Obsługiwane przez usługę Blogger.

czwartek, 27 grudnia 2012

Ciekawe czasy nadchodzą

Muszę przyznać, że bardzo mnie ciekawi co wyjdzie z tej wielkiej reformy, która nie jest likwidacją tylko reorganizacją i w zasadzie nic nie zmienia tylko usprawnia. Bo jak na razie zamiast nadziei na świetlaną przyszłość mam tylko pytania... 

Pierwsze pytanie już kiedyś zadawałem, i jest to pytanie czy 1 stycznia 2013 r. będą w ogóle jakieś sądy. A pytanie to jest o tyle uzasadnione, że Pan Minister w swym reformatorskim zapale był uprzejmy uchylić rozporządzenie tworzące sądy i nie dał nic w zamian. Zamiast wydać w to miejsce rozporządzenia "o utworzeniu sądów i określeniu ich siedzib" wydał tylko rozporządzenie określające ich siedziby. Znikło z niego nawet istniejące w pierwotnym projekcie stwierdzenie, że te siedziby są siedzibami sądów utworzonych tym wcześniejszym rozporządzeniem. Tak więc z końcem roku znika podstawa prawna istnienia sądów... i pozostaje tylko teoretyczna koncepcja, że skutki nieistniejącego przepisu nadal istnieją... prawdopodobnie.

Jeżeli jednak przyjmiemy, że jakieś sądy po 1 stycznia 2013 r. będą to warto jest zadać kolejne pytanie: Co się stanie z sędziami, którzy dotąd orzekali w likwidowanych, pardon, reorganizowanych sądach? Owszem, otrzymali oni "dekrety" o przeniesieniu ale czy na pewno te decyzje są skuteczne? W decyzjach jako ich podstawę "prawną" powołano się na przepis, którego jeszcze nie ma bo jeszcze nie wszedł w życie. Hajducy Pana Ministra próbowali coś tłumaczyć, że to nie jest podstawa prawna, tylko przyczyna (czy jakoś tak), ale nie zmienia to faktu, że w stanie prawnym istniejącym w chwili ich wydania Minister nie miał prawa wydać takich decyzji. Nie ma rozporządzenia znoszącego sądy (bo nie weszło w życie) to i nie można wydawać decyzji przenoszących sędziów... Konstytucja się kłania...

No, załóżmy, że Pan Minister wprawdzie nie miał prawa, ale miał powód, ideę, misję, czy pozytywną szajbę uprawniającą go do uczynienia tego, co uczynił. Ale to rodzi kolejne pytanie, a nawet dwa. Przepis art. 75 USP stanowi, że sędzia, którego sąd zlikwidowano może wskazać inny sąd, w którym chciałby orzekać, a Minister nie może odmówić przeniesienia go tam, chyba że jest to niemożliwe. A "niemożliwe" to nie to samo co "niecelowe", albo "niezgodne z założeniami reformy". Brak wolnego etatu we wskazanym sądzie także nie oznacza, że przeniesienie sędziego jest "niemożliwe" bo takie przeniesienie i tak następuje "razem z etatem". Pierwsze pytanie brzmi zatem dlaczego Pan Minister odmawia sędziom uwzględnienia ich wniosków o przeniesienie do wskazanych sądów, bo jakby nie patrzeć nie ma prawa tego zrobić, o ile tylko wskazany sąd istnieje. A drugie pytanie brzmi dlaczego przed wydaniem decyzji sędziów nie zapytano, gdzie chcą być przeniesieni? Bo, zakładając, że jesteśmy ludźmi poważnymi, nie możemy przecież poważnie traktować "wyjaśnienia" że prasa pisała o planach ministra, więc sędziowie mogli na tej podstawie składać wnioski. Bo jak na razie to wydanie przez Ministra decyzji o przeniesieniu sędziów wygląda jak naruszenie art. 75 USP wprowadzającego ograniczenia władzy ministra w tym zakresie...

A na koniec jeszcze jedno... choć nie wiem czy powinienem o tym pisać, bo jakoś głupio jest psuć Panu Ministrowi zabawę. Otóż załóżmy, że Pan Minister na fali pozytywnej szajby, która jest ważniejsza od Konstytucji i ustaw, przeniósł jednak wszystkich sędziów z likwidowanych sądów do sądów "przejmujących", sądy zlikwidował, a w ich miejsce stworzył wydziały zamiejscowe. I teraz będzie mógł sobie przenosić ich swobodnie z siedziby do wydziału zamiejscowego i z powrotem w ramach synergii i racjonalnego wykorzystania kadry. Ale czy na pewno? Wszak w przepisie art. 75 USP jest mowa o przenoszeniu sędziego na inne miejsce służbowe w razie likwidacji sądu lub wydziału zamiejscowego. To zaś wskazuje jednoznacznie, że jeżeli powołano wydział zamiejscowy, to miejscem służbowym sędziego w nim orzekającego jest właśnie ten wydział. Bo jakby było inaczej to czemu służyłoby wprowadzenie zasady że przeniesienie sędziego w razie likwidacji wydziału zamiejscowego podlega takim samym rygorom jak przeniesienie go w razie likwidacji sądu? A jeżeli miejscem służbowym sędziego jest wydział zamiejscowy, to znaczy, że skierowanie sędziego do służby w wydziale zamiejscowym możne nastąpić tylko decyzją Ministra, a nie zarządzeniem prezesa sądu... a Minister jak dotąd nikogo do nich nie przydzielił... Hmmm... przeoczenie, czy pozytywna szajba?

Na koniec pozostaje podsumować. Otóż ciekawy jestem co wyjdzie z Wielkiej Synergii 1 styczna 2013 r. Bo na razie wygląda na to, że będą wydziały zamiejscowe bez sędziów i sędziowie bez przydziału... krążący po kraju jak błędni rycerze. Nie będą już sędziami swoich dotychczasowych sądów, bo sądów tych już nie będzie. Nie będą też sędziami sądów, które przejęły ich dotychczasowe okręgi, bo decyzje ich przenoszące są bezprawne i bezskuteczne... I nie będą sędziami orzekającymi w wydziałach zamiejscowych, bo nie otrzymali przeniesienia do tych wydziałów... Nie będą wreszcie sędziami w stanie spoczynku, bo Minister uznał, że nie ma podstaw by w tenże stan przeszli... bo przecież nic się nie zmienia... ech... ciekawe czasy nadchodzą...


wtorek, 18 grudnia 2012

Bez komentarza...


Dziś rano w mojej poczcie znalazłem taki oto plakat:



Ubawiłem się setnie i nawet rozesłałem paru osobom jako genialną kpinę z retoryki stosowanej przez Ministerstwo Sprawiedliwości przy zachwalaniu Wielkiej Reformy, Która Nie Jest Wcale Likwidacją. Pogratulowałem też autorowi ciętego dowcipu, bo pomysł trzeba było przyznać był wspaniały. W pracy zdążyłem jeszcze "sprzedać" pomysł, że następnym razem jak przyjdzie pismo z żądaniem sugestii co do usprawnienia pracy to zaproponujemy, żeby zmienili nazwę sądu...

...a potem okazało się, że to wcale nie jest dowcip...

W ciągu dnia z różnych źródeł dotarła do mnie informacja, że tenże właśnie plakat został dziś rozesłany przez Ministerstwo Sprawiedliwości do wszystkich likwidowanych sądów, z poleceniem jego wywieszenia i umieszczenia na stronie internetowej. Początkowo myślałem, że ktoś tu sobie ze mnie żartuje, ale okazało się to prawdą. Ten plakat naprawdę został opracowany w Ministerstwie Sprawiedliwości, zaczął się nawet już pojawiać na stronach internetowych likwidowanych sądów (link)...

...

...

...

Jakikolwiek komentarz chyba jest zbędny...

czwartek, 13 grudnia 2012

Incydentalna niezawisłość



Wczoraj, 12 grudnia 2012 r. Trybunał Konstytucyjny wydał wyrok w sprawie zgodności z Konstytucją RP przepisów ustawy „okołobudżetowej” zamrażającej w 2012 r. waloryzację wynagrodzeń sędziów sądów powszechnych. W tej sprawie nie chodziło jednak wcale o te 300 zł miesięcznie, które mi owym „zamrożeniem” zabrano, ani też o te 100 milionów złotych bez których zdaniem Ministra Finansów budżet by się zawalił, system społeczny załamał, a sytuacja międzynarodowa zmieniła się nie do poznania. To było pytanie o należytą pozycję władzy sądowniczej, o jej położenie w stosunku do władzy ustawodawczo-wykonawczej, realizującej zadania rządzącej aktualnie partii. Pytanie o to, czy sądy są równorzędną, trzecią władzą, czy może tylko urzędami zależnymi od władzy politycznej, która może z nim zrobić co chce. I dzięki Trybunałowi Konstytucyjnemu dowiedziałem się, że niezawisłość sędziowska i godność urzędu sędziego to nie są na tyle ważne wartości, by zasługiwały na szczególną ochronę konstytucyjną. Że ustawowe gwarancje niezależności i odrębności władzy sądowniczej mogą być doraźnie – o, przepraszam „incydentalnie” – ignorowane przez władze polityczne pod byle pretekstem, i to nieważne czy prawdziwym.

No cóż... mówiąc szczerze nie spodziewałem się innego orzeczenia, bo bazując na doświadczeniach z funkcjonowania Trybunału w poprzednich latach miałem świadomość tego, że „interes państwa” - czyli oczekiwania aktualnie rządzącej partii - mogą okazać się ważniejsze niż przepisy Konstytucji. Zresztą pan Minister Sprawiedliwości od dawna twierdził, że „zamrożenie” zostało „skonsultowane” czy też „uzgodnione” z sędziami Trybunału, więc o wyrok jest „spokojny”. Dlatego po wczorajszym orzeczeniu nie mam też złudzeń co do rozstrzygnięć w sprawie kolejnych skarg pozostających jeszcze do rozpoznania – w tym skargi dotyczącej uprawnień Ministra do likwidowania sądów. Zapewne także usłyszymy tam, że prawo ministra do swobodnego likwidowania sądów nie narusza zasady trójpodziału władz, jeżeli likwidacje są „incydentalne” i „uzasadnione interesem społecznym”. Zwłaszcza, że i w tym przypadku Pan Minister publicznie oświadczył, iż jest spokojny, że wyrok będzie po jego myśli...

Orzeczenie Trybunału jest ostateczne i kończy tę konkretną sprawę. Pozostanie po nim jednak wielka wyrwa w niezawisłości sędziów i spore pęknięcie w zasadzie odrębności i niezależności władzy sądowniczej od politycznej władzy ustawodawczo-wykonawczej. Bo niezawisłość i niezależność to nic innego jak sytuacja, w której manipulowanie przy sytuacji prawnej sędziów i ustroju sądów poddane jest ścisłym ograniczeniom, jako gwarancja tego, że politycy - niezależnie od partii i programu - nie będą mogli w ten sposób wywierać nacisków ani na sądy, ani na sędziów. Takim właśnie „gwarancyjnym” przepisem był przepis USP określający wysokość wynagrodzeń sędziów sądów powszechnych w taki sposób, by politycy nie mieli możliwości ręcznego manipulowania nimi. Stałe mnożniki i ściśle określona, obiektywna baza – przeciętne wynagrodzenie w gospodarce ustalone przez GUS – wykluczały możliwość np. obiecywania, że jak sędziowie będą wydawać wyroki zgodne z oczekiwaniami Pana Premiera to dostaną podwyżkę. Cóż jednak z tego, że ów przepis nadal istnieje, skoro zdaniem Trybunału nie ma nic złego w tym, że politycy postanowili tego przepisu nie stosować, i w to miejsce ustalić wynagrodzenia sędziów „po uważaniu” - z zapowiedzią, że jak sędziowie będą „grzeczni” i nie będą się buntować przeciwko pomysłom Pana Ministra to się im w przyszłym roku da podwyżkę. Dziś, mając na uwadze stanowisko Trybunału, możemy więc wprost zapisać w ustawie, że wysokość wynagrodzeń sędziów zależy od dobrej woli Ministra Finansów i od tego czy wydawane wyroki spełniają jego oczekiwania. I to by było na tyle jeśli chodzi o niezawisłość sędziów w sferze finansowej...

Na koniec zadam jeszcze pytanie. Gdzie jest granica po przekroczeniu której Trybunał Konstytucyjny powiedziałby „non possumus”? Co musieliby zrobić politycy z sądami, żeby w oczach członków Trybunału (po wczorajszym orzeczeniu słowo „sędziowie” jakoś trudno przechodzi mi przez usta) zostało to uznane za naruszenie niezawisłości sędziów i odrębności władzy sądowniczej? Czy gdyby Pan Minister postanowił utworzyć jeden duży sąd dla całego kraju, żeby (oczywiście w ramach „synergii”) móc przerzucać „buntujących się” sędziów za karę z Krakowa do Szczecina i z powrotem to Wysoki Trybunał powiedziałby „stop”, czy może stwierdził, że wszystko w porządku? Bo takie „incydentalne” przenosiny są dozwolone jeżeli jest to uzasadnione interesem społecznym? Czy gdyby Pan Minister przyznał sobie prawo zawieszania sędziego w czynnościach to byłoby to naruszenie Konstytucji, czy może działanie dopuszczalne „w szczególnych, incydentalnych przypadkach dla dobra wymiaru sprawiedliwości, które jest wartością wyższą od niezawisłości”? Czy jakby według wzorując się na doświadczeniach przedwojennych (oczywiście tych po przewrocie majowym) Sejm uchwalił ustawę zawieszającą na określony czas niezawisłość sędziów to zostałoby to uznane za złamanie konstytucji czy może za „rozwiązanie epizodyczne, wyjątkowo dopuszczalne w szczególnej sytuacji, w jakiej znalazł się kraj”? Choć teraz prawdę mówiąc wolałbym nigdy nie poznać odpowiedzi na te pytania, bo niestety mógłbym okazać się złym prorokiem...

czwartek, 6 grudnia 2012

Co by tu jeszcze zrobić, panowie?


Zgodnie z zapowiedziami likwidacja (o, przepraszam, przekształcanie) sądów idzie pełną parą. W ostatnich dniach sędziowie synergetyzowanych sądów otrzymali decyzje o ich przeniesieniu na inne miejsca służbowe, w sądach, które mają być sądami „przejmującymi”. Nie oznacza o oczywiście, że Pan Minister Sprawiedliwości osobiście zajął się wdrażaniem synergii, w końcu jest człowiekiem bardzo zajętym, i szkoda by tracił swój cenny czas na takie błahostki jak wydawanie decyzji o przenoszeniu sędziów. W jego zastępstwie decyzje podpisali więc, w wolnych chwilach, podsekretarze stanu. Tyle tylko, że chyba niezbyt dokładnie przeczytali, co podpisują.

Zacznijmy od tego, że w decyzjach tych podano ich postawę prawną jako art. 75 § 2 pkt. 1 i § 3 ustawy z 27 lipca 2001 r. Prawo o ustroju sądów powszechnych w związku z treścią § 1 rozporządzenia MS z 5 października 2010 r. w sprawie zniesienia niektórych sądów rejonowych oraz § 3 rozporządzenia MS z 25 października 2012 r. w sprawie ustalenia siedzib i obszarów właściwości sądów apelacyjnych… Niby wszystko w porządku, bo faktycznie powołany przepis Prawa o ustroju sądów powszechnych uprawnia ministra do przeniesienia sędziego na inne miejsce służbowe bez jego zgody „w przypadku zniesienia stanowiska wywołanego zmianą w organizacji sądownictwa lub zniesienia danego sądu lub wydziału zamiejscowego albo przeniesienia siedziby sądu”. Ale oczywiście, jak to zwykle w prawie bywa, jest tutaj pewne „ale”. Otóż uprawnienie Pana Ministra do przenoszenia sędziów podlega dwóm istotnym ograniczeniom. Pierwsze zawarte jest w samym art. 75 §2 pkt 1 usp, gdzie zapisano, że Minister żeby przenieść sędziego musi najpierw znieść sąd, w którym ten sędzia pełni służbę, a drugie w §3 in fine (czyli na końcu) tego artykułu, w którym zapisano, że sędzia może wskazać do którego sądu chce być przeniesiony, i minister musi ten wniosek uwzględnić, chyba że jest to niemożliwe.

Tak, wiem, pierwszy warunek wydaje się być spełniony, bo przecież Pan Minister wydał rozporządzenie z 5 października 2012 r. o zniesieniu sądów, i nawet powołano je w treści owej decyzji. Tu jednak pojawia się pewien drobny problem, który może na płaszczyźnie ducha jest niedostrzegalny, ale w kwestii litery prawa ma duże znaczenie. Otóż owo rozporządzenie z 5 października 2012 r. zawiera §2, który stanowi iż: „Rozporządzenie wchodzi w życie z dniem 1 stycznia 2013 r.”. To zaś oznacza ni mniej ni więcej tylko to, iż owo rozporządzenie znajduje się obecnie w okresie vacatio legis. A to z kolei dla każdego prawnika, ba nawet dla przeciętnie zdolnego studenta prawa, oznacza tylko jedno – że owo rozporządzenie nie tylko jeszcze nie obowiązuje, ale i nie stanowi elementu systemu prawa powszechnie obowiązującego. Jest to akt z punktu widzenia prawnego nieistniejący, a jego ogłoszenie stanowi jedynie zapowiedź wprowadzenia go w życie w przyszłości, dokonaną po to, by nie zaskakiwać jego przyszłych adresatów zmianami w prawie. Nie może on zatem stanowić źródła praw ani obowiązków ani też podstawy prawnej jakichkolwiek decyzji czy czynności prawnych. To zaś oznacza, że przed dniem jego wejścia w życie Minister Sprawiedliwości nie ma prawa wydawania decyzji opartych o przepis art. 75 §2 pkt 1 usp, ponieważ formalnie nie dokonał on jeszcze zniesienia żadnego sądu.

Drugi problem jest równie ciekawy. Otóż przepis art. 75 §3 usp stanowi, iż „przeniesienie sędziego z przyczyn wymienionych w § 2 pkt 1 może nastąpić, jeżeli uwzględnienie wniosku sędziego co do nowego miejsca służbowego nie jest możliwe”. Przepis w tym zakresie wydaje się jasny, i nie budzący wątpliwości – Minister może przenieść sędziego do wybranego przez siebie sądu tylko wtedy, gdy nie ma możliwości uwzględnienia wniosku sędziego co do tego, gdzie ten chciałby orzekać. To zaś oznacza, że sędzia ma prawo złożyć odpowiedni wniosek, a minister ma obowiązek go rozpoznać. Co więcej, może on odmówić uwzględnienia wniosku sędziego tylko wówczas, gdy jego uwzględnienie jest „niemożliwe” – a to z prawniczej mowie oznacza coś innego niż „niecelowe”, „nieuzasadnione”, czy „niezgodne z koncepcją Ministra”. W zasadzie takie sformułowanie przepisu oznacza, że sędzia musiałby wnosić o wyznaczenie mu miejsca służbowego w jakimś nieistniejącym sądzie żeby minister mógł jego wniosku nie uwzględnić i sam wybrać sąd, do którego go przeniesie. Wszak przeniesienie sędziego w razie likwidacji sądu następuje wraz z etatem, więc brak wolnego etatu we wskazanym sądzie nie uzasadnia odmowy, zaś to, że nie potrzeba tam kolejnego sędziego oznacza tylko, że jego przeniesienie tam jest „niecelowe” a nie „niemożliwe”. Bo możliwe jest jak najbardziej – wystarczy jeden podpis Ministra.

I to właśnie było chyba przyczyną tego, że hajducy Pana Ministra wydając owe decyzje o przeniesieniu udali, że przepis art. 75 §3 usp nie istnieje i od razu wyznaczyli sędziom nowe miejsca służbowe, żeby przypadkiem któryś nie złożył wniosku. Tłumaczyli się potem, że przecież sędziowie wiedzieli że tak będzie, że niektórzy złożyli więc inni też mogli, ale nie zmienia to faktu, że skoro warunkiem wydania decyzji jest niemożliwość uwzględnienia wniosku to zanim się ją podejmie musi być złożony i rozpatrzony wniosek. A jeżeli ustawa nie przewiduje terminu do jego złożenia to trzeba taki termin uprawnionemu zakreślić z zastrzeżeniem odpowiedniego rygoru. I nie wystarczy tutaj, że zainteresowany mógł wiedzieć z telewizji że Minister zamierza go przenieść, albo że były rozsyłane faksy z projektem rozporządzenia. Tak więc po raz kolejny dochodzimy do wniosku, że rzeczone decyzje są może zgodne z duchem, ale sprzeczne z literą prawa.

I myślę, że na tym poprzestanę, choć można by pisać jeszcze sporo, bo w tych decyzjach jest jeszcze kilka innych „kwiatków” jak np. kwestia tego, czy decyzje zostały podpisane przez osoby uprawnione, tego kto wymyślił miesięczny termin do wniesienia odwołania, skoro ustawa żadnego terminu nie przewiduje, i to jaki skutek ma owo odwołanie. Poprzestanę zatem na tym, że jestem niezwykle ciekawy jak się to wszystko skończy. Bo jak widać istnieje bardzo wiele rzeczy, o których się prawnikom nie śniło... a filozofom jak
najbardziej. I jakoś ciągle chodzi za mną piosenka Wojciecha Młynarskiego której słowa brzmią: co by tu jeszcze... no właśnie...

piątek, 30 listopada 2012

Tożsamość Józefa K.


Wszyscy sędziowie orzekający w sprawach cywilnych znają takie przypadki, gdy nie do końca wiadomo czy ten, który staje jako pozwany, faktycznie jest tym, o którego powodowi chodziło. Zwykle w takich przypadkach po jakimś czasie okazuje się, że wszystko jest w porządku, i przed sądem staje właściwa osoba ale czasami po zbadaniu przedstawionych zarzutów wychodzi na jaw, iż jedyne co nasz podsądny ma wspólnego z dłużnikiem to imię i nazwisko. Jeżeli taki problem pojawia się na etapie postępowania sądowego to jeszcze pół biedy, bo zawsze można wtedy powództwo oddalić, albo po prostu wysłać pozew jeszcze raz, tym razem właściwej osobie. Gorzej, gdy taka "pomyłka" występuje już na etapie egzekucji i kończy się zabraniem przez komornika pieniędzy osobie, która ma pecha nazywać się tak samo jak dłużnik 

Zanim jednak zaproponuje się rozwiązanie tego problemu warto zastanowić się, jakie są jego przyczyny, bo dopiero gdy ustali się dlaczego coś źle działa można będzie zdecydować co trzeba zrobić, by sytuację poprawić. To taka prosta, wydawałoby się oczywista zasada, której jednakże niestety kolejni "reformatorzy" sądownictwa nie są w stanie sobie przyswoić. Zajmijmy się więc przykładowo przypadkiem pana, nazwijmy go Józefa K., który oto pewnego pięknego poranka w pracy dowiedział się, że właśnie komornik zajął mu pensję, chociaż pan Józef K. nie był nikomu nic winien, i nigdy w życiu nie został pozwany przed żaden sąd, nawet elektroniczny. Dlaczego więc komornik to zrobił? Ano dlatego, że wierzyciel przedstawił mu tytuł wykonawczy i zażądał przeprowadzenia egzekucji z wynagrodzenia za pracę dłużnika. Dlaczego jednak zamiast pensji dłużnika zajął pensję pana Józefa K.? Ano dlatego, że przedstawiono mu tytuł wykonawczy, w którym jako dłużnik widnieje Józef K., tyle że jest to inny Józef K., osoba o tym samym imieniu i nazwisku. Dlaczego więc komornik skierował egzekucje akurat przeciwko naszemu bohaterowi? Ano dlatego, że komornik nie wie (bo i skąd) który Józef K. stawał przed sądem i przegrał, więc wykonując swe czynności opierał się na tym, co mu powie wierzyciel. A ten na żądanie komornika by wskazał od którego z Józefów K. ma być wyegzekwowana należność podał mu PESEL niewłaściwej osoby...

Zasadniczą przyczyną skierowania  egzekucji przeciwko osobie nie będącym dłużnikiem był w tym przypadku błąd co do tożsamości osoby, a dokładniej mówiąc błędne założenie, że Józef K. którego pensję zajęto to ten sam Józef K. przeciwko któremu wydano tytuł wykonawczy. Ten zaś błąd był spowodowany wskazaniem komornikowi przez wierzyciela błędnych danych identyfikujących dłużnika. To jednak nie koniec problemu. Owszem wierzyciel popełnił błąd więc to on ponosi winę i odpowiada za szkodę wyrządzoną panu Józefowi K. ale prawo powinno przecież chronić uczciwych obywateli przed takimi właśnie "pomyłkami". Nie można zatem poprzestać na wskazaniu "winnego" w tym konkretnym przypadku, lecz zapytać dlaczego dopuszczono do sytuacji, w której wierzyciel uzyskał możliwość skierowania, w majestacie prawa i w oparciu o orzeczenie sądu, egzekucji przeciwko przypadkowej osobie. Dlaczego to od decyzji wierzyciela zależało to, przeciwko komu skierowana zostanie egzekucja? Odpowiedź na to pytanie jest prosta - dlatego, że wydawane przez sąd orzeczenie nie identyfikowało dostatecznie dłużnika, gdyż sąd poprzestał na wskazaniu imienia i nazwiska osoby, na którą nałożono obowiązek zapłaty. A imię i nazwisko to dziś niestety zbyt mało, by jednoznacznie zidentyfikować mieszkańca naszej globalnej wioski.

I tu rodzi się pytanie. Dlaczego w wyrokach sądy podają tylko imię i nazwisko dłużnika? Nie wynika to w żaden sposób z przepisów procedury, bo art 325 kpc wskazuje tylko tyle, że wyrok powinien zawierać "wymienienie stron", nic zatem nie stoi na przeszkodzie by "wymienić" je dokładniej niż tylko z imienia i nazwiska. Znowu zatem mamy chyba do czynienia tylko z utrwalonym zwyczajem, przekazywanym z pokolenia na pokolenie od zamierzchłych (choć chyba nie aż tak bardzo) czasów gdy każdy powód wiedział dokładnie kogo pozywa i dlaczego. Niestety dziś, w czasach funduszy sekukuryku i im podobnych, pozywania kupionych na wagę faktur i e-nakazów wydawanych na podstawie listy kupionych wierzytelności to już nie wystarcza. Gdy niby poważni przedsiębiorcy sami nie wiedzą kto jest ich dłużnikiem nie można w ich rękach pozostawiać prawa wskazywania go komornikowi. To zadanie powinno należeć wyłącznie do sądu, jako jedynego uprawnionego do wyrokowania o istnieniu długu i obowiązku zapłaty. A to oznacza konieczność takiego oznaczania w orzeczeniach stron postępowania, by nie budziło żadnej wątpliwości kogo owe orzeczenia dotyczą.

Najprostszym sposobem osiągnięcia takiego skutku jest wprowadzenie zasady, iż w orzeczeniach obok imienia i nazwiska stron podaje się także ich numery PESEL. W ten sposób wyeliminuje się bowiem wszelkie wątpliwości co do tego kto był stroną w danym postępowaniu, a zatem także kto jest uprawniony, lub zobowiązany w oparciu o dane orzeczenie. Dzięki temu nie tylko uniknie się przypadków kierowania egzekucji przeciwko niewłaściwej osobie, ale i umożliwi wykazanie w prosty sposób, iż do takiego błędu doszło. Osoba omyłkowo uznana za dłużnika, przeciwko której skierowano egzekucję musiałaby tylko okazać komornikowi dowód osobisty, ze wskazaniem jej numeru PESEL by oczywistym stało się, że to nie o nią chodzi, podczas gdy dziś wykazanie tego faktu wymaga przeprowadzenia w zasadzie skomplikowanego dowodu z odwołaniem się do akt postępowania w którym wydano tytuł wykonawczy. To samo mogłoby dotyczyć przypadków, w których powód podaje jako adres pozwanego adres innej osoby (choć o tym samym imieniu i nazwisku) niż właściwy dłużnik - wprowadzenie obowiązku oznaczenia już w pozwie nr PESEL pozwanego pozwalałoby błyskawicznie wykrywać takie przypadki.

Nim jednak nastąpią konieczne zmiany ustawowe i wprowadzony będzie ów konieczny wymóg formalny (a oporu spodziewam się strasznego, bo tzw. wybitni praktycy generalnie sprzeciwiają się nakładaniu na nich jakichkolwiek obowiązków, z obowiązkiem udowodnienia roszczenia włącznie) można spróbować wdrożyć ów pomysł w ramach pracy u podstaw, wpisując w wyroku, choćby w jego komparycji, nr PESEL dłużnika jeżeli jest znany. A jeśli ktoś nie czuje się na siłach by tak od razu zerwać z Odwieczną Tradycją to niech chociaż przy legitymowaniu stron odnotowuje w protokole nie numery dowodów osobistych (jak każe inna "tradycja") ale numery PESEL. Wtedy przynajmniej, gdy już jakiś nieszczęśliwy Józef K. będzie potrzebował udowodnić, że nie jest wielbłądem będzie miał znacznie ułatwione zadanie - bo wystarczy że wskaże, że w tym postępowaniu brał udział Józef K. o zupełnie innym numerze...


środa, 21 listopada 2012

Totalny zanik sądów


Gorącym tematem ostatnich dni jest to, czy Pan Minister, przy okazji reformy przez likwidację 79 sądów, przypadkiem nie przedobrzył likwidując jednym podpisem wszystkie sądy w kraju. Zwrócono bowiem uwagę [link], iż w wydanych przy tej okazji rozporządzeniach zabrakło określenia, że pozostałe sądy nadal istnieją. Pozornie teza ta wydaje się absurdalna, bo logicznym jest przecież, że jeśli likwiduje się tylko niektóre sądy to reszta zostaje jak była, ale w rzeczywistości sytuacja jest odrobinę bardziej skomplikowana. Panom legislatorom umknął bowiem chyba pewien drobiazg. Otóż w ustawie o zmianie ustawy prawo o ustroju sądów powszechnych z dnia 18 sierpnia 2011 r. zawarto przepis art. 20 ust 1 który stanowi:

"Zarządzenia i rozporządzenia Ministra Sprawiedliwości dotyczące organizacji sądów powszechnych, wydane na podstawie przepisów dotychczasowych, zachowują moc do dnia wejścia w życie nowych przepisów wykonawczych wydanych na podstawie art. 19 § 1, art. 20 oraz art. 32a § 13 ustawy, o której mowa w art. 1, w brzmieniu nadanym niniejszą ustawą."

Wydane przez Pana Ministra w dniu 5 października 2012 r. "w sprawie zniesienia niektórych sądów rejonowych" stanowi właśnie ów "nowy przepis wykonawczy wydany na podstawie art 20 Ustawy" co wynika zresztą wprost z jego treści. Nie powinno zatem budzić żadnych wątpliwości interpretacyjnych, iż z chwilą jego wejścia w życie - to jest 1 stycznia 2013 r. tracą moc wszystkie wcześniejsze rozporządzenia wydane na podstawie art 20 (a dokładniej 20 ust 1) prawa o ustroju sądów powszechnych. Przepis nie zawiera w tym zakresie żadnych wyjątków ani ograniczeń. Zasada jest prosta - od momentu wejścia w życie nowego, wszystkie stare rozporządzenia przestają obowiązywać nie ważne czego dotyczyły, o ile tylko wydano je w ramach tego samego upoważnienia ustawowego.

Takowym "rozporządzeniem Ministra Sprawiedliwości dotyczącym organizacji sądów powszechnych, wydanym na podstawie przepisów dotychczasowych" które traci moc z dniem wejścia w życie rozporządzenia likwidującego sądy jest Rozporządzenie Ministra Sprawiedliwości z dnia 16 października 2002 r. "w sprawie sądów apelacyjnych, sądów okręgowych i sądów rejonowych oraz ustalenia ich siedzib i obszarów właściwości". W miejsce tego rozporządzenia pan minister wydał nowe, z dnia 25 października 2012 r. (a wcześniej jeszcze jedno, z dnia 5 października, ale tego kazał nie publikować [link]) "w sprawie ustalenia siedzib i obszarów właściwości sądów apelacyjnych, sądów okręgowych i sądów rejonowych" wydawałoby się zatem, że wszystko jest w porządku, bo oto w miejsce starego rozporządzenia 1 stycznia 2013 r. wejdzie nowe i wszystko zostanie po staremu... ale czy na pewno?

Pies jest tu pogrzebany w jednym drobnym szczególe. Otóż wszystkie sądy w Polsce zostały utworzone rozporządzeniem Ministra Sprawiedliwości z dnia 18 maja 2001 r. "w sprawie utworzenia sądów apelacyjnych, sądów okręgowych i sądów rejonowych oraz ustalenia ich siedzib i obszarów właściwości". To ten akt prawny, wydany jeszcze na podstawie poprzedniej ustawy Prawo o ustroju sądów powszechnych z 1985 r., zawierał wyraźnie stwierdzenie, iż oto tworzy się sądy we wskazanych miejscowościach. Rozporządzenie to zostało następnie uchylone Rozporządzeniem z dnia 16 października 2002 r. wydanym już w oparciu o nową ustawę Prawo o ustroju sądów powszechnych z 2001 r., w którym jednakże zastrzeżono wyraźnie, iż sądy utworzone rozporządzeniem z 18 maja 2001 r. w dalszym ciągu pozostają sądami w rozumieniu nowego rozporządzenia. O ile zatem Minister wydając nowe rozporządzenie odstąpił od ponownego utworzenia sądów, tym razem w oparciu o przepisy nowej ustawy,  to jednoznacznie odwołał się przy tym do faktu utworzenia sądów wcześniejszym rozporządzeniem odsyłając wprost do niego. Nie było to może najlepsze legislacyjnie rozwiązanie, ale nie ulegało wątpliwości, że to co było istnieje nadal pomimo zmiany prawa. I nic by się nie stało, gdyby pan minister Gowin (a dokładniej autorzy  rozporządzenia z 25 października 2012 r.) zrobili dokładnie to samo. Ale niestety nie zrobili... w nowym rozporządzeniu wymienia się tylko siedziby i granice okręgów sądowych bez jakiegokolwiek odniesienia do aktu, który owe sądy tworzy...

Pytanie zatem co będzie gdy w dniu 1 stycznia 2013 r. z systemu prawa zniknie rozporządzenie z 16 października 2002 r. którym przedłużono istnienie sądów powołanych rozporządzeniem z dnia 18 maja 2001 r. Jak wtedy odpowiemy na pytanie "na jakiej podstawie prawnej działa ten sąd"?  Dziś odpowiedź jest prosta - został utworzony rozporządzeniem Ministra Sprawiedliwości z dnia 18 maja 2001 r. a po uchwaleniu nowej ustawy potwierdzony  wydanym na jej podstawie rozporządzeniem z dnia 16 października 2002 r. Ale co powiemy po Sylwestrze? Że działa on siłą rozpędu na podstawie nie obowiązującego już rozporządzenia, którym potwierdzono jego istnienie pomimo uchylenia rozporządzenia którym go utworzono, wydanego na podstawie uchylonej ustawy? Bo nie będzie wtedy tak naprawdę żadnego obowiązującego aktu prawnego, który ów sąd by tworzył, bądź chociażby stwierdzał, że ów sąd po zmianie przepisów określających zasady tworzenia sądów w dalszym ciągu istnieje. Pozostanie tylko rozporządzenie określające siedziby i okręgi.. ale okręgi czego?

Być może moja interpretacja jest błędna, nie neguję tego. Nie uzurpuję sobie prawa do dokonywania jedynej słusznej i nieomylnej wykładni przepisów. Ale do tej pory nie miałem wątpliwości, że jeśli traci moc akt prawny na podstawie którego powołano jakiś podmiot, to ów podmiot traci podstawę prawną dla swego istnienia, a zatem winien zniknąć z obrotu prawnego. Nie przekonują mnie więc tłumaczenia ze strony Ministerstwa, że uchylenie rozporządzenia tworzącego sądy nie ma znaczenia dla ich istnienia... I w zasadzie mam nadzieję, że to ja się mylę... bo jeśli nie to oznacza to, że 1 stycznia 2013 r. obudzimy się w kraju , w którym nie ma już żadnych legalnie ustanowionych sądów, bo ktoś w ministerstwie nie wiedział co czyni... 

czwartek, 15 listopada 2012

Deregulacja


Sposób prowadzenia spraw sądowych wyznaczają dziś nie tylko przepisy procedury, czy regulaminu wewnętrznego urzędowania sądów powszechnych, ale i dziesiątki i setki zarządzeń nadzorczych wydawanych w ramach nadzoru administracyjnego. Deklarowanym celem wydania większości z nich było usprawnienie postępowań (a dokładnie poprawienie wyników statystycznych), lecz koniec końców okazały się one czynić więcej złego niż dobrego. U podstaw ich wydania leżała bowiem typowa logika poganiacza wielbłądów - jeżeli coś trwa za długo, to należy nakazać robić to szybciej i pracować więcej. 

I tak dzisiaj sędziowie w większości sądów leżą przygnieceni stertą wytycznych, zarządzeń i poleceń nadzorczych. Bo jak ktoś się poskarżył, że czeka długo na wyznaczenie terminu to nakazano wyznaczać termin rozprawy w ciągu 7 dni. Ktoś się poskarżył, że dostał bardzo odległy termin rozprawy - nakazano dociążenie wokand i wyznaczanie minimum 8 czy 10 spraw. Wzrosła ilość spraw toczących się ponad ponad 3 lata - nakazano wyznaczanie kolejnych rozpraw nie rzadziej niż co miesiąc. Sprawa toczy się już 5 lat - nakazano sędziemu pisać co miesiąc wyjaśnienia dlaczego jeszcze sprawa się nie skończyła. Wzrosła w sądzie zaległość spraw - nakazano wyznaczać więcej rozpraw. I tak się to kręci, tyle że niestety w miejscu. Bo doświadczenie uczy (niestety chyba nie "nadzorców"), że czas "zaoszczędzony" w toku postępowania przez szybkie podjęcie decyzji bez dokładnego jej rozważenia (bo nie ma na to czasu) zawsze trzeba będzie "oddać", i to z odsetkami, na dalszym etapie postępowania. 

A odsetki te są wysokie. Obowiązek skierowania od razu na rozprawy wszystkich spraw przydzielonych sędziemu (bo sprawa nie może "leżeć bez terminu") oznacza iż sędzia musi jednocześnie "obracać" nawet kilkuset sprawami. Jak szybko obliczyłem w chwili obecnej w moim własnym kalendarzu mam zapisane terminy rozpraw w 176 sprawach, a około 30 nowych czeka jeszcze na półce na wyznaczenie terminu rozprawy. Czy da się to wszystko spamiętać tak, by wiedzieć o co chodzi w każdej z tych spraw? Oczywiście że nie. Efekt jest taki, że przed każdą rozprawą muszę poświęcić prawie cały dzień na czytanie akt , żeby przypomnieć sobie szczegóły i wiedzieć, co się w sprawie dzieje, kto chce czego i dlaczego. W zasadzie to samo muszę zrobić za niemal za każdym razem, gdy do sprawy wpłynie jakieś pismo, bo jak inaczej mam wiedzieć, czy ci zgłoszeni w piśmie świadkowie są potrzebni czy nie. Innym skutkiem takiego "hurtowego" wyznaczania spraw jest to, że jeżeli muszę odroczyć rozprawę na kolejny termin (bo np. rozchorował się adwokat, albo potrzeba sprowadzić jakiś dokument) to choćby przeszkoda w rozpoznaniu sprawy trwała tydzień kolejny termin będzie nie wcześniej niż za 3 miesiące, ponieważ wszystkie wcześniejsze terminy są już zajęte. Oczywiście przez te trzy miesiące większość szczegółów z tej sprawy zapomnę i znowu będę musiał poświęcić jakiś czas na jej przeczytanie i przypomnienie sobie. 

Sytuacji tej nie poprawia wcale inny pomysł nadzorczy jakim jest doraźne zwiększanie liczby "sesji" czyli ilości dni w miesiącu podczas których sędzia prowadzi rozprawy. Bo owszem nakazanie wyznaczania nie 7 tylko 9 sesji miesięcznie skraca odstępy pomiędzy rozprawami z dwunastu do dziewięciu tygodni ale jednocześnie pozbawia sędziego niezbędnego czasu na przygotowanie się do rozprawy i wykonanie innych czynności w przydzielonych mu sprawach. Efekt zaś jest taki, że sędzia wychodzi na takie "zagęszczone" rozprawy nie do końca do nich przygotowany, co może się przełożyć na dopuszczenie niepotrzebnego dowodu, nie dostrzeżenie jakiejś istotnej kwestii albo przeoczenie jakiegoś wniosku skutkujące niepotrzebnym odroczeniem rozprawy.  Tak jak w pewnym sądzie, gdzie narzucone przez nadzór w ramach "planu zwalczania zaległości" zwiększenie ilości rozpraw prowadzonych przez każdego sędziego z 8 do 12 miesięcznie skutkowało znacznym wzrostem zaległości i zmniejszeniem sprawności postępowania. I nic na to nie pomoże nałożenie na niego obowiązku pisania sprawozdań ze sprawy ani wypełniania tabelek opisowych celem wytłumaczenia się przed nadzorcą administracyjnym dlaczego tej sprawy jeszcze nie skończył. A wręcz przeciwnie, bo może się okazać, że przez to, że musiał napisać samokrytykę nie miał czasu przygotować się do innej sprawy i przez to nie zauważył, że pozew można oddalić na pierwszym terminie i to bez przeprowadzania postępowania dowodowego... 

Cóż na to można poradzić? Ano niestety bez deregulacji się nie obejdzie. Jedynym sposobem zakończenia tego nadzorczego szaleństwa jest wydanie przez Ministra Sprawiedliwości (w ramach sprawowanego przez niego nadzoru nad nadzorowaniem) zarządzenia nakazującego natychmiastowe anulowanie wszystkich zarządzeń nadzorczych, nieważne kiedy i przez kogo wydanych, i zakazujące wydawania kolejnych zarządzeń nadzorczych przez następne 12 miesięcy. Niech na rok znikną wytyczne w sprawie ilości sesji, ilości spraw na wokandzie czy zasad wyznaczania spraw. Niech znikną wszystkie zarządzenia że decyzje należy podejmować w 3 czy 7 dni od otrzymania akt, a terminy odroczeń w sprawach ponad trzyletnich nie mogą być dłuższe niż miesiąc. Niech znikną nadzory administracyjne nakładane na sprawy, razem z tymi wszystkimi tabelkami, opisówkami, sprawozdaniami i inną papierologią tworzoną dla wyjaśnienia dlaczego sprawa jeszcze się toczy. Niech od zakreślenia sprawy w statystyce ważniejsze będzie jej rzetelne rozstrzygnięcie w rozsądnym, co nie znaczy krótkim, terminie.

Panie Ministrze, proszę dać sędziom szansę na to, by przez rok popracowali nie związani zarządzeniami nadzorczymi, instrukcjami, wytycznymi wizytatorów ani też wszelkimi planami zwalczania zaległości. Niech wyznaczają sprawy na wokandę wtedy, gdy będą do tego gotowi i tyle spraw, ile są w stanie ogarnąć. Niech wyznaczają tyle rozpraw miesięcznie ile chcą i tyle spraw na wokandę ile uważają. Chcą sobie zrobić tydzień bez wokandy - proszę bardzo. Niech nie piszą tych wszystkich sprawozdań i wyjaśnień w sprawie przewlekłości i długotrwałości. Niech robią co chcą. A po roku sprawdzimy jaki to miało wpływ na funkcjonowanie sądów. Ja ze swojej strony jestem skłonny zaryzykować twierdzenie, że efekt będzie wyraźnie zauważalny, i bynajmniej nie będzie to zapaść spowodowana tym, że sędziowie nie poganiani zaczną się obijać i nic nie robić. Spodziewam się raczej wzrostu sprawności postępowań w następstwie likwidacji marnotrawstwa czasu traconego na czytanie w kółko tych samych spraw. Lepszego przygotowania sędziów do rozpoznawania sprawy, dzięki czemu mniej będzie przypadków niecelowego odraczania i przeprowadzania dowodów. Szybszego toku postępowania dzięki skróceniu odstępów pomiędzy rozprawami z powodu mniejszej ilości spraw znajdujących się jednocześnie "w obrocie". Niewykluczone, że dzięki temu dojdzie nawet do skrócenia postępowań o ową mityczną 1/3 i to znacznie niższym kosztem niż setki milionów złotych wydane na kamery na salach i synergetyzowanie małych sądów.

Co Pan na to Panie Ministrze? Jedno zarządzenie, jeden podpis, praktycznie zero kosztów dla budżetu państwa, szansa na znaczną poprawę funkcjonowania sądów. Liczymy na Pana...

czwartek, 8 listopada 2012

Zastępstwo


Koleżanka się rozchorowała... chyba poważnie, bo wiem, że jakby była w stanie przyjść do sądu to by przyszła, choćby z gorączką. Cóż jednak by jej nie było to nie zmienia to faktu, że jej nie ma, a miała wyznaczone rozprawy, z którymi teraz trzeba coś zrobić. A to coś polega na poinformowaniu mnie zaraz po przyjściu do pracy, że skoro jestem dyżurny to pójdę sądzić te sprawy w zastępstwie. Zgodnie z podziałem czynności i ustalonym zwyczajem, a jakby co to akta są już na sali, i kalendarz też.

No i biorę z szafy togę i idę na salę sądową by prowadzić rozprawy w sprawach, o których nic nie wiem. Mam prowadzić postępowanie mając mgliste pojęcie o tym kim są ci ludzie i po co oni przyszli. Mam słuchać świadków i biegłego nie wiedząc co jest sporne a co nie i o co w sprawie chodzi, a na koniec jeszcze pewnie wydać wyrok no bo w końcu jak postępowanie dowodowe zostało wyczerpane to nie ma powodu dla odraczania rozprawy. W dodatku nie do końca rozumiejąc na jakiej niby zasadzie ja tu siedzę. Wychodzę na salę bo referent jest chory a ja jestem dyżurny, natomiast żadnego formalnego zarządzenia o zmianie sędziego referenta nie było. W dodatku jak rozprawę odraczam to odraczam ją nie na "moją" sesję tylko na sesję koleżanki, a więc faktycznie to ja nie przejmuję tej sprawy do mojego referatu. Sądzę tak naprawdę cudzą sprawę, zupełnie jakbym się z koleżanką tego dnia zamienił na wokandy, na zasadzie, że ona posądzi moje sprawy a ja jej. Czy taki sąd jest "właściwie obsadzony"? W końcu obsada to nie tylko liczba i skład, to także osoby, które w nim zasiadają. Wprawdzie w postępowaniu cywilnym nie ma zakazu zmiany obsady sądu w toku procesu, ale czy przypadkiem zmiana ta nie powinna przybrać przynajmniej postaci zarządzenia przewodniczącego wydziału?

Ale cóż, pójdę na tę sesję, posiedzę tam trochę jak na tureckim kazaniu i zapiszę do protokołu co mi powiedzą. Przesłuchanie świadków oddam w ręce stron, zgodnie z zasadą pełnej kontradyktoryjności, najwyżej nie dopytam o coś istotnego, bo nie będę wiedział o co zapytać. A potem odroczę rozprawę każąc przedstawić akta koleżance, żeby w razie czego dodała coś do mojego zarządzenia, ewentualnie żeby ona sama podjęła decyzję o wezwaniu nowo zgłoszonych świadków. Bo parę razy zdarzyło się, że strony (a zwłaszcza pełnomocnicy) próbowali "przepchnąć" przez zastępcę wnioski dowodowe, które  referent oddalił. Wydam może parę wyroków w jakichś prostych sprawach jak np kary za jazdę na gapę, gdzie stan faktyczny jest zwykle jasny i tyle. Bo więcej nie jestem w stanie i w zasadzie nie powinienem robić, bo podejmowanie ważnych decyzji w sprawie, której akt w zasadzie nie znam i w stanie faktycznym której nie do końca się orientuję jest co najmniej nieuczciwe wobec stron.

A na tym jeszcze nie koniec. Ponieważ przesiedziałem cały dzień na sali sądząc cudze sprawy to nie byłem w stanie przez ten czas przygotować się do mojej własnej sesji, wyznaczonej na następny dzień. Owszem teoretycznie skoro niektóre sprawy sądzę już ze dwa lata to powinienem wiedzieć co jest w aktach i o co w sprawie chodzi, ale biorąc pod uwagę, że spraw "na biegu" to ja mam w tej chwili ponad 300 nie jestem w stanie wszystkiego pamiętać, a już na pewno nie kojarzę szczegółów. Mam wprawdzie porobione notatki, ale i tak przed każdą rozprawą muszę sobie je znowu przeczytać i przypomnieć. Do tego w dwóch czy trzech sprawach trzeba by już wydać wyroki, więc warto by sprawdzić, czy czegoś nie przeoczyłem i czy faktycznie sprawa nadaje się już do zakończenia, czy może jeszcze coś trzeba wyjaśnić. Bo jak już wezwałem strony celem przesłuchania, które ma ostatecznie wyjaśnić pewne okoliczności to wypadałoby wiedzieć, co powinno być wyjaśnione i o co mam je pytać. W zasadzie tę robotę powinien zrobić mój asystent... ale asystenta nie mam więc muszę robić to sam. A co będzie jak tego nie zrobię? Może nic, a może okaże się że sprawa niepotrzebnie się przedłuży, bo np. zamiast zakończyć sprawę i wydać wyrok niepotrzebnie odroczę rozprawę żeby przesłuchać nowo zgłoszonego świadka, który jak się potem okaże miał zeznawać na okoliczności niesporne lub nieistotne. Trzy stracone miesiące dlatego, że nie miałem kiedy porządnie przeczytać akt i wyszedłem na salę nie do końca przygotowany do rozprawy... 

Jaki jest więc efekt wysyłania na siłę "zastępcy" do sądzenia spraw za nieobecnego sędziego? Ano dwie sesje osądzone "po łebkach". To co pozornie "zaoszczędzono" przez przeprowadzenie mimo wszystko rozprawy "stracono" przez nieprzygotowanie do spraw i tego, i następnego dnia. Kilkanaście osób złych na to, że "sędzia nie przeczytał akt", i że niepotrzebnie odroczył zamiast zakończyć. I słusznie, bo tak jak pisałem wcześniej sądzenie spraw bez należytego przygotowania do nich jest nieuczciwe wobec stron, i po prostu nieprzyzwoite. Cóż więc powinno być zrobione? Ano niestety. Jeżeli chodzi nam o to, żeby sprawa była obsądzona dobrze, a nie tylko szybko to trzeba skończyć z takimi zastępstwami. Jeżeli sędzia referent sprawy nie przybył na sesję to sprawy powinno się zdjąć z wokandy. Rola sędziego zastępcy powinna ograniczać się do wykonania czynności nie cierpiących zwłoki - np. przesłuchania świadka w trybie zabezpieczenia, jeśli świadek jest z zagranicy, przyjezdny albo planuje pobyt w szpitalu i jego ponowne przybycie do sądu może napotkać trudności. Jeżeli zaś sędzia zastępca czuje się na siłach by sprawę rzetelnie poprowadzić i wydać wyrok, wówczas, na jego wniosek, przewodniczący wydziału powinien przekazać tę sprawę do jego referatu i wydać w tym zakresie odpowiednie zarządzenie. 

Ale na to chyba nie mamy co liczyć... bo by to źle wyglądało w ministerialnej statystyce, w oparciu o którą podejmowane są wszelkie istotne decyzje polityczne i organizacyjne w kwestii funkcjonowania sądów. A statystycznie lepiej jest zrobić byle co byle szybko,  niż robić dobrze ale powoli. Może to się kiedyś zmieni...

piątek, 2 listopada 2012

Radio Erywań 24


Pytanie do Radia Erywań 24:

- Czy to prawda, że w Opolu odebrano kobiecie dzieci, bo miała dług w urzędzie skarbowym?
- Tak ale nie odebrano, tylko umieszczono tymczasowo w pogotowiu rodzinnym. I nie dlatego, że ich matka miała dług w urzędzie skarbowym, tylko dlatego że ją samą wsadzono do więzienia, bo popełniła przestępstwo skarbowe i nie zapłaciła wymierzonej za nie grzywny.

Sprawa "Samotnej matki z Opola" wypełniła na krótki czas czołówki serwisów informacyjnych. Wypowiadali się wszyscy, tym głośniej im mniej mieli do powiedzenia. Dziennikarze uderzyli na alarm opisując jak to bezduszni policjanci w nocy wyrwali dzieci z łóżeczek i w piżamkach chcieli je oddać do domu dziecka, co miało być karą za to, że ich biedna samotna matka wystawiła komuś rachunek zamiast faktury. Pan premier zapowiedział natychmiastowe wyjaśnienie sprawy, a ministrowie sprawiedliwości i spraw wewnętrznych natychmiastową kontrolę i ukaranie winnych. Politycy opozycji obwieścili iż sprawa ta jest kolejnym dowodem na to, że to oni powinni być u władzy, bo wtedy by do takich sytuacji nie dochodziło. Któryś tam poseł zapowiedział, że będzie drukował plakaty z twarzą sędziego, który kazał zamknąć samotną matkę, żeby ten się wstydził. Obrodziło ekspertami od prawa karnego wykonawczego, którzy wypowiadali się do kamer z wyrazem absolutnej pewności siebie (tym większym im mniej wiedzieli o sprawie) twierdząc, że policja i sąd dopuściły się karygodnych zaniedbań. Społeczeństwo także zajęło stanowisko, w licznych komentarzach w internecie jednoznacznie stwierdzając, że to jest skandal i że tego sędziego należy wyrzucić z pracy bo to jest bandytyzm i nieludzkie. Wypowiadano zdania, że niedopuszczalne jest karanie za taki drobiazg w sytuacji gdy pewien znany restaurator nie zapłacił iluś tam milionów podatku. I że ogólnie to jest skandal że tę kobietę zamknęli, bo jak można zamykać samotną matkę do więzienia, kiedy gangsterów z Pruszkowa uniewinniono, a ten biznesmen co handlował złotem dostawał wyroki w zawieszeniu.

Dopiero po jakimś czasie do mediów zaczęły się przebijać informacje rzucające trochę inne światło na całą sprawę. Oto okazało się, że w całej sprawie nie chodziło ani o dług w Urzędzie Skarbowym ani o karę nałożoną przez Urząd Kontroli Skarbowej tylko o grzywnę nałożoną przez sąd za przestępstwo skarbowe polegające na nierzetelnym prowadzeniu dokumentacji finansowej. I w dodatku o grzywnę, o wymierzenie której, w ramach dobrowolnego poddania się karze, wnioskowała sama "pokrzywdzona". Wydało się też, iż owa pani nie raczyła zareagować na żadne z wezwań do zapłaty grzywny, jak też nie stawiła się na posiedzenie w sprawie zamiany grzywny na zastępczą karę pozbawienia wolności, w związku z czym nie mogła wyrazić zgody na to, by zamiast do więzienia sąd wysłał ją do zamiatania ulic. Nie miała także w zwyczaju odbierać korespondencji z sądu, ani informować o zmianie adresu. A policjanci nie przyszli po nią o 22.00 tylko około 21.00 i musieli kilkadziesiąt minut czekać aż ona wróci z zakupów do swoich pozostawionych bez opieki dzieci. Przeciwko obarczaniu sądu winą za całą sytuację, i ogólnie przeciwko medialnej nagonce na sąd w Opolu zaprotestował jego prezes, a następnie także zebranie wszystkich sędziów tego sądu.

W tym miejscu jednak cała historia w zasadzie się zakończyła przykryta - jak się później okazało - jeszcze bardziej naciąganą historią o wykryciu śladów trotylu i nitrogliceryny we wraku prezydenckiego samolotu. W zasadzie bez echa przeszła więc informacja o tym, że minister sprawiedliwości przeprowadził kontrolę sprawności postępowania w sprawie (bo tylko to mu wolno kontrolować) i stwierdził że w sprawie wystąpiła przewlekłość postępowania, znaczy ową kobietę wsadzono do więzienia o kilka miesięcy za późno. Równie niewielki odzew miała też informacja o tym, że po nagłośnieniu sprawy w sądzie urywają się telefony od skazanych, którzy wolą zapłacić zaległą grzywnę niż trafić do więzienia. Wszyscy zajęci są natomiast rozprawianiem o ruchliwości wysokoenergetycznych jonów na szczątkach Tupolewa (czy jakoś tak) wskazujących na to, że była bomba, zamach, zbrodnia i morderstwo...

Cała ta "sprawa opolska" pozostawiła głęboki niesmak, bo po raz kolejny zrobiono z igły widły, na które próbowano nadziać sędziego. Ja rozumiem, że dziennikarze muszą z czegoś żyć, a opisane historii Wielkiej Krzywdy uczynionej przez Zły Sąd to prosta i szybka wierszówka, w dodatku z ciągiem dalszym i murowanym poklaskiem czytelników. Chciałbym tylko, żeby pamiętali, że podważając pozycję sądów piłują gałąź na której siedzą, bo to sądy, nie czytelnicy będą chronić ich prawo do wolności wypowiedzi, gdy nadejdzie dzień, w którym jakiś człowiek władzy uzna, że nie podoba mu się to, co o nim wypisują. A wtedy na pewno będzie im zależało na tym, żeby sprawa nie była sądzona przez sędziego obawiającego się o to, że jak wyda wyrok inny niż pan premier sobie życzy to zostanie zaszczuty przez media, zwymyślany przez polityków i przeczołgany pod walcem ministerialnej kontroli nasłanej z zaleceniem ukarania winnych.

Chciałbym także, żeby panowie politycy nigdy nie zapominali o tym, że to oni tworzą prawo, które stosują sądy, więc jeżeli efekty jego stosowania im nie odpowiadają to winnych takiej sytuacji powinni szukać między sobą. A lekarstwem na problemy wynikające ze stosowania przez sądy złego prawa powinno być poprawianie przepisów, a nie nasyłanie na sądy i sędziów kontroli z poleceniem ukarania winnych tego, że prawo zadziałało inaczej niż panowie politycy by chcieli.

I cały czas mam nadzieję, że padnie jednak słowo "przepraszam"...

czwartek, 25 października 2012

Woźny zawsze puka sześć razy

Poszukując pewnego razu w Sieci czegoś zupełnie innego natrafiłem na stronę internetową sądów szkockich, [link] Muszę przyznać, że w Polsce brakuje takiego źródła, poświęconego właśnie sądom i ich działaniom, a nie polityce uprawianej przez Ministra Sprawiedliwości. Nie o tym jednak chciałem pisać. Otóż na tej stronie znajduje się aktualizowana lista orzeczeń wydawanych przez Szeryfów z różnych okręgów sądowych. Co ciekawe w orzeczeniach tych publikowane są dokładnie wszystkie dane stron - imiona, nazwiska, adresy - najwidoczniej w Szkocji nie mają Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, która dopatrzyłaby się w tym naruszenia prawa pozwanego do prywatności.

Jednym z orzeczeń, które mnie zainteresowało, było orzeczenie wydane w dniu 1 czerwca 2012 r. przez Szeryfa George'a Jamiesona z okręgu South Strathclyde, Dumfries, and Galloway w Dumfries, w sprawie z powództwa Bank of Scotland PLC przeciwko Williamowi Johnowi Stevensonowi, zamieszkałemu w Cargenbridge, sygnatura akt A80/11. Z jakim dokładnie roszczeniem Bank of Scotland PLC wystąpił przeciwko panu Stevensonowi niestety nie wiem, mogę tylko się domyślać, że chodziło o powództwo o zapłatę kwoty kredytu postawionego w stan natychmiastowej wymagalności. Opublikowane orzeczenie jest bowiem tylko wyrokiem wstępnym odnoszącym się do jednego z zarzutów podnoszonych przez pozwanego. Zarzut ten sprowadzał się zaś do tego, iż żądanie powoda jest niedopuszczalne, gdyż nie doręczono mu prawidłowo wypowiedzenia umowy kredytu (calling-up notice). Orzeczenie to zainteresowało mnie zaś dlatego, że od dawna interesuje mnie kwestia sposobu dokonywania doręczeń korespondencji o znaczeniu prawnym. W zasadzie gdyby zapytano mnie jaki jest największy problem związany z funkcjonowaniem sądów, to wskazałbym właśnie na doręczenia. Także większość tzw. "problemów z EPU" to właśnie konsekwencje problemów z doręczeniami - bo jestem pewien, że gdyby każdy pozwany faktycznie dostawał do rąk własnych nakaz zapłaty z pouczeniami, to większość zarzutów pod adresem postępowania elektronicznego by się nie pojawiła. Ale do rzeczy.

Punktem wyjścia dla badania sprawy przez szeryfa był przepis art. 19 (6) szkockiej ustawy o hipotekach i reformie feudalnej z 1970 r., [Conveyancing and Feudal Reform (Scotland) Act] który określa sposób złożenia oświadczenia o wypowiedzeniu kredytu. Stanowi on, że może to nastąpić przez doręczenie adresatowi osobiście, przesłanie pocztą przesyłką poleconą (registered post) albo przez doręczyciela (recorded delivery service) na ostatni znany adres. Jeżeli adres nie jest znany (albo nie wiadomo, czy adresat nadal żyje) przesyłkę należy doręczyć sekretarzowi właściwego sądu (Extractor of the Court of Session). Wymagania są tu zatem znacznie łagodniejsze niż w Polsce, nie ma mowy ani o poświadczeniu odbioru, ani nawet o awizowaniu, a i adres nie musi być aktualny. Wystarczy wysłać list polecony, a za datę doręczenia przesyłki, zgodnie z art 19(8) będzie uważany następny dzień po jej nadaniu. Gdzie więc tkwił problem, wymagający rozpoznania przez sąd? Ano w tym, że przy doręczaniu przesyłki panu Stevensonowi nie zastosowano żadnej z tych metod. Pismo zostało po prostu wrzucone do jego skrzynki pocztowej (znaczy przez szparę na listy w drzwiach) przez woźnego sądowego (Sheriff's officer), i zadaniem sędziego było rozstrzygnięcie, czy taki sposób doręczenia może zostać uznany za właściwy.

W omawianym orzeczeniu zamieszczono bardzo obszerną argumentację, przedstawianą przez obie strony, której przytaczanie tutaj zajęłoby jednakże zbyt wiele miejsca, zwłaszcza, że odnosiła się ona do szeregu równolegle badanych aspektów sprawy. Ograniczę się więc wyłącznie do przytoczenia konkluzji. Otóż Szeryf, po rozważeniu argumentacji przedstawionej przez strony, uznał, że doręczenie nastąpiło prawidłowo, gdyż woźny postąpił zgodnie z obowiązującymi w tym zakresie przepisami prawa. A uzasadnił to tak:

- przedstawione sądowi poświadczenie doręczenia opatrzone jest datą 14 lutego 2011 r. wpisaną słownie, a nie cyframi, w zgodzie z postanowieniami Ustawy o doręczeniach z 1693 r. [Citation Act 1693]

- zostało ono podpisane zarówno przez woźnego jak i świadka, co jest w zgodzie z postanowieniami Ustawy o doręczeniach z 1686 [Citation Act 1686],

- poświadcza ono, że przesyłkę włożono w obecności świadka do skrzynki pocztowej dopiero po tym jak woźny z dochowaniem należytej staranności ustalił, że dłużnik zamieszkuje w tym lokalu, lecz ani on, ani żaden z domowników nie odpowiedział na sześciokrotne głośne zapukanie do drzwi - zgodnie z postanowieniami Ustawy o doręczeniach z 1540 r. [Citation Act 1540],

Wnioski z lektury tego orzeczenia są trzy. Pierwszy jest taki, że problem z doręczaniem zawiadomień o rozprawach istniał w sądach chyba od zawsze, skoro już w 1540 r, szkocki Parlament uznał za celowe uregulowanie tej kwestii, by wyeliminować przypadki szkód i krzywd wynikających z faktu, iż niewłaściwie zawiadamiani poddani nie wiedzieli o wytaczanych przeciwko nim procesach. 

"For eschewing of grett Inconvenientis and fraude done to our souerane lordis liegis be Summoning of thame at thare duelling places And oft tymes falslie and gettis neuer knawlege thairof"

Drugi wniosek jest taki, że o ile możemy nie lubić doręczeń przez podwójne awizo, to jest to rozwiązanie z pewnością korzystniejsze dla adresata niż domniemanie doręczenia wynikające z faktu wysłania. A takie właśnie domniemanie stosowane jest np. przez angielski elektroniczny sąd, zgodnie z art. 6.7 angielskiej procedury cywilnej (Civil Procedure Rules 1998) zgodnie z którym przesyłka jest uważana za doręczoną na drugi dzień po wysłaniu. I żaden przepis nie wymaga, by był to adres aktualny, przeciwnie, przepis wprost stanowi, że może to być ostatni znany adres... Aż dziwne że angielski e-sąd w latach 2010/2011 rozpoznał tylko 130.000 spraw...

A trzeci wniosek jest taki, że dobre prawo się nie starzeje i właściwie stosowane nawet po 500 latach od uchwalenia może wskazywać rozsądne rozwiązanie problemów, o których jego autorom nawet się nie śniło. Co polecam pod rozwagę wszystkim tym, którzy uważają, że jak kodeks ma już 50 lat to należy go jak najszybciej zastąpić nowym, bo jest "przestarzały".

piątek, 19 października 2012

Dyżurny



Jestem dziś „dyżurny” to znaczy ten, który ma obowiązek siedzieć za biurkiem w godzinach urzędowania i podpisywać te wszystkie pisma, które bezwzględnie ależ to absolutnie muszą być podpisane przez sędziego albo Świat Się Zawali. Zaszczyt taki dopada mnie parę razy w miesiącu według grafiku powstającego w oparciu o jakiś mistyczny nie do końca dla mnie zrozumiały wzór, ale nie bardzo mam na co narzekać bo rozdział dyżurów następuje mniej więcej uczciwie. A zresztą i tak codziennie siedzę w robocie więc mi tam żadna różnica. No może poza tym, że zawsze to dodatkowa robota.

Cóż obejmują moje obowiązki dyżurne? Ano po pierwsze podpisywanie prawomocności. Jak ktoś przychodzi po odpis postanowienia to sekretariat mu taki odpis przygotuje, opieczętuje, poświadczy za zgodność z oryginałem, ale to ja muszę podpisać pieczątkę, że orzeczenie jest prawomocne. Prawdę mówiąc nie rozumiem dlaczego nie może tego robić pracownik sekretariatu, przecież stwierdzenie że trzy tygodnie od wydania wyroku już minęły, a do akt nie wpłynęła ani apelacja ani wniosek o uzasadnienie nie wymaga żadnej szczególnej wiedzy prawnej i spokojnie mógłby to robić sekretarz sądowy. Już w ostateczności można by wprowadzić zasadę, że prawomocność z urzędu stwierdza sędzia referent podpisując się w odpowiedniej rubryczce na okładce akt i na tej podstawie sekretariat wydaje odpisy prawomocnego orzeczenia. Świat by się nie zawalił, ani też stabilność i pewność obrotu prawnego by na tym nie ucierpiała.

Kolejny rodzaj kwitów do podpisania jak przyniosą to nakazy doprowadzenia. No tu niby nie ma wątpliwości, że polecenie pozbawienia wolności powinien podpisać sędzia, ale z drugiej strony czy na pewno? Sędzia wydał postanowienie nakazujące doprowadzenie i pod nim się podpisał. To postanowienie wykonuje sekretariat, doręczając odpowiednie papiery odpowiednim policjantom. Czy naprawdę nie wystarczy tutaj to, że sędzia wydał postanowienie? Czy nie powinno się oddzielić orzekania od wykonywania? Nie wydaje mi się, aby istniało jakieś wielkie ryzyko wydania nakazów doprowadzenia bez upoważnienia sędziego, więc może warto się zastanowić nad zmianą obowiązującej praktyki w tym przedmiocie. Świat z pewnością by się nie zawalił.

Następne kwity do podpisu. Sterta pism do różnych osób i urzędów o udzielenie informacji. W tym uniżone pismo do Gmachu Sądu by raczył wywiesić u siebie ogłoszenie. I znowu pytanie jakie jest uzasadnienie tego, żeby to sędzia podpisywał takie pisma, bo argument że ktoś tam w banku czy jakimś urzędzie nie uznaje sekretarza sądowego za godnego pisania do niego jest z lekka absurdalny. Ponownie zatem powinna być prosta zasada – sędzia wydał polecenie zwrócenia się gdzieś, i na polecenie sędziego sekretarz się zwraca. Jak ktoś nie jest pewien, czy pismo jest prawdziwe to może skontaktować się z sądem i uzyskać potwierdzenie, czy sędzia faktycznie wydał takie polecenie. Co nie zmienia faktu, że większość takich pism dotyczy informacji, które strony powinny uzyskać we własnym zakresie, ale panom mecenasom wygodniej jest posłużyć się do tego celu sądem. Ale o tym pisałem już wiele razy i nie ma powodu, żebym powtarzał to jeszcze raz

Kolejny plik do podpisu. Polecenia wypłaty do Oddziału Finansowego. Wydałem postanowienie, żeby wypłacić, uprawomocniło się, opatrzono je pieczęciami z orzełkiem, podpisałem się na odwrocie, że to jest prawomocne, ale to niestety za mało. Finansowy musi mieć jeszcze podpisane przez sędziego polecenie wypłaty wskazujące skąd, komu i ile mają wypłacić, bo tego całego postanowienia to oni nie rozumieją i nie poważają. Za każdym razem, gdy miałem coś do załatwienia z finansowym odnosiłem wrażenie, że oni funkcjonują na jakiejś zupełnie innej płaszczyźnie abstrakcji i to co ja do nich mówię to jakbym mówił w suahili i nic a nic z tego nie rozumieją. Raz kazałem wypłacić, wydałem postanowienie, ono się uprawomocniło, po czym dowiedziałem się, że nie wypłacą bo nie ma faktury... Innym razem nie wypłacili, bo nie załączono ichniego druczka, czy też pieczątka była nieczytelna, albo kserokopia, zaświadczania, która mi wystarczyła do wydania postanowienia nie wystarcza księgowemu do dokonania wypłaty. To może darujmy sobie wydawanie tych postanowień, skoro o tym czy komuś można zapłacić i tak decyduje księgowy. Niech biegli składają faktury do finansowego a finansowy niech dalej decyduje. W ten sposób ominiemy niepotrzebnego pośrednika w osobie sędziego i może biegli będą szybciej dostawać należne im pieniądze.

No i ostatnie, choć nie bardzo wiem dlaczego mi to przynoszą – wnioski o wyrażenie zgody na udostępnienie akt, wykonanie kserokopii, fotografowanie. Tym to już powinien zajmować się wyłącznie sekretariat. Zasada jest prosta – jest stroną ma dostęp do akt i może prosić o kopie. Jak zapłaci, dostanie. Co tu jeszcze więcej decydować? Cóż tak ważnego jest w sprawie by aż to sędzia musiał decydować, czy dana osoba jest godna dostąpić zaszczytu ujrzenia akt i zamówienia kserokopii. To powinna być wyłącznie materia kierownika sekretariatu.

I tak zleciał mój dyżurny dzień. W przerwach pomiędzy tymi niezwykle kluczowymi dla funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości czynnościami przejrzałem sprawy na następną sesję, napisałem pół uzasadnienia i przerobiłem kolejne trzy przegródki zaległych akt. Jeszcze dwie i mogę iść do domu. Może uda się wyjść jeszcze przed zmrokiem...