W sądzie nie wystarczy mieć rację, trzeba ją jeszcze umieć udowodnić. To hasło powinno być wykute w kamieniu na ścianie każdej sali sądowej. Wielu powodów (jak i pozwanych), którzy wkraczali na salę sądową święcie przekonani o swym pewnym zwycięstwie, opuszczało ją jako święcie przekonani o sitwie, zmowie i korupcji w sądach, bo wyrok okazał się być inny, niż się spodziewali. A wszystko dlatego, że albo uważali, że sprawa jest oczywista, więc tu nic nie trzeba udowadniać, albo dlatego, że wprawdzie udowodnili bardzo wiele rzeczy, niestety nie to, co powinni. Patrząc zaś z perspektywy tych wszystkich lat za stołem widzę, że umiejętność dowodzenia roszczenia przed sądem to niestety dość rzadka dziś umiejętność, także wśród zawodowych pełnomocników. Nie chodzi
mi nawet, że niektórzy mają problemy z ustaleniem co konkretnie należy w danym
przypadku udowodnić, a nawet ze sformułowaniem wprost tez dowodowych. Raczej
mam na myśli to, że często daje się zauważyć pewną rozbieżność pomiędzy tym co
dana osoba chce udowodnić, a tym jakie dowody na to przedstawia.
Dajmy na to takie „wezwanie do zapłaty”. Sztandarowy „dowód” w różnego rodzaju sprawach o zapłatę starych wielokrotnie przelewanych długów, nie wiedzieć czemu zwykle wymieniane wśród dowodów na okoliczność „istnienia zobowiązania”. A przecież czy to, że ktoś wzywa kogoś do zapłaty czegoś to jeszcze nie znaczy, że te pieniądze mu się należą. Kserokopia wezwania do zapłaty jest więc wyłącznie dowodem tego, że ktoś kogoś wezwał do zapłaty, a w zasadzie to nawet i tego nie, bo przecież to, że ktoś napisał jakieś pismo nie oznacza jeszcze, że je wysłał. Tak więc kopia wezwania do zapłaty stanowi wyłącznie dowód tego, że sporządzono wezwanie do zapłaty, a nie tego, że to co w nim napisano jest prawdą. I to samo odnosi się do wszelkich innych dokumentów, w których powód oświadcza, że coś mu się należy - wszelkich „częściowych wykazów wierzytelności”, „informacji o zadłużeniu" i takich tam. Takie kwity są dowodem tylko tego, że taki dokument sporządzono, ewentualnie, tego, że osoba, która się pod pismem podpisała twierdzi to, co tam napisano. A twierdzić to sobie może wszystko, włącznie z tym, że pozwany ma obowiązek oddać jej Pałac Kultury. I będzie to tyle samo warte co twierdzenie, że pozwany jest winien powodowi 1.421,42 zł.
Troszkę bardziej wyrafinowaną wersją „dowodu z wezwania do zapłaty” jest „dowód z noty obciążeniowej” i podobne do niego dowody z różnych „not odsetkowych” czy nawet „wezwań do uzgodnienia salda”. W powoływaniu się na nie lubują się w szczególności różnego rodzaju para- i półbanki oraz firmy telefonokomórkowe. Dokumenty takie przestawiane są oczywiście jako dowód istnienia zobowiązania, i to zazwyczaj jedyny. Bo nawet jeśli akurat dany pełnomocnik danego telekomu czy tiwisatu złoży kopię umowy (a nie zawsze to robią) to okazuje się, że rzeczona kara umowna na którą wystawiono ową notę obciążeniową wynika z regulaminu promocji, tabeli zniżek, albo cennika, których oczywiście nie załączono. Czyli znowu jedyne co mamy to kartka, na której ktoś napisał, że pozwany jest winien 876,13 zł, co dowodzi tylko tego, że ktoś to napisał, a w żadnym wypadku tego, że faktyczne te pieniądze się powodowi należą. Bo to że firma telefonokomórkowa uważa, iż klient nie wywiązał się z umowy więc może go „obciążyć” należnością jeszcze nie oznacza, że faktycznie tak było, i że faktycznie zgodnie z umową należy jej się tyle, ile napisano. Bo równie dobrze mogliby napisać, że w związku z nie utrzymaniem aktywnej karty SIM przez okres promocji obciążają klienta obowiązkiem dostarczenia im worka pszenicy i koła od roweru. Moc dowodowa tego dokumentu byłaby dokładnie taka sama jak rzeczonej "noty obciążeniowej"
Dajmy na to takie „wezwanie do zapłaty”. Sztandarowy „dowód” w różnego rodzaju sprawach o zapłatę starych wielokrotnie przelewanych długów, nie wiedzieć czemu zwykle wymieniane wśród dowodów na okoliczność „istnienia zobowiązania”. A przecież czy to, że ktoś wzywa kogoś do zapłaty czegoś to jeszcze nie znaczy, że te pieniądze mu się należą. Kserokopia wezwania do zapłaty jest więc wyłącznie dowodem tego, że ktoś kogoś wezwał do zapłaty, a w zasadzie to nawet i tego nie, bo przecież to, że ktoś napisał jakieś pismo nie oznacza jeszcze, że je wysłał. Tak więc kopia wezwania do zapłaty stanowi wyłącznie dowód tego, że sporządzono wezwanie do zapłaty, a nie tego, że to co w nim napisano jest prawdą. I to samo odnosi się do wszelkich innych dokumentów, w których powód oświadcza, że coś mu się należy - wszelkich „częściowych wykazów wierzytelności”, „informacji o zadłużeniu" i takich tam. Takie kwity są dowodem tylko tego, że taki dokument sporządzono, ewentualnie, tego, że osoba, która się pod pismem podpisała twierdzi to, co tam napisano. A twierdzić to sobie może wszystko, włącznie z tym, że pozwany ma obowiązek oddać jej Pałac Kultury. I będzie to tyle samo warte co twierdzenie, że pozwany jest winien powodowi 1.421,42 zł.
Troszkę bardziej wyrafinowaną wersją „dowodu z wezwania do zapłaty” jest „dowód z noty obciążeniowej” i podobne do niego dowody z różnych „not odsetkowych” czy nawet „wezwań do uzgodnienia salda”. W powoływaniu się na nie lubują się w szczególności różnego rodzaju para- i półbanki oraz firmy telefonokomórkowe. Dokumenty takie przestawiane są oczywiście jako dowód istnienia zobowiązania, i to zazwyczaj jedyny. Bo nawet jeśli akurat dany pełnomocnik danego telekomu czy tiwisatu złoży kopię umowy (a nie zawsze to robią) to okazuje się, że rzeczona kara umowna na którą wystawiono ową notę obciążeniową wynika z regulaminu promocji, tabeli zniżek, albo cennika, których oczywiście nie załączono. Czyli znowu jedyne co mamy to kartka, na której ktoś napisał, że pozwany jest winien 876,13 zł, co dowodzi tylko tego, że ktoś to napisał, a w żadnym wypadku tego, że faktyczne te pieniądze się powodowi należą. Bo to że firma telefonokomórkowa uważa, iż klient nie wywiązał się z umowy więc może go „obciążyć” należnością jeszcze nie oznacza, że faktycznie tak było, i że faktycznie zgodnie z umową należy jej się tyle, ile napisano. Bo równie dobrze mogliby napisać, że w związku z nie utrzymaniem aktywnej karty SIM przez okres promocji obciążają klienta obowiązkiem dostarczenia im worka pszenicy i koła od roweru. Moc dowodowa tego dokumentu byłaby dokładnie taka sama jak rzeczonej "noty obciążeniowej"
Jeszcze inną wersją
oświadczeń wierzyciela o istnieniu długu są wszelkiego rodzaju
„wyciągi z konta należności” czy „kalkulacje zadłużenia”, w tworzeniu których
przodują spółdzielnie mieszkaniowe, wspólnoty i inni dochodzący opłat
związanych z korzystaniem z lokali i im podobnych należności. Jest to zwykle wydruk, sporządzony i
podpisany przez pracownika księgowości (albo i dwóch) w którym wyszczególniono
pozycje „winien” i „ma” odnotowując naliczenia, wpłaty, potrącenia, rozliczenia
i inne operacje księgowe. Taki wydruk jest w zasadzie nieodłącznym
elementem pozwu o zapłatę należności związanych z korzystaniem z lokalu, niestety też często składany jako jedyny (no, może poza wezwaniem do zapłaty) dowód na poparcie roszczenia. I znowu należy zadać pytanie, czy faktycznie
rzeczony wyciąg jest dowodem istnienia należności, i znowu też odpowiedzieć, że oczywiście, że nie. Jest to
wyłącznie oświadczenie jakie kwoty naliczono jako zadłużenie i jakie wpłaty
zaksięgowano na poczet jakich zadłużeń. Jest to oczywiście bardzo przydatne
narzędzie przy ustalaniu tego, czego powód się domaga (i dlaczego aż tyle
chce), ale samo z siebie nie wystarcza, by uznać roszczenie za udowodnione.
Dlaczego? Ano to bardzo proste. To, że po stronie „winien” wpisano „566,78 zł” dowodzi
tylko tego, że taką kwotę wpisano, nie zaś tego, że tyle właśnie się należy.
Jeżeli zaś ktoś chce tą kwotę otrzymać winien przed sądem wykazać przede
wszystkim to, że miał prawo taką kwotę sobie wpisać jako należną, a to oznacza przedstawienie dokumentów źródłowych - tych, z których wynika to, ile wynoszą opłaty, a zwłaszcza BO, czyli bilans otwarcia. Bo w to, co piszą księgowi nie zawsze można wierzyć... raz mi się zdarzyło trafić na wyciąg z konta lokalu sporządzony przez księgowego, który uważał, że jak sąd oddalił powództwo o zasądzenie należności za (chyba) korektę kosztów CO, to znaczy, że tę należność trzeba znowu zaksięgować jako dług na koncie lokalu, bo przecież nie została odzyskana. Odtąd sprawdzam dokładnie skąd biorą się wszystkie kwoty... i czy mają podparcie w dowodach...
Składanie powództw popartych wyłącznie oświadczeniami powoda, że pieniądze mu się jak bum cyk cyk należą nie świadczy najlepiej o tych, którzy takie pozwy składają. Z drugiej jednak strony, gdyby takie pozwy nie "przechodziły" w sądach, to wszyscy szybko by się nauczyli, że tak nie można. Tak jak nauczyli się, że sądy nie nabierają się na bajeczkę o dyrektywie GVO i inne opowieści z mchu i paproci prowadzące do morału, że stary samochód należy naprawiać podrobionymi częściami, bo są tańsze, i jeszcze potrącić za amortyzację części. Ale to dygresja, więc wróćmy do głównego wątku. Skoro takie pozwy są nadal składane to znaczy, że można na ich podstawie uzyskać orzeczenie, znaczy się ktoś - i to nie jeden - wydaje nakazy zapłaty na podstawie "częściowego wykazu wierzytelności" będącego oświadczeniem powoda, że pieniądze których żąda mu się należą, bo ten, kto mu ten dług sprzedał zapewniał go, że pozwany jest jego dłużnikiem. Znaczy to też, że ktoś wydaje wyroki zaoczne na podstawie "not obciążeniowych" albo "zestawień zaległości" będących wyłącznie oświadczeniem powoda, że mają z pozwanym taką umowę, że on ma mu zapłacić. No i że jest ktoś, kto wydaje wyroki na podstawie samego wyciągu z konta lokalu, nie wnikając, czy wszystkie pozycje w nim zaksięgowane mają sens.
Dlaczego tak się dzieje? Nie wiem, nie jestem stróżem braci i sióstr moich. Ale mam swoje podejrzenia, bo i mnie niejednokrotnie kusiło, żeby w kolejnej sprawie z powództwa funduszu sekukuryku, gdzie jedynym "dowodem" była na w pół nieczytelna kopia jednej linijki jakiejś tabeli z cyferkami, zasądzić zaocznym ile chcą i mieć sprawę z głowy, zamiast oddalać powództwo i pisać piętnaste w tym miesiącu uzasadnienie. Niestety w sytuacji, gdy ilość nakładanych obowiązków przekracza granice możliwości, a ocena pracy mierzona jest ilością, a nie jakością orzeczeń takie pokusy są na porządku dziennym. Cały czas mam jednak nadzieję, że ktoś w końcu przejrzy na oczy, i zrozumie, że przyspieszanie postępowań przez poganianie sędziów by więcej pracowali koniec końców odbija się negatywnie na podsądnych. Bo niestety każdy ma granicę, powyżej której ma już dość zabawy w skrzyżowanie Doktora Judyma z Siłaczką... Ja jestem już bardzo blisko...
Składanie powództw popartych wyłącznie oświadczeniami powoda, że pieniądze mu się jak bum cyk cyk należą nie świadczy najlepiej o tych, którzy takie pozwy składają. Z drugiej jednak strony, gdyby takie pozwy nie "przechodziły" w sądach, to wszyscy szybko by się nauczyli, że tak nie można. Tak jak nauczyli się, że sądy nie nabierają się na bajeczkę o dyrektywie GVO i inne opowieści z mchu i paproci prowadzące do morału, że stary samochód należy naprawiać podrobionymi częściami, bo są tańsze, i jeszcze potrącić za amortyzację części. Ale to dygresja, więc wróćmy do głównego wątku. Skoro takie pozwy są nadal składane to znaczy, że można na ich podstawie uzyskać orzeczenie, znaczy się ktoś - i to nie jeden - wydaje nakazy zapłaty na podstawie "częściowego wykazu wierzytelności" będącego oświadczeniem powoda, że pieniądze których żąda mu się należą, bo ten, kto mu ten dług sprzedał zapewniał go, że pozwany jest jego dłużnikiem. Znaczy to też, że ktoś wydaje wyroki zaoczne na podstawie "not obciążeniowych" albo "zestawień zaległości" będących wyłącznie oświadczeniem powoda, że mają z pozwanym taką umowę, że on ma mu zapłacić. No i że jest ktoś, kto wydaje wyroki na podstawie samego wyciągu z konta lokalu, nie wnikając, czy wszystkie pozycje w nim zaksięgowane mają sens.
Dlaczego tak się dzieje? Nie wiem, nie jestem stróżem braci i sióstr moich. Ale mam swoje podejrzenia, bo i mnie niejednokrotnie kusiło, żeby w kolejnej sprawie z powództwa funduszu sekukuryku, gdzie jedynym "dowodem" była na w pół nieczytelna kopia jednej linijki jakiejś tabeli z cyferkami, zasądzić zaocznym ile chcą i mieć sprawę z głowy, zamiast oddalać powództwo i pisać piętnaste w tym miesiącu uzasadnienie. Niestety w sytuacji, gdy ilość nakładanych obowiązków przekracza granice możliwości, a ocena pracy mierzona jest ilością, a nie jakością orzeczeń takie pokusy są na porządku dziennym. Cały czas mam jednak nadzieję, że ktoś w końcu przejrzy na oczy, i zrozumie, że przyspieszanie postępowań przez poganianie sędziów by więcej pracowali koniec końców odbija się negatywnie na podsądnych. Bo niestety każdy ma granicę, powyżej której ma już dość zabawy w skrzyżowanie Doktora Judyma z Siłaczką... Ja jestem już bardzo blisko...