poniedziałek, 11 listopada 2013
Pożar
Od pewnego czasu trafiają do mnie pytania o co chodzi z tym przenoszeniem sędziów, dlaczego oni nie orzekają, przeciwko czemu protestują itp. W zasadzie to nie dziwne, bo o rzetelne informacje na ten temat w mediach trudno. Słychać głównie chór podsekretarzy stanu z rzeczniczką Ministerstwa Sprawiedliwości jako solistką, śpiewających bez przerwy "nic się nie stało, Polacy nic się nie stało". Napiszmy więc po kolei o co w tym wszystkim chodzi.
Zaczęło się to wszystko w 2007 r. gdy pojawił się pewien dość istotny problem. Oto ktoś poddał w wątpliwość czy sędzia orzekający w sprawie karnej był uprawniony do orzekania w danej sprawie. Sędzia ten orzekał na tzw. delegacji, czyli na podstawie specjalnego upoważnienia ministra sprawiedliwości do orzekania w innym sądzie niż ten, do którego został powołany. Problem wynikł zaś z tego, że dokument delegujący sędziego nie został podpisany osobiście przez ministra sprawiedliwości, lecz przez podsekretarza stanu.
Problem ten był bardzo poważny. Uznanie, że podsekretarz stanu nie ma prawa podpisywania delegacji sędziów oznaczałoby konieczność powtórzenia dziesiątek tysięcy procesów, w tym w poważnych gangsterskich sprawach. Rozstrzygnięcie sprawy przekazano Sadowi Najwyższemu, gdzie zdecydowano, że jest ona na tyle poważna, że wypowiedzieć się muszą wszyscy sędziowie Sądu Najwyższego, czyli orzeczenie musi zapaść w jego pełnym składzie. I zapadło. W dniu 14 listopada 2007 r. Sąd Najwyższy podjął uchwałę [link] w której stwierdził, że tymczasowego delegowania sędziów za ich zgodą może z upoważnienia ministra lub w jego zastępstwie dokonać sekretarz lub podsekretarz stanu, ponieważ nie są to akty władcze tylko czynności techniczne polegające na wystawieniu odpowiednich dokumentów. Uratowano w ten sposób ważność wszystkich procesów, w których orzekali "delegowani", a także zapewne głowy (tudzież inne części ciała) odpowiedzialnych za zamieszanie urzędników Ministerstwa Sprawiedliwości, nie wyłączając samego ministra... i jak się wydaje to był największy błąd...
Następnie przez kilka lat był spokój. Kolejni podsekretarze podpisywali delegacje dla sędziów, a potem także decyzje o przeniesieniu sędziów na stałe do innych sądów na ich wniosek i nikomu to nie przeszkadzało. Nikt też nie zastanowił się jakoś poważniej nad sygnalizowanymi przez Sąd Najwyższy kwestiami ustrojowymi związanymi ze zmianą statusu sędziego. Gdy dzielono na mniejsze sąd w Poznaniu decyzje o przydzieleniu sędziów do nowych sądów także podpisali podsekretarze, bo minister najwidoczniej był zajęty... i to samo było z innymi sądami, które wówczas "reformowano". Aż nadszedł czas tzw. Reformy Gowina, gdy zlikwidowano kilkadziesiąt sądów a sędziów w nich orzekających przeniesiono bez pytania o zdanie (a czasem i wbrew ich woli) do innych sądów. No i się zaczęło.
Pierwszy problem jaki się pojawił w związku z tym dotyczył tego czy decyzje o przeniesieniu sędziów wydano prawidłowo, zgłoszono bowiem pod ich adresem bardzo wiele zarzutów. Najważniejsze z nich przybrały formę pytania prawnego zadanego przez Sąd Rejonowy w Lęborku Sadowi Najwyższemu [pytanie] które w dniu 11 kwietnia 2013 r. weszło na wokandę Sądu Najwyższego. Orzekający w tejże sprawie trzyosobowy skład Sądu Najwyższego, jakkolwiek nie podzielił części zastrzeżeń, stwierdził, że sprawa jest na tyle skomplikowana, że winna ona zostać rozstrzygnięta przez poszerzony, siedmioosobowy skład. W szczególności ponownie zwrócono uwagę na kwestię podpisu pod decyzję o przeniesieniu, który oczywiście złożył podsekretarz stanu [orzeczenie], wskazując na zasadniczą różnicę ustrojową pomiędzy przeniesieniem sędziego na jego wniosek a przeniesieniem sędziego wbrew jego woli.
Sprawa trafiła na wokandę poszerzonego składu Sądu Najwyższego w dniu 17 lipca 2013 r. jako sprawa III CZP 46/13. Wydane w niej rozstrzygniecie brzmiało:
Decyzja Ministra Sprawiedliwości o przeniesieniu sędziego na
inne miejsce służbowe wydana na podstawie art. 75 § 3 w zw. z art. 75 § 2
pkt 1 ustawy z dnia 27 lipca 2001 r. - Prawo o ustroju sądów
powszechnych (jednolity tekst: Dz.U. z 2013 r., poz. 427) - jeżeli jest
zgodna z prawem - wywołuje skutek od chwili doręczenia jej sędziemu.
Tak sformułowana teza wydawała się potwierdzać stanowisko Ministerstwa, iż wszystko zrobiono dobrze, a ci sędziowie, którzy buntują się przeciwko decyzjom Ministerstwa to lenie i warchoły, które nie mają racji. Tyle tylko, że w całej tej euforii apologeci ministerstwa pominęli jeden zawarty w nim drobiazg... wtrącone mimochodem zastrzeżenie "jeżeli jest zgodna z prawem.", które tutaj okazało się być jak ta strzelba wisząca na ścianie w pierwszym akcie, która w trzecim musi wystrzelić... i wystrzeliła.
8 października 2013 r. opublikowano uzasadnienie do uchwały z dnia 17 lipca 2013 r. [tekst], a w nim kilka bardzo niemiłych ministerialnemu uchu stwierdzeń, które spowodowały w sądownictwie trzęsienie ziemi. Sąd Najwyższy napisał bowiem, że:
Decyzja o przeniesieniu na inne miejsce służbowe podjęta przez inną osobę, także „z upoważnienia” Ministra Sprawiedliwości, jest wadliwa (bezprawna), a sędzia, którego ona dotyczy, nie może wykonywać władzy jurysdykcyjnej w sądzie (na obszarze jurysdykcyjnym), do którego został „przeniesiony”. Skład orzekający z jego udziałem jest zatem sprzeczny z przepisami prawa w rozumieniu art. 379 pkt 4 k.p.c.
To stanowisko Sądu Najwyższego oznaczało, że wszystkie decyzje o przeniesieniu sędziów podjęte przez podsekretarzy stanu, zarówno te związane z reformą Gowina jak i wcześniejsze mogą zostać podważone jako wydane z naruszeniem prawa, wadliwe, i wręcz bezprawne, co automatycznie oznacza, że orzeczenia wydane przez tak (nie)przeniesionych sędziów także mogą zostać wzruszone jako wydane przez niewłaściwie obsadzony sąd. Oznacza to także, że ci sędziowie nie są uprawnieni do orzekania ani w sądzie do którego ich wadliwie przeniesiono, ani w poprzednim sądzie, który został zlikwidowany (bo go nie ma). Jest to poważny kryzys wymiaru sprawiedliwości, który wymaga podjęcia niezwłocznych działań, by go rozwiązać.
Cóż należało zrobić? Ano odpowiedź jest prosta. Minister Sprawiedliwości powinien przysiąść fałdów i za jednym posiedzeniem podpisać własnoręcznie chociażby tylko tych 500 decyzji o przeniesieniu sędziów z sądów zlikwidowanych reformą Gowina. W ten sposób naprawiony zostałby błąd wskazany przez Sąd Najwyższy, i sędziowie ci mogliby dalej orzekać, nie narażając siebie na odpowiedzialność za przekroczenie uprawnień (bo czym innym jest wydawanie wyroków wiedząc, że nie ma się do tego prawa?), a obywateli na to, że wyroki wydane w ich sprawach okażą się nieważne. Zapobiegłoby to także paraliżowi sądów, w których sędziowie wstrzymali się od orzekania, bo Sąd Najwyższy uznał decyzje ich przeniesieniu za nieważne. Pożar zostałby w ten sposób ugaszony, a gdyby potem okazało się, że całe to podpisywanie było niepotrzebne, bo pełny skład Sądu Najwyższego uznał decyzje podpisane przez podsekretarzy za ważne (tak jak to się stało w 2007 r. z decyzjami o delegowaniu) to oznaczałoby to tylko tyle, że minister stracił trochę czasu i papieru na ponowne wydanie decyzji, które były już wydane.
Niestety pan Minister i jego podwładni zamiast gasić pożar zaczęli głośno i publiczne zaprzeczać temu, że w ogóle jest jakiś problem. Dowiedzieliśmy się, że ta uchwała Sądu Najwyższego to nic nie znaczy, bo ona dotyczy tylko jednostkowej sprawy - co jest prawdą, tyle że wyrażona w nim opinia co do stanu prawnego ma zastosowanie do wszystkich podobnych stanów faktycznych. Potem dowiedzieliśmy się, że Sąd Najwyższy wydał niezrozumiały wyrok, bo przecież w 2007 r. orzekł, że podsekretarz może przenosić sędziów - chociaż w uzasadnieniu Sąd Najwyższy wyraźnie napisał dlaczego tamta uchwała nie ma tu zastosowania. Potem dowiedzieliśmy się, że Sąd Najwyższy złamał prawo bo nie uwzględnił ustawy o Radzie Ministrów - chociaż w uzasadnieniu orzeczenia wskazano wyraźnie, że ma ona zastosowanie, tylko w innym zakresie niż chce Pan Minister (a w zasadzie pan podsekretarz). Następnie ogłoszono wszem i wobec, że uchwała już jest nieważna, bo Sąd Najwyższy zmienił pogląd... pomijając fakt, że ów "nowy" wyrok zapadł w składzie trzyosobowym, a w uzasadnieniu napisano tylko tyle, że ów skład "nie podziela poglądu zawartego w uchwale" bez żadnego uzasadnienia przeciwnego stanowiska. A na koniec dowiedzieliśmy się, że ci sędziowie, którzy powstrzymują się od orzekania do czasu, gdy otrzymają ważne decyzje o ich przeniesieniu "dezinformują społeczeństwo", a ich działania narażają obywateli na niepowetowane szkody...
Faktycznie. Koszty społeczne (i finansowe) całego zamieszania są duże. Wiele sądów nie orzeka w ogóle, bo nie ma tam sędziów, którzy byliby prawidłowo umocowani do orzekania. Ludzie, których sprawy winny być przez ten sąd rozpoznane czekają, a ich sprawy leżą. Wielu innych dowiaduje się, że wyrok, który udało im się wywalczyć zostaje uchylony, ponieważ panu ministrowi nie chciało się podpisać osobiście decyzji o przeniesieniu sędziego, który w tej sprawie orzekał. w mnóstwie spraw odraczane jest wydawanie wyroków, by nie narazić się na zarzut, że postępowanie jest nieważne z powodu braku umocowania. Wiele spraw się toczy, bo sędziowie wolą ryzykować nieważnością postępowań i odpowiedzialnością za przekroczenie uprawnień żeby tylko nie pozbawiać obywateli prawa do sądu...
A wystarczyło, żeby minister podpisał ponownie decyzje o przeniesieniu... Tylko tyle. Większości sędziów chodzi tylko o to, by mogli spokojnie orzekać. Nie oczekują odpowiedzialności politycznej, ani tego że potoczą się głowy winnych tego zamieszania podsekretarzy, nie żądają dymisji ministra ani kogokolwiek innego. Chcą rozwiązania problemu, który nie oni stworzyli i za który nie oni są odpowiedzialni. Niestety zamiast tego otrzymują tylko naciski, by orzekali i nie robili problemów, bo ministerstwo do żadnej winy się nie poczuwa i nic w związku z tym robić nie musi...
A dom płonie....