Obsługiwane przez usługę Blogger.

piątek, 22 czerwca 2012

Uzasy, ach uzasy...

Czemu służy wniesienie wniosku o uzasadnienie? No niewątpliwie uzyskaniu pisemnego uzasadnienia wyroku. A do czego potrzebne jest uzasadnienie? Ano do wielu rzeczy:

Po pierwsze uzasadnienie jest potrzebne temu, kto przegrał, żeby mógł się dowiedzieć dlaczego i ewentualnie wnieść apelację, jeżeli nie zgadza się z tym, co orzekł sąd. Tutaj wydaje się, że nie ma wątpliwości, że w takim przypadku uzasadnienie należy się jak psu miska... ale czy na pewno? Bo jak w takim kontekście ocenić wniosek o uzasadnienie wniesiony przez pozwanego, który uznał powództwo? Czyżby nie wiedział dlaczego przegrał? Albo co uznał? Czego on się spodziewa po takim uzasadnieniu poza stwierdzeniem, że pozwany uznał dług, więc sąd zasądził? Jak ocenić taki wniosek wniesiony przez powoda, który na ostatniej rozprawie (sprawa o eksmisję) oświadczył, że pozwany się wyprowadził, więc powództwa nie popiera, ale go nie cofa, bo jego pełnomocnictwo na to nie pozwala? Czyżby nie wiedział, dlaczego powództwo oddalono?

Po drugie uzasadnienie jest potrzebne temu, kto zgadza sie z orzeczeniem, ale oczekuje, że będzie potrzebował „podeprzeć się” tymże uzasadnieniem w jakiejś innej sprawie, sporze czy dyskusji. Przedstawić stanowisko jako argument mający przekonać interlokutora, iż jego argumenty są niesłuszne, albo nie mają szans w sądzie. I słusznie, bo jeżeli dzięki temu kolejna sprawa nie trafi do sądu to wszyscy na tym skorzystają. Nie mam nic przeciwko pisaniu takich uzasadnień, nawet gdy wnosi o nie tylko strona wygrywająca. Ale czy faktycznie wszystkie wnioski „wygranych” temu służą? Rozumiem, że pisemne motywy wyroku mogą być potrzebne w sprawach nietypowych, precedensowych, czy też tam, gdzie zgłoszony został jakiś poważny zarzut. Ale po co „seryjnemu” powodowi kilkanaście czy kilkadziesiąt niemal identycznych uzasadnień w sprawach o zapłatę, gdzie jedyny zarzut pozwanego był taki, że nie ma z czego zapłacić? Po co mu uzasadnienie w sprawie, w której pozwany uznał powództwo? Żeby mieć dowód że pozwany uznał dług? A nie wystarczy mu kopia pisma pozwanego z tymże uznaniem?

Dobra. To były te „przyzwoite” powody żądania uzasadnienia. Teraz przejdziemy do tych mniej przyzwoitych, tych, co to niektórzy udają że ich nie ma. Do tych, których składanie spowodowało, że rezygnacja z pobierania opłaty za uzasadnienie okazała się błędem. No to jedziemy:

Po trzecie uzasadnienie potrzebne jest pełnomocnikowi, który nie przyszedł na rozprawę żeby się dowiedzieć jaki był wyrok i dlaczego. Z całym szacunkiem, może bym i uwierzył, że to dlatego, że nie można być w dwóch miejscach na raz i że trudno jest uzyskać informację telefonicznie, no i że terminy biegną więc z ostrożności procesowej itd. ale niestety zbyt wiele widziałem. Widziałem na przykład wniosek o uzasadnienie, który pełnomocnik (nieobecny na rozprawie) nadał na poczcie kilka godzin po ogłoszeniu wyroku. Ponieważ zaś nikogo na rozprawie nie było (i nikt w tej sprawie nie dzwonił) oznacza to, że osoba składająca ten wniosek nie mogła wiedzieć jaki zapadł wyrok i czy w ogóle zapadł. Wiele razy zdarzało mi się, że w sprawach, gdzie odroczono ogłoszenie orzeczenia wpływał wniosek o uzasadnienie. I to wniesiony następnego dnia rano, więc proszę mi tu nie wciskać kitu, że to z ostrożności żeby nie uchybić terminowi. Rozumiem wysłać taki wniosek po bezskutecznej próbie dodzwonienia się do sekretariatu ale tutaj ewidentnie nie próbowano. Po prostu wysłano prośbę o informację jaki jest wyrok i dlaczego. A że udzielenie takiej informacji kosztowało kilka godzin pracy sędziego? Ano trudno, pana mecenasa to przecież nic nie kosztowało, bo uzasadnienie jest za darmo. Chciałbym też uzyskać wytłumaczenie dlaczego (a policzyłem dokładnie) w ciągu ostatniego miesiąca musiałem wydać dwanaście postanowień o odmowie sporządzenia uzasadnienia ponieważ w sprawie zapadł wyrok zaoczny? To też „z ostrożności”? A co pięcioma wnioskami tego samego powoda, które oddaliłem, bo na rozprawie w danym dniu nie zapadł wyrok, tylko rozprawę odroczono? Żeby było ciekawej pięcioma wnioskami w trzech sprawach? Czy tylko mi się wydaje, że ktoś tu „z automatu” wysyła wnioski o uzasadnienie po każdym terminie rozprawy nawet nie próbując ustalić co się działo na rozprawie? A nawet nie wysyła, tylko składa na biurze podawczym? Jaki to „interes klienta” uzasadnia takie postępowanie?

Po czwarte uzasadnienie potrzebne jest „żeby ładnie zakończyć akta”. Właśnie po to. Nie po to, by je mieć na wszelki wypadek. Nie po to, żeby w razie potrzeby sięgnąć do podanej w nich argumentacji. Po prostu akta kierowane do archiwum wyglądają wtedy „porządniej”, więc w kancelarii (tudzież departamencie prawnym) ustalono, że w każdej sprawie należy żądać uzasadnienia. O tym dowiedziałem się z dobrego źródła krótko po tym jak zarwałem noc, by w terminie napisać cztery uzasadnienia na wniosek tegoż właśnie powoda.  No i co miałem zrobić? Napisać skargę od Izby? Ale na co? Przecież pan mecenas ma prawo żądać uzasadnienia i tylko z tego prawa korzysta.

Po piąte wniosek o uzasadnienie składa się dlatego, że wtedy odpis wyroku dostaje się za darmo, a nie za 6 zł. Słyszałem nawet że pewien pełnomocnik bez żenady to przyznał, uzasadniając to oczywiście obowiązkiem dbania o interes klienta. Bo w końcu jak dzięki temu klient zaoszczędzi 6 zł to to będzie w jego interesie. Jak widać nie widział nic złego w tym, że zaoszczędzenie przez jego klienta 6 zł kosztowało kilka godzin pracy sędziego. No i co? Napisanie takiego uzasadnienia to także była „nieodłączna część pracy sędziego”?

Dlatego z utęsknieniem oczekuję zakończenia nieudanego eksperymentu pod nazwą „brak opłaty kancelaryjnej od wniosku o uzasadnienie” i powrót do starych sprawdzonych zasad, wprowadzonych po tym, jak w 1938 r. postanowiono usprawnić postępowania. Jestem przekonany, że wprowadzenie tych opłat zlikwiduje wiele patologii związanych z takimi wnioskami, co wszystkim wyjdzie na dobre. W zasadzie nie miałbym też nic przeciwko przywróceniu także paru innych rozwiązań z przeszłości, na przykład opłat od załączników. Może skończyłoby się wtedy zalewanie sądów makulaturą, w myśl zasady że waga argumentów zależy od wagi pisma. Ale to, ponownie, temat na inną dyskusję.

piątek, 15 czerwca 2012

Nowelizacja, czyli wraca nowe

Ogłoszono właśnie, że Ministerstwo Sprawiedliwości prowadzi prace nad nowelizacją ustawy o kosztach sądowych w sprawach cywilnych, mającej na celu poprawienie największych błędów w tej ustawie. No i dobrze, szkoda tylko że tak późno, bo trzeba to było zrobić jakieś pięć lat temu. A najlepiej to w ogóle tej ustawy nie uchwalać, bo chwały to ona swym autorom nie przynosi. Ale popatrzmy, co oni nam tam teraz proponują....

No tak... Proponuje się wprowadzenie zasady, że opłata od wniosku o zasiedzenie będzie odtąd opłatą stosunkową, zależną od wartości rzeczy, a nie opłatą w stałej, sztywnej wysokości. I jest to bardzo dobra koncepcja, bo o ile w dużych miastach kwota 2.000 zł (a tyle wynosi dziś opłata od wniosku o zasiedzenie) to zwykle jedynie drobny ułamek wartości gruntu którego dotyczy wniosek, to gdzie indziej może ona nawet zbliżać się do wartości zasiadywanej nieruchomości. Wszak trzeba pamiętać, że wniosek o zasiedzenie wcale nie musi obejmować całej, kilkusetmetrowej działki czy pola, ale może dotyczyć jedynie jakiegoś jej skrawka, dosłownie kilku metrów kwadratowych – ot tyle co płot biegł krzywo i zachodził na sąsiednią działkę. Tyle tylko że autorzy nowelizacji nic tu nowego nie wymyślili. Opłata od wniosku o zasiedzenie nieruchomości w wysokości zależnej od jej wartości pobierana była bowiem przez dziesięciolecia. Taką opłatę wprowadzono dekretem „Przepisy o kosztach sądowych w sprawach cywilnych” z 1946 r., wynosiła ona wówczas 1/5 wpisu stosunkowego, liczonego od wartości nieruchomości. Potem dekret zastąpiła Ustawa „Przepisy o kosztach sądowych w sprawach cywilnych” z 1950 r. pod rządami której zwiększono wysokość opłaty do 1/2 wpisu stosunkowego. Potem to samo zapisano w ustawie o kosztach sądowych w sprawach cywilnych z 1967 r. która to ustawa obowiązywała aż do 2006 r. W sumie zatem przez 60 lat rozwiązanie to działało, i sądząc z dorobku doktryny i orzecznictwa za ten okres nie powodowało ono ani problemów, ani kontrowersji. Dlaczego je więc zmieniono? Ano o to, to trzeba pytać tego, kto ów przepis wymyślił. Ciekawy też jestem jakie straty poniósł Skarb Państwa na tym, że zamiast opłat stosunkowych pobierał opłatę stałą. I czy ktoś weźmie za to chociażby moralną odpowiedzialność.

Równie „rewolucyjna” jest także inna propozycja autorów nowelizacji. Ta chyba najbardziej kontrowersyjna, czyli pobieranie opłaty (zaliczanej na poczet opłaty od apelacji) od wniosku o sporządzenie uzasadnienia. Pełnomocnicy (czyli tzw. „eksperci”) są zdecydowanie przeciw, bo odpowiada im dzisiejsza sytuacja, gdy  wniosek o sporządzenie uzasadnienia mogą sobie traktować jako wniosek o informację jaki zapadł wyrok i dlaczego (bo na chodzenie na rozprawy to im szkoda czasu). Sędziowie są za, bo liczą na to, że pozwoli im to uniknąć zbędnej pracy. Ale to temat na inną, i to zapewne bardzo gorącą dyskusję, więc na tym skończę, bo miało być o opłatach. Otóż pomysł z pobieraniem opłaty od wniosku o uzasadnienie także nie jest nowy, i nie jest to żadna rewolucyjna zmiana. Opłatę za sporządzenie uzasadnienia wyroku wprowadzono po raz pierwszy Dekretem Prezydenta RP z 21 listopada 1938 r. w sprawie usprawnienia postępowania sądowego, którym zmieniono w tym zakresie art. 45 rozporządzenia „Przepisy o kosztach sądowych” z 1934 r. Opłata wynosiła wówczas 4 zł w sądzie grodzkim i 10 zł w okręgowym i wyższym. W dekrecie z 1946 r. opłatę tę ustalono na 20 zł (art. 37 dekretu), podobnie w ustawie z 1950 r. (art. 37 Ustawy). Ustawa z 1967 r. także przewidywała pobieranie opłaty za uzasadnienie, choć w tym przypadku odsyłała (art. 40) do właściwego rozporządzenia regulującego wysokość opłaty kancelaryjnych. Opłata ta wynosiła początkowo (w sądzie powiatowym) 30 zł, a potem stopniowo rosła wraz ze spadkiem wartości pieniądza aż do listopada 1996 r. gdy ustalono ją na 20 (już nowych) złotych (a w sądzie wojewódzkim – 40 zł). W takiej też kwocie pobierano ją (bez większych problemów i kontrowersji) aż do chwili wejścia w życie Ustawy o kosztach sądowych z 2005 r. która już takiej opłaty nie przewidywała. Opłaty związane z wnioskami o sporządzenie uzasadnienia pobierano zatem przez niemal 70 lat. I dobrze, że chce się do tego wrócić, bo niestety prawda jest taka, że jak coś jest za darmo, to się tego nie szanuje.

Jaki z tego morał? Ano taki, że nie wszystko co „nowe” jest automatycznie lepsze i czasami warto jest wracać do tradycyjnych, sprawdzonych rozwiązań. A jeszcze lepiej jest nie odchodzić od nich bez porządnego przemyślenia tego, czy to, co proponujemy w zamian będzie lepsze. Co polecam w szczególności pomysłodawcom likwidacji znaków opłaty sądowej.

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Polskie drogi

Wybrałem się w podróż na drugi koniec Polski, ku Kotlinie Kłodzkiej i tamtejszym pięknym górom. Jakby ktoś zabłądził w okolice Lądka Zdroju to polecam odwiedzenie nie tylko Jaskini niedźwiedziej, ale i kopalni fluorytu (dla celów marketingowych nazywanej kopalnią uranu) w Kletnie. Wprawdzie nie ma w niej ani stalaktytów ani stalagmitów, ale za to można zobaczyć jak wyglądają korzenie od dołu, i legalnie nałupać sobie ametystów, hematytów i innych takich (jak się komuś poszczęści). A po wszystkim można zajść na obiad do pobliskiej motocyklowej restauracji. Karmią smacznie, niedrogo i nie mają problemów z opanowaniem wpływu zamówień. 

Ale nie o tym chciałem pisać. Żeby dostać się do celu (i z powrotem) pokonałem ponad 1.000 km po polskich drogach, co dało mi dużo czasu na rozmyślanie o różnych rzeczach, a zwłaszcza o jakości polskich dróg. A jakie one są każdy widzi. Cała sieć drogowa jest ewidentnie niedostosowana do dzisiejszego natężenia ruchu. Drogi, które funkcjonowały bardzo dobrze przez całe dziesięciolecia teraz nie wytrzymują obciążenia, co w połączeniu z niedostatecznymi nakładami na ich utrzymanie powoduje, że pojawia się na nich coraz więcej dziur, mniej lub bardziej nieudolnie łatanych. Czasami zresztą po naprawie droga wygląda jeszcze gorzej niż przed nią, bo w miejsce niewielkiego dołka pojawia się na niej całkiem spora górka. Nawet jeśli uda się trafić na odcinek przyzwoicie równej drogi, to mamy bardzo duże szanse natrafić na inne „atrakcje”. Na przykład ograniczenie prędkości do 70 km/h na odcinku jakichś 100 m, bo akurat w tym miejscu jest wyjazd z przydrożnego baru. Baru, który zamknięto dawno temu, ale zakaz został. Ograniczenia prędkości stawiane przed zakrętami, które może i były niebezpieczne dla kierującego Wartburgiem ale nowsze samochody są w stanie je bezpiecznie pokonać przy normalnej prędkości. Ograniczenie do 40 km/h stawiane dlatego że ktoś tam kiedyś potrącił pieszego, który mu wlazł na jezdnię. No i oczywiście ograniczenie do 30 km/h, bo na poboczu trwają roboty drogowe. A to że jest niedziela, i żadnego robotnika na budowie nie ma jest bez znaczenia. Że o znakach które po zakończeniu robót „zapomniano zdjąć” nie wspomnę.

To, że akurat nam się poszczęściło i na danej drodze nie ustawiono bezsensownych znaków ograniczających prędkość „bo tak będzie bezpieczniej” także nie gwarantuje nam szybkiego dotarcia do celu. Bo możemy na przykład trafić na jadący przed nami traktor z opryskiwaczem i przytroczoną z tyłu furmanką. Albo na stary autobus PKS-u rozwijający prędkość podróżną w porywach do 60 km/h. Na parkę rowerzystów z młodymi krążącymi naokoło. Na ciężarówkę z demobilu jadącą pod górę na jedynce. Na trzymającego się na lakierze Transita z niemieckiego szrotu, przygniecionego do ziemi towarem. A to wszystko na wąskiej, krętej drodze z podwójną ciągłą na środku. Każdy taki wlokący się samochód ciągnie za sobą sznurek innych, które czekają na możliwość by go wyprzedzić. W ten sposób jedna zawalidroga opóźnia podróż kilku, a nawet kilkunastu samochodów... i nic na to poradzić nie można, bo przecież mu wolno tak jechać, a poza tym on szybciej nie da rady, a tak w ogóle to mu się nigdzie nie spieszy.

Na drodze dwujezdniowej (coraz więcej ich mamy całe szczęście) ten problem znika. Ale nie oznacza to, że możemy spokojnie, szybko i sprawnie dotrzeć do celu. Bo to, że droga ma dwie jezdnie z pasem zieleni nie oznacza, że nie można ustawić na niej co kilkaset metrów sygnalizatorów z nieodmiennie czerwoną falą. Bo należy przecież umożliwić tym parunastu samochodom na godzinę włączenie się do ruchu z bocznej drogi, a i czasami jakiś pieszy się trafi. No i oczywiście, dla zwiększenia bezpieczeństwa przed każdym takim skrzyżowaniem należy obowiązkowo wyznaczyć 100 m odcinek z ograniczeniem prędkości do 70 km/h i najlepiej jeszcze ustawić fotoradar, to sobie gmina zarobi. A że przez to wszyscy będą musieli hamować nawet przed zielonym światłem? Ano trudno, bezpieczeństwo jest najważniejsze. Nieliczne trasy naprawdę szybkiego ruchu, z bezkolizyjnymi skrzyżowaniami nie poprawiają tu wiele, bo co rusz zdarza się, że o ile na samej trasie jedzie się szybko, to zjeżdżające z niej samochody skutecznie rozjeżdżają miasteczka i wsie, bo nie zadbano o budowę dróg dojazdowych i zjazdowych, które przejęłyby ten wzmożony ruch. A winnych, jak zwykle, nie ma... a jeżeli już, to są nimi kierowcy...

A teraz zastanówmy się, czy przypadkiem z funkcjonowaniem sądownictwa nie jest dokładnie tak samo tak jak z polskimi drogami. Przecież z łatwością można wskazać i liczne dziury w jezdni na drodze od pozwu do wyroku, i spartaczone naprawy, i procesowe zawalidrogi. W zasadzie każdy praktyk może wskazać przykłady zbędnych proceduralnych ograniczeń prędkości tudzież zupełnie niepotrzebnych świateł, które nikogo nie chronią, ułatwiają życie nielicznym, a szkodzą większości. No opisać jak to otwarcie krótkiego odcinka (e-)autostrady spowodowało zakorkowanie okolicznych miejscowości, nie mówiąc już o olbrzymiej ilości wypadków, do której na niej dochodzi. Ciekawe też ile jeszcze czasu upłynie zanim ktoś zauważy, że samym łataniem jezdni (często przez tych samych ludzi, którzy zrobili w niej dziury), przemalowywaniem pasów i montowaniem elektronicznych świecących znaków drogowych problemu się nie rozwiąże. Podobnie zresztą jak i zmianą numeracji dróg (a zwłaszcza przemianowywaniem mniejszych na przedłużenia większych) czy stawianiem większej ilości fotoradarów, kamer i posterunków kontrolnych. No i kiedy wreszcie ktoś wpadnie na pomysł, że o to jakie powinny być drogi, gdzie, i jak powinien być na nich zorganizowany ruch powinno się pytać kierowców, a nie teoretyków ruchu drogowego, którzy nie mają i nigdy nie mieli prawa jazdy.