Wkrótce upłynie pięć lat odkąd zacząłem pisać tego bloga. Wiele przez ten czas się w sądach zmieniło, niestety głównie na gorsze, przez co powoli zaczęło mi brakować tematów. W końcu ile razy można pisać o tych samych problemach, o tych samych absurdach, zgłaszać te same postulaty. Wraz z upływem lat zacząłem nabierać przekonania, że nikomu poza sędziami nie zależy na tym, żeby sądy dobrze działały, zaś politykom chodzi tylko o to, żeby sądy im nie przeszkadzały w rządzeniu. A na koniec zorientowałem się, że to jest najwidoczniej normalna sytuacja, bo tak zawsze w tym kraju było.
Pisałem, i to pewnie parę razy, o absurdalnej polityce budżetowej co do wymiaru sprawiedliwości, który traktowany jest jako wygodne miejsce do robienia cięć, i to w sytuacji gdy w tym samym czasie znacznie większe sumy wydatkowane są na cele, które nie wydają się ważniejsze od sprawnego sądownictwa. O tych wszystkich dziadowskich oszczędnościach na wydatkach sądów, gdy jednocześnie lekką ręką rozdaje się pieniądze na dofinansowanie kopalń albo na wspieranie przemian demokratycznych na Ukrainie, i gdy ciągle słyszymy o marnotrawstwie pieniędzy w jednym czy drugim resorcie. Ale cóż, wygląda na to, że tak to właśnie ma wyglądać, bo na taką politykę budżetową skarżył się już w dniu 3 kwietnia 1920 r. publicysta Gazety Sądowej Warszawskiej pisząc:
Równie często chyba pisałem o szaleństwie nadzorczym, które sprawiło, że w sądach dzisiaj ważniejsze jest pokrycie wpływu od rzetelnego rozpoznania sprawy. O tym, że za panaceum na zaległości i długotrwałość postępowań uważa się wzmocnienie nadzoru i wydanie kolejnych zarządzeń nadzorczych. Że orzekanie staje się powoli sztampowe, mechaniczne, bo nie ma czasu na szukanie drugiego dna i koronkową robotę. I znowu nie wymyśliłem nic nowego, bo na te same bolączki sądownictwa zwracał uwagę senator Aleksander Jackowski w swym przemówieniu podczas debaty budżetowej, które relacjonowała Gazeta Sądowa Warszawska w dniu 26 czerwca 1927 r.
"Ze zdumieniem przeczytałem w sprawozdaniu p. kol. Łypacewicza, że lepiej by się działo w sądach i możeby tych wielkich zaległości nie było, gdyby prezesowie byli sprawniejsi. Po cyfrach, które przytoczyłem, a z których widać, że normy pracy są wyższe niż poprzednio, i że są przekraczane w wysokim stopniu, nie wiem, czy trzeba lepszego karbowego, jak nasze ministerstwo, aby lepiej wypocić z tych sędziów ich myśli, ażeby zrobić z nich bezmyślnych automatycznych funkcjonarjuszy, którzy mają czas na napisanie, podpisanie, ale nie mają czasu na zweryfikowanie, czy do tego, co napisali, nie wkradł się błąd, nie mogą czekać, czy im później umysł po jakimś czasie zwykłej następnej pracy podświadomej nie powie błyskawiczną myślą: Omyliłeś się, sędzio, tyś źle to zrobił. My stawiamy ich w położeniu robotników fabrycznych przy automatycznych maszynach, wyrabiających pewną ilość spraw, a tego nie wolno robić. Tu musi być swoboda myślenia, uznania i swoboda stanowienia."
Wprowadzenie w 1928 r. nadzoru administracyjnego Ministra Sprawiedliwości nad sądami bynajmniej nie rozwiązało problemów, na które zwracał uwagę pan senator, bo temat sytuacji sędziów i tego jak przekłada się ona na warunki ich pracy żył w prasie przez cały okres II Rzeczypospolitej. Dokładnie to samo jedenaście lat później pisał bowiem Romuald Zalewski w zamieszczonym w miesięczniku "Głos sądownictwa", nr 12 z 1938 r., artykule pod tytułem "Przeciążenie pracą w sądownictwie":
"Sędziowie chcą pracować w takich warunkach, aby praca ta dawała im zadowolenie, wypływające z poczucia dobrze spełnionego obowiązku. A jakże takie poczucie może mieć sędzia, który częstokroć nie ma czasu na zapoznanie się ze sprawą, a co dopiero mówić o należytym przygotowaniu się, który nie ma czasu na zapoznanie się z najnowszym orzecznictwem, który przystępuje do rozstrzygania jakiejś tam kolejnej sprawy z oznakami przemęczenia, a któremu zmorą na sercu ciążą te następne, jeszcze nie rozpoznane, a oczekujące swej kolei, który czuje i boleśnie odczuwa swoje braki, jakim jednak nie jest w stanie zaradzić. I czy w tych warunkach należy się dziwić, że tu i owdzie można się natknąć na sędziego zgorzkniałego, zdenerwowanego, mającego pretensję do całego świata, słowem, takiego, jakim w żadnym razie sędzia być nie powinien."
"A sędziowie? Ludzie ledwo widzialni zza stosu akt sądowych, stale zatapiani powodzią napływających w zwiększonym tempie spraw, skrępowani jak najmocniej całym szeregiem rygorystycznych przepisów, przemęczeni, źle wynagradzani, pracujący bez zapału, stykający się wreszcie raz wraz z niemozliwemi do wykonania, pełnemi niewiary do sędziego, kazuistycznemi, bezcelowemi, powodującemi ogromne wydatki dla skarbu państwa przepisami."
wszystko się bowiem w niej zgadza. W jednym zdaniu w zasadzie zebrane wszystkie pretensje, które przez ostatnie pięć lat podawałem do publicznej wiadomości. Nadmierny wpływ. Nielogiczne procedury. Brak czasu na cokolwiek. Nieadekwatne wynagrodzenia. Brak zaufania do sędziów widoczny w treści tworzonych przepisów. Mnóstwo absurdalnych uregulowań generujących duże koszty. I tak jak wtedy tak i dziś nikomu chyba poza sędziami to nie przeszkadza, a sędziowie mają coraz mniej sił by z tym walczyć. A cierpią na tym - tak jak i przed wojną - obywatele, którzy powinni w sądach otrzymać skuteczną ochronę ich praw przed zakusami władzy. Bo władza polityczna, tak jak i przed wojną, nie jest zainteresowana tworzeniem i utrzymywaniem sądów, które mogłyby ją skutecznie kontrolować i ograniczać.
Dlatego, drodzy obywatele, porzućcie wszelką nadzieję na to, że kiedykolwiek w sądach będzie lepiej. Nie zależało na tym sanacji, nie zależy i eurodemokracji. W dodatku jest nawet gorzej niż było, bo nie zależy na tym także i wam, przynajmniej jeśli wnioskować po vox populi pojawiającym się w komentarzach do informacji o problemach w sądownictwie. W debacie sejmowej nad zmianami w prawie o ustroju sądów powszechnych, które zwiększyły uprawnienia kontrolne ministra uczestniczyło sześciu posłów. Wypowiedzi senatorów, podczas debaty o tej ustawie prowadziły do wniosku, że niektórzy z nich zupełnie nie wiedzieli nad czym obradują, więc powtarzali zasłyszane w mediach frazesy na temat sądownictwa, a na koniec podnieśli ręce tak, jak przewodnik kazał. Nie znalazł się wśród nich nikt na miarę senatora Aleksandra Jackowskiego, który w 1927 r. w tym samym senacie powiedział wprost:
"Tylko wróg Państwa może dyskredytować swoje własne władze sędziowskie, które nie miały faktycznej możności, ażeby sprawnie wykonać to, do czego zostały powołane."
Przyszłość widzę w czarnych barwach...
Z cytowanymi w tekście artykułami można zapoznać się korzystając z biblioteki cyfrowej UW (Gazeta Sądowa Warszawska) oraz Jagiellońskiej biblioteki cyfrowej (Głos Sądownictwa)