Jakiś czas temu zająłem się sprawą orzekania o alimentach i problemami z tego wynikającymi, dochodząc ostatecznie do wniosku, że świat nie jest czarno-biały a życie bogatsze niż wyobraźnia scenarzystów telenowel. Do powrotu do tematu konfliktoworozowodowego skłoniła mnie zaś przeczytana gdzieś wypowiedź, że jak mówią statystyki tylko 4% ojców otrzymuje prawo opieki nad dzieckiem, z czego wyprowadzono wniosek, że to dlatego, że sądy są stronnicze, faworyzują matki, dyskryminują ojców, a samiec ich wróg. No cóż. Ze statystyką nie ma co dyskutować, warto jednak zapytać czy naprawdę przyczyny owej dysproporcji są właśnie takie. I jak to naprawdę jest z tymi ojcami w sprawach rozwodowych.
W rzeczywistości jednak wyjaśnienie przyczyny tak znacznej dysproporcji nie wymaga tworzenia teorii spiskowych, odwoływania się do feminizacji zawodu sędziowskiego, stronniczości sędziów, mafii biegłych z RODK i takich tam ozdobników. Ojcowie po prostu nie garną się do tego, by dzieci po rozwodzie pozostały przy nich, w związku z czym w przeważającej większości przypadków pozostawienie dzieci przy matce następuje za zgodą bądź wręcz na wniosek ojca. Prawdę mówiąc nie wiem, czy są jakieś oficjalne statystyki w tej kwestii, ale ja w ostatnim roku przypadki, w których ojciec chciał, żeby dziecko zostało przy nim mógłbym policzyć na palcach jednej ręki. Nie wiem nawet czy to było choćby tylko 10% wszystkich spraw. I mniej więcej to samo usłyszałem od koleżanek i kolegów sędziów, którzy także orzekają w sprawach rozwodowych. Lamentowanie zatem, że sądy przyznają prawo opieki nad dzieckiem tylko 4% ojców jest więc jak narzekanie że jurorzy nie przyznają im nagród w konkursach, w których w ogóle nie startowali. I oczywiście, wiem że to dlatego, że ojcowie "nie chcą zaogniać konfliktu", "obawiają się represji przez izolację od dzieci", "są odwodzeni od pomysłu przez stronniczych psychologów", "nie wierzą w to, że mają szansę bo sądy są sfeminizowane" i takie tam. Może to i jest prawda, ale nie zmienia to faktu, że jak ktoś nie startuje w konkursie bo nie chce zaogniać przyjaznych stosunków z konkurentami, albo dlatego że uważa, że i tak nie wygra to niech potem nie ma pretensji że nie zdobył nagrody.
Do tego dodać należy fakt, iż nie we wszystkich sprawach, w których pojawia się spór między rodzicami co do tego, przy kim powinno zamieszkiwać dziecko kwalifikuje się do kategorii "równorzędnych pojedynków", gdzie można by w ogóle mówić, że wynik jest wynikiem sympatii czy antypatii sędziego. Kogo bym nie pytał wszystkim zapadają w pamięci głównie przypadki, w których do "walki o dziecko" stawał ojciec, którego ten sam vox populi, który potępia "sfeminizowane sądy rodzinne" uznałby za nie kwalifikującego się do przyznania mu opieki nad dzieckiem. Oczywiście o ile vox populi otrzymałby całość informacji na jego temat, a nie tylko płaczliwą historię o wielkiej miłości rodzicielskiej i złym sądzie która odbiera mu szansę na bycie ojcem. Historie, które usłyszałem spowodowały, że zacząłem się zastanawiać, czy ci ojcowie byli zaślepieni miłością rodzicielską, obdarzeni totalnym brakiem krytycyzmu, czy też po prostu postanowili z zasady nie zgadzać się na nic co proponuje żona i żądać opieki nad dziećmi tylko po to, żeby jej dopiec. Z przykładów najbardziej drastycznych słyszałem o sytuacji, gdzie do walki o dziecko stanął ojciec prawomocnie skazany za znęcanie się nad tymże dzieckiem. Oczywiście jego zdaniem wyrok był skandaliczny, sędzia był stronniczy, a świadkowie kłamali bo on nigdy ręki na dziecko nie podniósł, ale nie zmienia to faktu, że jeśli wyrok skazujący jest prawomocny to wiąże on sąd cywilny co do ustalenia faktu popełnienia przestępstwa. Uzasadnienie zaś, że przyznanie opieki nad dzieckiem znęcaczowi będzie zgodne z dobrem dziecka wymagałoby naprawdę wielkiej ekwilibrystyki prawniczej. Równie ciekawie musiałoby wyglądać uzasadnienie wyroku w sprawie, w której miejsce zamieszkania dziecka ustalono by przy ojcu aktualnie nieprawomocnie skazanym na karę kilkuletniego bezwzględnego pozbawienia wolności, i mającego jedynie nadzieję, że apelacja to zmieni, ewentualnie nadzieję na to, że sprawowanie opieki nad dzieckiem będzie mu policzone przy staraniu się o odroczenie wykonania kary. Z lżejszych przypadków trafiały się wnioski o ustalenie miejsca zamieszkania dziecka w każdorazowym miejscu zamieszkania ojca, który nie posiadał stałego miejsca zamieszkania, albo ojca który z racji robienia kariery większą część roku przebywa "w rozjazdach", w związku z czym z góry planuje, że podrzuci dzieciaka swoim rodzicom i to oni będą sprawować nad nim opiekę. Nie jest zatem tak, że odmowa uwzględnienia wniosku o ustalenie miejsca zamieszkania dziecka przy ojcu jest powodowana tylko założeniem, że matka jest lepsza od ojca bo to matka, a matka jest tylko jedna.
Oprócz narzekania na to, że sądy dyskryminują ojców przy ustalaniu miejsca zamieszkania dziecka słyszy się czasem także narzekania na "bycie weekendowym tatą", ponownie w kontekście tego że zły sąd nie rozumie potrzeb dziecka i ogranicza jego kontakty z ojcem. I ponownie muszę przyznać że nie do końca rozumiem o co w tym wszystkim chodzi. Bo jak dotąd wydawało mi się, że podobnie jak i w przypadku decyzji o miejscu zamieszkania dziecka, regulowanie kontaktów w przeważającej większości spraw następuje w sposób zgodny z wnioskiem lub zaakceptowany przez ojca. Jeżeli trafiają się jakieś spory to tyczą się one zazwyczaj szczegółów, sposobu spędzania świąt (czy Boże Narodzenie na przemian co drugi rok z każdym z rodziców czy może pół u jednego pół u drugiego), podziału wakacji (po miesiącu czy co dwa tygodnie), czy też konkretnych godzin odbioru i odprowadzenia dzieci (np. czy do 18:00 czy do 20:00). Tak zwane kontakty bieżące to zaś zwykle standardowo jedno popołudnie po szkole i co drugi weekend. I naprawdę rzadko zdarza się, aby ojcowie domagali się czegoś więcej. Wyjątkowo trafia się na przykład żądanie, aby kontakt w dzień tygodnia był "z nocowaniem" czyli nie od 15:00 do 18:00 tylko od 15:00 do odprowadzenia do szkoły następnego dnia. Żeby nie było tak że mama jest ta zła, która budzi rano i odwozi do tej nudnej szkoły, a tata ten dobry co zabiera do macdonalda i kupuje zabawki. Zresztą bywa i tak, że taki "dzielny tata" oczekuje, że nie będzie musiał nocować dziecka u siebie także w weekendy, tylko będzie je na noc odprowadzał do matki. A kontakty w wakacje rozumie jako wykupienie trzytygodniowego obozu, odebranie dziecka od matki i odwiezienie go do autokaru. Albo zawiezienie go do dziadków, którzy "odbębnią za niego" wakacje z dzieckiem. Zdarzają się oczywiście także "przegięcia" w drugą stronę, gdzie zakres żądanych kontaktów jest tak szeroki, że sprowadza się w zasadzie do zastrzeżenia, że dziecko spędza większość czasu z ojcem, i oddawane jest matce tylko do umycia i przebrania. Jak widać zatem świat nie jest wcale taki czarno-biały, gdzie po jasnej stronie mocy stoją dzielni tatusiowie a po ciemnej złe matki wspierane przez sfeminizowane sądy rodzinne.
Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, iż gros skarg związanych z kwestią porozwodowych kontaktów z dziećmi tyczy się nie sposobu ich ustalania, ale ich praktycznego wykonywania. Inaczej mówiąc tego, że orzeczenia sądów w tym przedmiocie nie są wykonywane, zaś ich egzekucja kuleje. Tej kwestii nie chciałbym jednakże poruszać, gdyż generalnie leży ona poza moimi kompetencjami. Nigdy nie byłem sędzią rodzinnym, nie zajmowałem się kontrolą wykonywania kontaktów, ani ich egzekucją, nie mam też dostatecznej wiedzy w kwestii tego jak uzgadniane przez rodziców rozwiązania sprawdzają się w praktyce. Jedyne co do mnie dociera to historie, po usłyszeniu których nie zawsze wiem co myśleć, poza tym że tu też życie nie jest czarno-białe. Z jednej strony słyszę bowiem historie o matkach, które żądają pieniędzy za "przygotowanie dziecka do spotkania z ojcem", a z drugiej strony o ojcach, którzy przy okazji każdego kontaktu urządzają dziecku "tour de fastfood" chociaż wiedzą, że dziecko jest na diecie bo ma paręnaście kilo za dużo. To zaś jest kolejny argument żeby może skończyć z tym czysto chrześcijańsko-narodowo-ideologicznym pomysłem żeby sprawy rozwodowe sądziły sądy okręgowe, do których grzesznikom będzie trudniej dojechać - i zwrócić je tam gdzie ich miejsce, czyli do rejonowych sądów rodzinnych, albo chociaż przekazać je do wyspecjalizowanych wydziałów rodzinnych w sądach okręgowych. Bo orzekanie w sprawach rodzinnych wymaga czegoś więcej niż tylko znajomości przepisów i umiejętności ich stosowania. No cóż, może wreszcie zrozumie to ktoś poza sędziami orzekającymi w takich sprawach i podejmie adekwatne działania. W miarę możliwości bez przeprowadzania kolejnej "reformy". No chyba, że "reforma" będzie polegała na odebraniu sędziom kompetencji podejmowania decyzji w sprawach opiekuńczych i przekazaniu jej odpowiedniemu urzędowi do spraw rodziny i dzieci, bezpośrednio podległemu ministrowi i wykonującemu jego polecenia. Skoro bowiem politycy lepiej wiedzą kiedy odbierać dzieci a kiedy nie... to niech pokażą jak to się robi.