowa - np. w czasie, gdy nie był w stanie samodzielnie funkcjonować), odszkodowanie obejmuje także koszty tej opieki. Nie jest konieczne, aby poszkodowany rzeczywiście opłacił koszty takiej opieki, stanowią ono element należnego poszkodowanemu odszkodowania nawet wtedy, jeśli opieka sprawowana była przez członków rodziny poszkodowanego nieodpłatnie Szkodą jest już bowiem konieczność zapewnienia opieki, natomiast zapewnienie sobie przez poszkodowanego taniej lub nawet nieodpłatnej opieki nie zmniejsza szkody."

Także i ten komentator nie uznał za stosowne przedstawić jakiegoś szerszego uzasadnienia swego poglądu, ograniczając się do wskazania, iż odpowiada on "trafnym" orzeczeniom Sądu Najwyższego wydanym w sprawach I PR 28/69, i II CR 365/73.

W trzecim komentarzu, tym razem z systemu LEX pod redakcją prof. Adama Olejniczaka znalazłem stwierdzenie, iż:

 "poszkodowany może domagać się zwrotu kosztów opieki nad nim i kosztów rehabilitacji poniesionych przez członków jego najbliższej rodziny "

tradycyjnie już chyba opatrzone jedynie powołaniem sygnatur kilku orzeczeń Sądu Najwyższego jako mających potwierdzać słuszność wyrażonego przez komentatora poglądu, to jest II CSK 474/06, I PR 28/69 i II CR 365/73;

Jak wynika z powyższego komentatorzy nie wnikali za bardzo w kwestię dlaczego poszkodowany ma dostać pieniądze za to, że żona się nim opiekowała po wypadku, odsyłając zgodnie do kilku orzeczeń Sądu Najwyższego: I PR 28/69, II CR 365/73   II CSK 474/06 i V CSK 57/11. Nie żebym nie ufał autorom komentarzy, bądź powątpiewał w ich zawodową kompetencję, ale te wszystkie lata za stołem sędziowskim nauczyły mnie, że każde powołanie na orzeczenie Sądu Najwyższego należy sprawdzać. Bo może się okazać, iż powołany judykat w rzeczywistości stwierdza coś zupełnie przeciwnego niż pan dr hab. adw. próbuje nam imputować.

A zatem po kolei, zacznijmy od najstarszego. Wyrok Sądu Najwyższego z dnia 4 marca 1969 r. sygn. akt I PR 28/69 . Teza tego orzeczenia brzmi:

"Pod rządem kodeksu cywilnego (art. 444 § 2) jest nadal aktualna wyrażona w orzecznictwie Sądu Najwyższego wykładnia art. 161 § 2 k.z., że prawo poszkodowanego z wypadku przy pracy do ekwiwalentu z tytułu zwiększonych potrzeb, polegających na konieczności korzystania z opieki osoby trzeciej, nie jest uzależnione od wykazania, iż poszkodowany efektywnie wydał odpowiednie kwoty na koszty opieki. Okoliczność zaś, że opiekę nad niedołężnym poszkodowanym sprawowali jego domownicy (żona lub córka, nie pozbawia go prawa żądania zwiększonej z tego tytułu renty uzupełniającej opartej na przepisie art. 161 § k.z. - podobnie jak nie powoduje utraty prawa do renty uzupełniającej za okres ubiegły fakt, że poszkodowany pozostawał w tym czasie na utrzymaniu rodziny (art. 444 § 2 k.c.)."

I już mamy pierwszy problem, bo jak wynika wyraźnie z tezy tego orzeczenia wyrażony w nim pogląd dotyczy roszczenia opisanego w art 444 §2 kc, czyli tzw. renty z tytułu zwiększonych potrzeb, nie zaś kosztów leczenia o których mówi art. 444  §1 kc. Jeśli zaś sięgniemy do uzasadnienia tego wyroku okaże się, że wydano go w sprawie, której przedmiotem było właśnie przyznanie renty uzupełniającej. Sąd Najwyższy w uzasadnieniu tego orzeczenia w ogóle nie odnosi się do kwestii traktowania kosztów opieki sprawowanej nad poszkodowanym jako "kosztów wynikających ze szkody", powoływanie się na owo orzeczenie w na poparcie roszczenia przewidzianego w art. 444 §1 kc jest zatem nie do końca uzasadnione.

Drugi z cytowanych wyroków, wyrok z dnia 4 października 1973 r. sygn. akt II CR 365/73 zawiera w swej tezie stwierdzenie, iż:

"Jeżeli pracująca zarobkowo żona - w celu pielęgnacji męża, który doznał uszkodzenia ciała na skutek czynu niedozwolonego - porzuciła pracę zarobkową i z tego powodu poniosła straty, poszkodowanemu przysługuje prawo żądania odszkodowania z tego tytułu w ramach art. 444 § 1 k.c. Jeżeli jednak taka pielęgnacja i opieka mogłaby być wykonywana przez osobę trzecią, wysokość odszkodowania z tytułu utraty zarobków przez żonę nie może przekraczać wynagrodzenia osoby mającej odpowiednie kwalifikacje do wykonywania tych czynności."

No cóż, pewnym plusem jest tutaj to, że to orzeczenie przynajmniej odnosi się do właściwego roszczenia, czyli roszczenia przewidzianego w art. 444  §1 kc. Ale teza odnosi się do przypadku utraty zarobków przez osobę bliską, która w skutek konieczności sprawowania opieki porzuciła pracę zarobkową. Jest to zatem inny przypadek niż opieka nad obłożnie poranionym po wypadku sprawowana przez 2-3 godziny dziennie, bo tego rodzaju opieka zwykle nie skutkuje utratą zarobków.  Ponownie też, jeżeli zerkniemy do uzasadnienia wyroku zobaczymy, iż Sąd Najwyższy wyrokował w sprawie, w której powód wywodził swe roszczenie z faktu, iż jego żona musiała zrezygnować z pracy by się nim opiekować, w skutek czego utraciła zarobki z tego tytułu. Co więcej z uzasadnienia tego wynika, iż Sąd Najwyższy uchylając zaskarżony wyrok Sądu Wojewódzkiego nakazał zbadanie "czy powód musiał korzystać z pomocy osoby trzeciej oraz czy opieka żony, spełniającej jednocześnie obowiązki zawodowe, nie była wystarczająca, skoro powód powrócił do domu po wypisaniu go ze szpitala i w związku z tym stan jego zdrowia mógł nie wymagać stałej opieki. ". To sugeruje, że zdaniem Sądu Najwyższego przesłanką żądania tego rodzaju odszkodowania jest fakt poniesienia szkody przez małżonka sprawującego opiekę - szkody polegającej na utracie zarobków w skutek porzucenia pracy. Jest to zatem pogląd zupełnie sprzeczny z poglądem jakoby odszkodowanie należało się za sam fakt sprawowania opieki.

Trzeci powoływany wyrok to wyrok  z dnia 15 lutego 2007 r. sygn. akt II CSK 474/06, w którego tezie wskazano:

 "1. Korzystanie z pomocy innej osoby i związane z tym koszty stanowią koszty leczenia w rozumieniu art. 444 § 1 k.c. Legitymacja czynna w zakresie żądania zwrotu tych kosztów przysługuje poszkodowanemu niezależnie od tego, kto sprawuje opiekę nad nim (osoba bliska, np. żona lub osoba inna).
  2. Ewentualny rozmiar roszczenia przysługującego poszkodowanemu, jeżeli konieczna jest mu pomoc innej osoby, zależy od wysokości dochodu utraconego przez żonę rezygnującą z pracy lub działalności gospodarczej, a gdy opieka może być wykonywana przez osobę trzecią - wysokość odszkodowania z tytułu utraty zarobków przez żonę nie może przekraczać wynagrodzenia osoby mającej odpowiednie kwalifikacje do wykonywania takiej opieki." 

Wyrok ten stanowi zatem w zasadzie powtórzenie stanowiska zawartego w cytowanym wyżej wyroku z dnia z dnia 4 października 1973 r. sygn. akt II CR 365/73. Ponownie bowiem Sąd Najwyższy stwierdza iż legitymacja czynna w wypadku roszczeń z art. 444  §1 kc przysługuje pozwanemu, zaś rozmiar roszczenia zależy od wysokości dochodu utraconego przez żonę, lecz nie może ono przekraczać kosztów zatrudnienia fachowej opiekunki. Sąd Najwyższy w uzasadnieniu tego orzeczenia odwołuje się zresztą wprost do swego wcześniejszego wyroku. Co ciekawe przy tym także i ta sprawa miała źródło w roszczeniu opartym o tezę, iż żona powoda w skutek konieczności sprawowania nad nim opieki utraciła dochody z prowadzonej działalności gospodarczej, zaś zasadniczą kwestią sporną było to, czy konieczne było osobiste sprawowanie przez nią opieki, czy też uzasadnione w tym przypadku byłoby zatrudnienie fachowej pomocy. Ponownie zatem orzeczenie to ma się nijak do roszczeń o zapłatę za opiekę faktycznie sprawowaną przez żonę według stawek stosowanych przez ośrodki pomocy społecznej.

Ostatnim z orzeczeń Sądu Najwyższego powoływanych "na poparcie" stanowiska o dopuszczalności  żądania zwrotu kosztów opieki sprawowanej przez żonę  jest wyrok z dnia 8 lutego 2012 r. sygn. akt V CSK 57/11. Wyrok ten jednak ponownie odnosi się wyłącznie do roszczenia o rentę z tytułu zwiększonych potrzeb, przewidzianą w art. 444 §2 kc. Wynika to zresztą wprost z jego sentencji:

"Renta z art. 444 §2 k.c. ma charakter kompensacyjny, stanowi formę naprawienia szkody. Nie jest to renta o charakterze socjalnym, a jej dochodzenie związane jest z ustaleniem szkody, pozostającej w adekwatnym związku przyczynowym ze zdarzeniem sprawczym. Celem renty jest naprawienie szkody, co nie oznacza, że może pokrywać tylko te wydatki, które poszkodowany rzeczywiście poniósł. Dla jej zasądzenia wystarcza bowiem samo istnienie zwiększonych potrzeb, bez względu na to, czy pokrzywdzony poniósł koszt ich pokrycia. Renta przysługuje także w sytuacji, w której opiekę sprawowali nieodpłatnie członkowie rodziny, czy też opiekunka."

Orzeczenie to ponownie zatem stanowi w zasadzie powtórzenie stanowiska zawartego w wyroku z dnia z dnia 4 marca 1969 r. sygn. akt I PR 28/69, to jest iż prawo do renty nie jest uzależnione od faktu poniesienia wydatków na realizację zwiększonych potrzeb, a co za tym idzie fakt sprawowania opieki nieodpłatnie przez osobę bliską nie wyklucza żądania renty. I zupełnie słusznie, ale ponownie ma się to nijak do kwestii żądania naprawienia szkody polegającej na tym, że żona po pracy opiekowała się mężem.


Pozostaje zatem odpowiedzieć na pytanie, czy w świetle powyższego można uznać za prawdziwe stwierdzenie komentatora, iż "poszkodowany może domagać się zwrotu kosztów opieki nad nim i kosztów rehabilitacji poniesionych przez członków jego najbliższej rodziny". Czy może on ująć wśród zgłaszanych roszczeń także roszczenie o "zwrot kosztów opieki sprawowanej przez żonę" w wymiarze 3 godzin dziennie według stawki MOPS dla usług opiekuńczych? Wydaje się że jednak nie. Powoływane na poparcie takiej tezy orzeczenia Sądu Najwyższego w sprawach sygn. akt II CR 365/73 i II CSK 474/06 dopuszczają jedynie żądanie zwrotu zarobków faktycznie utraconych przez ową żonę w związku z koniecznością sprawowania opieki nad mężem, a i to tylko do wysokości wynagrodzenia fachowej opiekunki. Nie ma w nich mowy o zwrocie wynagrodzenia należnego żonie za opiekę nad mężem. Z kolei wyroki zapadłe w sprawach sygn. akt I PR 28/69 i V CSK 57/11 odnoszą się do zupełnie innego roszczenia - do roszczenia o zapłatę renty z tytułu zwiększonych potrzeb, a zatem roszczenia mającego zupełnie inne przesłanki. Tu faktycznie Sąd Najwyższy dopuszcza zasądzenie, nawet z datą wsteczną, renty obejmującej także koszt zatrudnienia opiekunki, nawet jeżeli opieka była faktycznie sprawowana przez małżonka. Ale renta to nie to samo co zwrot kosztów, jeżeli więc powód reprezentowany przez zawodowego pełnomocnika domaga się wyraźnie zasądzenia kosztów opieki sprawowanej przez żonę jako "kosztów leczenia" na podstawie art. 444  §1 kc nie pozostaje chyba nic innego jak tylko oddalić w tej części powództwo.




Przy okazji pozdrawiam słuchaczy Akademii Jedi, bo podobno mnie pilnie czytają. Nie wierzcie na słowo. Sprawdzajcie. Nie wszytko jest takie, jak to opisują w komentarzach.
 

środa, 19 sierpnia 2015

Repetytorium

 
W licznych przechodzących przez moje ręce pismach procesowych dostrzegam często fundamentalne błędy dotyczące podstaw tego, czym powinien być i jak powinien przebiegać proces sądowy. Jakieś relikty czasów inkwizycyjności, pokłosie pobłażliwości sądów, wygodnictwo. Przewaga formy nad treścią, argumenta ad personam i ad misericordiam w miejsce argumentacji prawnej. Odwołania do absolutu i dogmatu w miejsce dowodów. Skupianie się na rzeczach nieistotnych i atakowanie całych stad chochołów. Traktowanie twierdzeń co do faktów jak nieistotnych dodatków do szerokiej argumentacji. Brrr... tragedia. Pomyślałem więc, może naiwnie, że krótkie repetytorium z podstaw procesu cywilnego niektórym mogłoby pomóc zrozumieć co robią źle. Przynajmniej w kwestii rzeczy najbardziej denerwujących moją częściowo skromną osobę.  

Po pierwsze szanowni państwo mecenastwo cechowe i pokątne, żądanie pozwu składa się z dwóch elementów: czego i dlaczego. Z "czego" jeszcze nie ma tak wielkiego problemu - chociaż nadal trafiają się fachowi, którzy zapominają o podaniu daty końcowej naliczania odsetek albo o wskazaniu treści oświadczenia opublikowania którego żądają. "Dlaczego" natomiast dla wielu jest albo czarną magią albo jedynie zbędnym dodatkiem do lamentacji pod tytułem "oj wielka jest krzywda mego klienta, oj jak strasznie on cierpi". A to przecież jest bardzo proste. Przecież orzekanie w sprawach cywilnych to w zasadzie rozwiązywanie prostych funkcji logicznych (czy jakoś tak, z matematyki byłem zawsze noga) - jeżeli prawdziwe jest A i prawdziwe jest B ale jednocześnie nieprawdziwe jest C wtedy się cośtam się należy. To A, B, C to tzw - uwaga, trudne słowo - przesłanki roszczenia. Jeżeli zatem chce się coś uzyskać to należy wykazać, że fakty od zaistnienia których zależy uwzględnienie roszczenia miały miejsce. To zaś wymaga przede wszystkim powołania się na te fakty już w pozwie. I to najlepiej od razu, wyraźnie i w punktach, bo to ułatwi życie wszystkim - autor będzie od razu widział czy czegoś nie zapomniał, przeciwnik będzie wiedział, do czego ma się odnieść, a sąd będzie widział o co w sprawie chodzi. I najlepiej gdyby nie powoływano się na nic więcej, bo nic więcej w zasadzie nie potrzeba.

Po drugie, oprócz przedstawienia faktów należy też przedstawić dowody. I to nie byle jakie dowody, ale dowody prawdziwości twierdzeń co do faktów stanowiących podstawę roszczenia. I tu pojawia się zwykle kolejny problem, wiążący się zresztą z poprzednim. Autorzy pozwów, jak i odpowiedzi na pozew, wydają się nie zauważać, że jakiś czas temu ustawodawca zdecydował o odejściu od zasady prawdy materialnej i wiążącego się z nią procesu inkwizycyjnego na rzecz prawdy formalnej i procesu kontradyktoryjnego. Inaczej mówiąc teraz zadaniem sądu jest wyłącznie sprawdzić, czy twierdzenia faktyczne, na których strona opiera swoje roszczenie albo zarzut zostały należycie udowodnione. Dowody powinny być więc zgłaszane na okoliczność prawdziwości konkretnego twierdzenia faktycznego. Twierdzę że zawarliśmy umowę, i na dowód tego przedstawiam tę umowę z podpisem pozwanego. Twierdzę, że towar dostarczyłem, i na dowód tego przedstawiam świadka, który osobiście zaniósł paczkę powodowi. A co mamy zamiast tego? Ano mamy zgłaszanie dowodów "na okoliczność relacji powoda z pozwanym" albo co gorsza "na okoliczność przebiegu postępowania reklamacyjnego"-  i leci lista kilku świadków albo kilka tomów dokumentów obejmujących wszystko co strony sobie wzajemnie przesłały. Zupełnie tak jakby autor uważał, że jego rola ogranicza się do wskazania sądowi, co ewentualnie warto by w tej sprawie sprawdzić - a przecież nie na tym polega proces kontradyktoryjny.

Z tym ponownie wiąże się trzecie, równie ważne. Otóż zdecydowanie zbyt często zapomina się, że postępowanie dowodowe nie służy ustalaniu faktów, a potwierdzaniu że miały bądź nie miały miejsca. Inaczej mówiąc dowody przeprowadzane przed sądem nie mogą służyć wyłącznie ustalaniu tego jakie ewentualnie zarzuty czy twierdzenia faktyczne będą mogły jeszcze zostać zgłoszone. Często jednak zgłaszane są wnioski o dopuszczenie dowodu z dokumentacji, o przesłuchanie świadków albo o dopuszczenie dowodu z opinii biegłych, bez wskazania konkretnych faktów, które owe dowody mają potwierdzić. Ot po prostu pełnomocnik pozwanego chce żeby biegły z zakresu ruchu samochodowego policzył wszystko i sprawdził, czy przypadkiem nie można by czegoś powodowi zarzucić. Albo żeby biegły z zakresu budownictwa sprawdził, czy ten dach za który powód żąda zapłaty na pewno jest wykonany dobrze. Podobnie zgłasza się wniosek o przesłuchanie kilku albo i kilkunastu świadków tylko dlatego, że mogą coś w sprawie wiedzieć, bo np byli w tym samym miejscu, albo ich nazwisko pojawia się gdzieś w papierach. Tak trafił mi się kiedyś wniosek o przesłuchanie kilkunastomiesięcznego dziecka, które wymieniono w notatce policyjnej jako pasażera samochodu, a od którego pełnomocnik pozwanego chciał się dowiedzieć czegoś o "przebiegu zdarzenia i jego następstwach". Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że jest to spowodowane niedostosowaniem procedury do wymogów postępowania kontradyktoryjnego - brakiem regulacji dotyczących fazy poszukiwania dowodów (tzw. "discovery") - ale to nie jest powód by wysługiwać się przy tym sądem. Należy raczej przemówić do rozsądku ustawodawcy, by istniejącą lukę załatał.

Ostatnie na co przy tej okazji chciałbym zwrócić uwagę, to jakość argumentacji przedstawianej w uzasadnieniu pisma procesowego. Niestety bowiem króluje chyba zasada, że im więcej tym lepiej. Zamiast ograniczyć się do wskazania faktów będących podstawą zgłaszanego roszczenia pojawiają się rozwlekłe elaboraty albo wyciągi z baz orzecznictwa sądowego.  Czasami ktoś próbuje udawać (mam nadzieję) głupszego niż jest, prezentując jakąś niezwykle "oryginalną" wykładnię przepisu jako coś oczywistego, i nie starając się nawet uzasadnić swego poglądu. A nawet jeśli próbuje to zwykle przybiera to postać powołania się na to jedno orzeczenie Sądu Najwyższego z lat '70, w którym faktycznie taki pogląd wyrażono, przy jednoczesnym pominięciu milczeniem kilku albo i kilkunastu późniejszych orzeczeń, w których wyrażono pogląd odmienny. Czyżby autor takiego pisma uważał, że kieruje je do kogoś, kto nie orientuje się w podstawowych kwestiach i nie jest świadomy tego, że utrwalona linia orzecznicza jest inna? Mnie osobiście by to obrażało. To samo zresztą dotyczy tych, którzy powołują się na orzeczenia, których teza jako-tako pasuje do wywodzonego argumentu, bez oglądania się na to, czy stan faktyczny, w którym je wydano jest choćby zbliżony do stanu faktycznego sprawy, w której je zgłaszają na poparcie swych twierdzeń. A skoro jesteśmy przy podobieństwie stanów faktycznych... panie mecenaski i panowie mecenasowie, wysokość odszkodowań dla rodzin ofiar katastrofy samolotu CASA jak i dla rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej ustalona została w drodze ugody ze Skarbem Państwa. Inaczej mówiąc są to kwoty, które Skarb Państwa był gotów z takich czy innych, mniej lub bardziej politycznych przyczyn zapłacić, co nie oznacza iż były to kwoty "odpowiednie" w rozumieniu art. 446 §4 kc. Powoływanie się na "precedens smoleński" w sprawie zadośćuczynienia dla rodziny ofiary wypadku drogowego jest zatem odrobinę nie na miejscu.

Na koniec chciałbym podzielić się też pewnym spostrzeżeniem. Otóż zauważyłem, że częstą reakcją na stwierdzenie z mojej strony, iż dokładnie przeczytałem akta jest strach w oczach pełnomocników. Strach przechodzący w przerażenie, gdy zaczynam wyliczać twierdzenia faktyczne zgłoszone przez strony i wskazywać które z nich są, a które z nich nie są przesłankami zgłoszonego roszczenia. A jak już zacznę "przez zadawanie pytań dążyć do tego, by strony uzupełniły twierdzenia faktyczne", albo dopytywać się jaki konkretnie fakt miałby być potwierdzony przez tego konkretnego świadka to odpowiedzią jest często błagalna prośba o termin na złożenie pisma. Ale cóż, jak kontradyktoryjność to kontradyktoryjność...



piątek, 31 lipca 2015

Z pamiętnika pewnego sędziego


Oj, coś czuję że wkrótce będę musiał obsądzić jedną z TYCH spraw. Nic jeszcze oficjalnie do mnie nie dotarło, ale ulica już wie, że złapano zbrodniarza, który powinien ponieść surową karę, bo jego wina jest oczywista. Wie i się domaga. Ech... to będzie długi dzień. I padnie bardzo dużo nieprzyjemnych słów.
 - - - 
 Dostałem dokumenty w TEJ sprawie. I nie wiem o co chodzi. Czytam to, czytam i nijak nie widzę tego obwołanego na całe miasto zbrodniarza. Zarzut główny przypięty w zasadzie nie wiedzieć do czego, dowody niby jakieś są ale jak się im przyjrzeć to wiele się z nich nie wyrzeźbi. Jest tylko człowiek który się ewidentnie komuś nie spodobał. I tłum, który gęstnieje.
- - -
Przesłuchałem tego "wroga publicznego" tego "zbrodniarza", co miał okazać lekceważenie dla prawa, którego oczywiście wszyscy ci oskarżający go co do joty przestrzegają i nigdy by im przez myśl nie przyszło żeby było inaczej. Nie było to przyjemne. Oskarżyciel zachowywał się tak jakby moja rola miała ograniczyć się do przystawienia pieczęci, jakby kwestia winy i właściwej kary nie podlegała dyskusji. I jeszcze ta publiczność... ten tłum święcie przekonany o słuszności oskarżenia, nie dopuszczający do siebie myśli, że może się mylić. Tłum, który gdyby mu pozwolono najchętniej sam by tego człowieka ukamieniował. Sam oskarżony w zasadzie niewiele mówił, wydawał się przytłoczony tym wszystkim, jakby nie rozumiał co ci ludzie od niego chcą. W zasadzie to się przyznał do tego co mu zarzucono, ale jak dla mnie to to, co zrobił to nie jest żadna zbrodnia. Muszę to przemyśleć.
- - - 
Siedziałem. Myślałem. Zapytałem nawet żony o radę. I nijak nie rozumiem czego ci wszyscy ludzie chcą od tego człowieka. Przecież nie zrobił im żadnej krzywdy, a jeśli już to nie taką, za którą należałaby mu się kara według prawa, którego zastosowania się ode mnie oczekuje. Tłum na ulicach gęstnieje i żąda sprawiedliwości, przy czym doskonale wie, że tylko wyrok skazujący na najwyższy możliwy wymiar kary będzie sprawiedliwy. Założyłbym się, że gdyby wyciągnąć z tego tłumu dowolną osobę i przepytać ją o co w ogóle w tej sprawie chodzi to okazałoby się, że wie ona tylko tyle, że to bandyta i należy go ukarać. Całe szczęście że mamy jeszcze prawo, i że wydawanie wyroków należy do mnie, a nie do tłumu. Przynajmniej szczęście dla tego "zbrodniarza"
- - -
Jest źle. Coraz gorzej. Okazuje się, że to nie tylko tłuszcza żąda jedynie słusznej kary dla tego człowieka, ale i wiele ważnych osobistości. Przemawiają, wygłaszają mowy, występują publicznie i wszyscy domagają się "sprawiedliwości", czyli tego, żebym wydał surowy wyrok. Jeden nawet pozwolił sobie mi przypomnieć, że moim zadaniem jest służyć społeczeństwu, więc mam obowiązek orzekać zgodnie ze społecznymi oczekiwaniami. Taa... ciekawe jak by gadał, gdyby znalazł się na miejscu tego człowieka, czy też uważałby że skoro ludzie uważają, że jest winny to znaczy że powinien ponieść karę. No nic. Psy szczekają a karawana idzie dalej. Róbmy swoje.
- - -
Szczekanie psów stało się coraz bardziej natarczywe. To już nie jest gadanie że wyrok musi być zgodny z wolą ludu. To już jest gadanie co trzeba będzie zrobić ze mną, jeżeli się nie dostosuję do społecznego poczucia sprawiedliwości. Przed budynkiem pikieta domagających się "sprawiedliwości" czyli wyroku takiego jak ktoś im powiedział że powinien być. Dowiedziałem się też, że moje prawo do wydawania wyroków zgodnie z własnym sumieniem nie oznacza prawa do wyrokowania inaczej niż życzy sobie ulica. I to padło z ust człowieka, który winien dbać o to, by każdy obywatel miał prawo do sprawiedliwego rozpoznania jego sprawy. Widać mamy nową definicję sprawiedliwości.
- - - 
Myślałem że znalazłem rozwiązanie. Że rzucę tej watasze jakiś ochłap niech nasyci żądzę krwi. Poświęcę mały kawałek sumienia ale zdołam ocalić tego zaszczutego człowieka. Z przesłuchania i dowodów wyszło mi, że można go skazać za pomniejszy występek którego się dopuścił. Karę dałem surową, wszak cel uświęca środki. Ale niestety, nie pomogło. Tłum nadal żąda krwi, i jest coraz bardziej zuchwały. Chyba trzeba to przeciąć. Pokazać im że to ja, a nie oni tu decyduję, bo to mnie a nie im powierzono sprawowanie sądów.
- - -
Jest źle. Z różnych stron, mocno nieformalnie docierają do mnie "przyjacielskie rady" żebym wsłuchał się w głos społeczeństwa, bo mogę mieć kłopoty. Jakie kłopoty nie wiem, ale wypowiedzi co niektórych ważnych i poważanych publicznie osobistości zawierają aż nadto wyraźne sugestie. Będą skargi. Dużo skarg. Do wszystkich instancji. Zostanę obrzucony błotem, oskarżony o przekupstwo, nieuctwo, stronniczość, współudział, czy co tam jeszcze innego wymyślą. Będą próbowali mi zaszkodzić, doprowadzić do usunięcia z urzędu tak czy inaczej. Będą groźby, pojawią się ludzie nawołujący do skrzywdzenia mnie i mojej rodziny.  Sprawiedliwość ludowa nie uznaje sprzeciwu.
- - -
Nie wiem co zrobić. Poradziłem się kolegi po fachu, ale on nie tylko nie uspokoił mnie, ale i zasiał jeszcze większe wątpliwości. On też kiedyś naraził się "społeczeństwu" i wydał wyrok inny niż ulica chciała. Po tym wszystkim musiał gęsto się tłumaczyć i udowadniać, że rzucane na niego oskarżenia są fałszywe a on sam nie jest wielbłądem. Ciągle pisał jakieś wyjaśnienia do najbzdurniejszych zarzutów. Przez rok jeździł się tłumaczył, a na koniec i tak mu znaleźli jakąś drobną niezgodność w papierach i kariera mu się skończyła. Dostawał pogróżki, niszczono jego majątek, prześladowano jego rodzinę. Na koniec swej historii powiedział mi, żebym się trzymał i zrobił tak, jak należy. Ale co to znaczy?  
- - -
Zdecydowałem. Mam dość. Nie będę robił za ostatniego sprawiedliwego i składał swego życia na ołtarzu Temidy, poświęcając dobro swoje i swojej rodziny by odeprzeć tłum pragnący krwawej zemsty. Nic mi z tego nie przyjdzie, nikt mnie za to nie pochwali, nie będzie szanował, nie nagrodzi choćby dobrym słowem. Nie mam ochoty na zeskrobywanie z siebie błota i udawanie że deszcz pada jak plują mi w twarz. Skoro zebrane społeczeństwo życzy sobie żeby moje wyroki były zgodne ze społecznym poczuciem sprawiedliwości - to niech ma. Jeśli odpowiada im to, że sędzia przy wyrokowaniu kieruje się oczekiwaniami możnych tego świata i podburzonego przez nich tłumu - to dobrze. Jak uważają że sami nigdy nie znajdą się w sytuacji, gdy ktoś ich o coś fałszywie oskarży, a tłum zażąda surowej kary - proszę bardzo.  Chcą żebym ukrzyżował tego człowieka? Proszę bardzo. Chcą żebym jednocześnie wypuścił z więzienia prawdziwego bandytę? Proszę bardzo. Klient nasz pan. Zamówione - zrobione. Chcecie - macie.  

Ale ja umywam ręce. Ta krew niech spadnie na nich.
 

sobota, 11 lipca 2015

Poprawką w immunitet


W prasie pojawiły się informacje na temat uchwalonej przez Sejm w dniu 10 lipca 2015 "ustawy o zmianie ustawy o prokuraturze, ustawy o wykonywaniu mandatu posła i senatora, ustawy o ochronie danych osobowych, ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej – Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu oraz ustawy o Rzeczniku Praw Dziecka". Niestety dziennikarze jak zwykle nie zdołali się wspiąć na wysokość zadania, i to co napisali nie bardzo się ma do tego, co naprawdę uchwalono. Tytuły (a sądząc po komentarzach do artykułów spora część czytającego społeczeństwa czyta tylko tytuły) sugerują, że oto uchylono ustawowo immunitety "w sprawach drogowych", znaczy się te bezkarne darmozjady będą teraz płacić mandaty jak zwykli ludzie:

"Umożliwienie karania mandatami posłów i senatorów oraz m.in. prokuratorów przewiduje projekt nowelizacji kilku ustaw, który w piątek przyjął Sejm." - Gazeta.pl 

"Sejm przegłosował, że posłowie, senatorowie, prokuratorzy, sędziowie i inni urzędnicy państwowi będą karani mandatami za wykroczenia drogowe." - Radio Zet 

"Sejm: Parlamentarzyści, prokuratorzy i sędziowie bez immunitetów w sprawach drogowych" - Gazeta Prawna

"Sejm ograniczył immunitety posłów, senatorów, prokuratorów i sędziów w sprawach drogowych" - Rzeczpospolita

Jeśli jednak zajrzymy do uchwalonego projektu ustawy to zobaczymy tam taki oto przepis:

W przypadku popełnienia przez posła lub senatora wykroczenia, o którym mowa w rozdziale XI ustawy z dnia 20 maja 1971 r. – Kodeks wykroczeń (Dz. U. z 2010 r. Nr 46, poz. 275, z późn. zm.), przyjęcie przez posła lub senatora mandatu karnego albo uiszczenie grzywny, w przypadku ukarania mandatem karnym zaocznym, o którym mowa w art. 98 § 1 pkt 3 ustawy z dnia 24 sierpnia 2001 r. – Kodeks postępowania w sprawach o wykroczenia (Dz. U. z 2008 r. Nr 133, poz. 848 z późn. zm. 4), stanowi oświadczenie o wyrażeniu przez niego zgody na pociągnięcie go do odpowiedzialności w tej formie.”.

Przepis w zasadzie tej samej treści dopisano także do ustaw ustrojowych dotyczących Generalnego Inspektora Danych Osobowych, Prezesa IPN, Rzecznika Praw Dziecka, a także prokuratorów a ostatecznie - wbrew opinii ekspertów wskazujących na wątpliwości konstytucyjne - także i sędziów. Tym jednak zajmiemy się później. Na razie stwierdzimy tylko to, co widać na pierwszy rzut oka po przeczytaniu przepisu - że dziennikarze jak zwykle nie zrozumieli co usłyszeli. Rzeczona nowelizacja bynajmniej nie wyłącza immunitetu w sprawach o wykroczenia, co więcej - nawet go nie ogranicza a już na pewno sama przez się nie pozwala karać mandatami posłów, senatorów, sędziów itp. Jedyne co wprowadza to "szybką ścieżkę" dla zrzeczenia się immunitetu poprzez przyjęcie mandatu. Inaczej mówiąc gdyby dziennikarze rzetelnie wykonywali swoją pracę to napisali by, że posłowie i senatorowie będą płacić mandaty, jeśli zechcą. A sędziowie - no cóż, tu dochodzimy do zasadniczego problemu z tą ustawą. Problemu, który by nie wystąpił, gdyby państwo posłowie słuchali ekspertów od legislacji, którzy tłumaczyli im, że bez zmiany Konstytucji nie można tą ustawą objąć sędziów. 

By zrozumieć w czym tkwi źródło problemu należałoby poruszyć cały szereg kwestii, co zajęłoby jednakże bardzo dużo miejsca. Dlatego nie będę teraz się rozwodził nad kwestią różnicy pomiędzy immunitetem formalnym który mają parlamentarzyści i immunitetem materialnym, który w wypadku wykroczeń przysługuje sędziom. Nie będę wiec też czynił rozważań, czy w ogóle możliwe jest następcze zrzeczenie się immunitetu materialnego poprzez przyjęcie mandatu, skoro osobie mającej taki immunitet mandatu wręczać nie wolno. Przejdę od razu do Konstytucji i tego co tam napisano  na temat immunitetu parlamentarnego i immunitetu sędziowskiego. Bo niestety dla pań posłanek i panów posłów już proste porównanie tych przepisów obnaża rozmiar palniętego przez nich głupstwa. Jeżeli oczywiście można tak określić ich legislacyjne "dzieło".

Immunitet parlamentarny przewidziany został w art. 105 Konstytucji RP, a najbardziej interesować nas tu powinny ustępy 2, 4 i 6, które stanowią:

2. Od dnia ogłoszenia wyników wyborów do dnia wygaśnięcia mandatu poseł nie może być pociągnięty bez zgody Sejmu do odpowiedzialności karnej.

4. Poseł może wyrazić zgodę na pociągnięcie go do odpowiedzialności karnej. W takim przypadku nie stosuje się przepisów ust. 2 i 3.

6. Szczegółowe zasady pociągania posłów do odpowiedzialności karnej oraz tryb postępowania określa ustawa

Czyli tak: posła można pociągnąć do odpowiedzialności karnej tylko za zgodą Sejmu, udzieloną w sposób przewidziany w ustawie, ale poseł może zrzec się immunitetu wyrażając zgodę na pociągnięcie do odpowiedzialności. Konstytucja na to pozwala i wprost to przewiduje, stwierdzając że w takim przypadku nie stosuje się przepisu o konieczności uzyskania zgody Sejmu. A że sposób wyrażania zgody, jak wszystko inne w tej kwestii, określa ustawa to nic nie stoi na przeszkodzie temu, żeby można było takiej zgody udzielić po prostu przyjmując mandat, bez wszczynania całej procedury uchylenia immunitetu. Tu nie ma żadnego problemu, przynajmniej ze strony konstytucyjnej. Popatrzmy jednak co w tej samej kwestii Konstytucja mówi o sędziach. Interesować nas będzie art. 181 Konstytucji, który stanowi:

Sędzia nie może być, bez uprzedniej zgody sądu określonego w ustawie, pociągnięty do odpowiedzialności karnej ani pozbawiony wolności. Sędzia nie może być zatrzymany lub aresztowany, z wyjątkiem ujęcia go na gorącym uczynku przestępstwa, jeżeli jego zatrzymanie jest niezbędne do zapewnienia prawidłowego toku postępowania. O zatrzymaniu niezwłocznie powiadamia się prezesa właściwego miejscowo sądu, który może nakazać natychmiastowe zwolnienie zatrzymanego.

I tyle. To wszystko co Konstytucja mówi o immunitecie sędziowskim. Pociągnięcie sędziego do odpowiedzialności karnej wymaga zgody sądu określonego w ustawie. Nic więcej, a przede wszystkim nie ma tu ani słowa o możliwości wyrażenia przez sędziego zgody na pociągnięcie go do odpowiedzialności. Nie ma odpowiednika art. 105 ust 4 Konstytucji. A zatem sędzia, w odróżnieniu od posła czy senatora, nie może wyrazić zgody na pociągnięcie go do odpowiedzialności karnej. Nie może zrzec się immunitetu i to ani wyraźnie ani w sposób dorozumiany przez przyjęcie mandatu. Nie może, bo Konstytucja mu na to nie pozwala. Koniec. Kropka. Causa finita. Nie ma tu z czym dyskutować. I bynajmniej nie jest tak że jak coś nie jest zabronione to jest dozwolone. Jeżeli ustawodawca przewidział wyjątek od zasady, że posła chroni immunitet (zgoda posła wyłącza stosowanie art.105 ust 2 Konstytucji) to znaczy że ten wyjątek dotyczy tylko posłów i nikogo więcej. To wynika z podstawowych reguł wykładni przepisów, które powinien znać każdy student pierwszego roku prawa, o ile uważał na zajęciach z prawoznawstwa. Exceptiones non sunt extendendae - wyjątków nie można interpretować rozszerzająco. Jeżeli przy posłach wprowadzono wyjątek a przy sędziach nie, to znaczy że ustawodawca zdecydował, by do sędziów go nie stosować. A skoro jesteśmy przy łacinie, to należy przywołać jeszcze jedną paremię dotyczącą tej kwestii: Lex superior derogat legi inferiori - prawo wyższego rzędu ma pierwszeństwo przed prawem niższego rzędu. Konstytucja ma pierwszeństwo przed ustawą, a zatem ustawa nie może regulować kwestii immunitetu sędziowskiego inaczej niż Konstytucja - i to niezależnie od tego co uważają panie posłanki i panowie posłowie.

Efekt "tfurczości" legislacyjnej jest więc taki, że uchwalone (niemal jednomyślnie) przez Sejm przepisy pozwalające sędziom zrzekać się immunitetu w sprawach o wykroczenia drogowe nigdy nie będą mogły zostać zastosowane, bo pierwszeństwo przed nimi ma przepis art. 181 Konstytucji. Konstytucja stanowi, że sędziego można pociągnąć do odpowiedzialności karnej (także za wykroczenie) tylko za zgodą sądu wskazanego w ustawie. To zaś oznacza że wszelkie ustawy przewidujące inny tryb pociągnięcia do odpowiedzialności - czy to za zgodą sędziego czy bez niej - jako akty niższego rzędu muszą ustąpić przed przepisem Konstytucji, który w tym przypadku stosowany jest wprost. Jeśli zatem ów twór legislacyjny wejdzie w życie (a mając na uwadze okres przedwyborczy jest to prawdopodobne) to będą ono nie tylko wprost sprzeczne z Konstytucją ale i martwe od samego początku. No ale kto by tam słuchał jakichś ekspertów skoro wyborcy tego oczekują...