piątek, 5 października 2012
Pocztówka z wakacji
Kolejny raz
wybrałem się pozwiedzać podwodny świat raf Morza Czerwonego. Kolorowe ryby,
niespotykane kształty koralowców, nocne wprawy „na miasto” które nigdy chyba
nie zasypia. Przez tych kilka dni zauważyłem jednak, iż ten kraj się zmienia, w
porównaniu z tym co było jeszcze rok czy dwa lata temu. Nie są to jakieś
fundamentalne zmiany, ale zawsze, I niestety chyba na gorsze.
Po pierwsze
widać, że jest zdecydowanie mniej turystów. Na nurkowiskach, gdzie zwykle stało
i cumowało jedna do drugiej kilka łodzi z nurkami jesteśmy teraz sami. Wiele
sklepów, tych położonych dalej od hotelu, zamknięto, a w innych sporo towarów
przeceniono. W samym hotelu też widać oszczędności. Jedzenie stało się prostsze
i mniej zróżnicowane, ze stołów zniknęły też obrusy zastąpione zwykłymi matami
ścieranymi na mokro. Pojawiło się także wśród gości więcej „miejscowych” –
brodaczy w długich koszulach i kobiet w chustach…
No właśnie. Gdy
poprzednio byłem w Egipcie kobiety w chustach widywało się rzadko, a takich
osłonięte burką, czyli chustą z otworami na oczy w zasadzie nie było widać. Dzisiaj
nawet dziewczynki chodzą owinięte w długie chusty, a kobiety w burkach widuje
się co chwilę. Czarne powłóczyste suknie zastąpiły też noszone dotychczas i nie
wyróżniające się bardzo z tłumu długie spodnie i bluzki z długimi rękawami. Najwidoczniej
„rewolucja moralna” zatacza coraz szersze kręgi. A zatacza je tak szeroko, że
prowadzi to czasami do absurdu. A przykład pewnego dnia na łódź nurkową
przybyła kobieta szczelnie owinięta w chusty. Myślałem na początku, że to żona
któregoś z członków załogi, która obejmie nadzór nad kuchnią, bo przecież
opalać się nie przyjechała… Ale się pomyliłem. Bo zobaczyłem ją potem jak
ubrana w coś w rodzaju długiego fartucha z falbankami i kapturem założonego na
skafander do nurkowania wkłada na siebie sprzęt i wchodzi z nami do wody.
Wyglądało to co najmniej komicznie… i
prowokowało do pytania „po co”? Czemu ma to służyć?
Inny skutek
egipskiej rewolucji zobaczyłem podczas powrotu z przystani do hotelu, a była to
długa na kilkaset metrów kolejka do stacji benzynowej. Stacji, która w
kolejnych dniach wyglądała na zamkniętą. Dowiedziałem się potem, że są kłopoty
z dostawami paliwa do gubernatoratu Morza Czerwonego. Ktoś tam na górze
decyduje, żeby nie wysyłać, to się nie wysyła. Doświadczyliśmy tego zresztą na
własnej skórze, bo któregoś dnia zamiast spędzać przerwę między nurkowaniami
gdzieś przy rafie staliśmy w kolejce do nabrzeża paliwowego, bo akurat
dostarczono paliwo i pojawiła się możliwość zatankowania łodzi. Przy okazji
dowiedziałem się, że paliwo w Egipcie jest mocno dotowane, podobnie jak wiele
innych rzeczy, co przekłada się ostateczne na niższe ceny wyjazdów wakacyjnych
do tego kraju… ale to może się wkrótce skończyć, bo niestety wóz gospodarki
egipskiej po zmianie woźnicy jakoś ciężko się teraz toczy…
Ale jedno
się nie zmieniło, czyli zasady organizacji ruchu ulicznego, który jest tu
totalnie niezorganizowany, ale jakoś się toczy. Obserwacja samochodów
jeżdżących po ulicach pozwala stwierdzić, że jeżeli tylko samochód ma sprawny
klakson to może jeździć. Światła są już tylko opcjonalne, zaś ich kolory
dowolne. Zielone, a nawet zmieniające kolory kierunkowskazy, klakson sprzężony
ze światłami drogowymi, stroboskopy zamiast pozycyjnych, niebieskie diody
wstawione zamiast postojówek. Dowiedziałem się też wreszcie kto kupuje diodowe
zamienniki żarówek H1 i H7 których pełno jest na allegro. I utwierdziłem się w
przekonaniu, że światła to one prawie wcale nie dają. Co miejscowym kierowcom
wydaje się zupełnie nie przeszkadzać. Zresztą modyfikacje na tym się nie
kończą. Każdy samochód jest inny, niektóre mają tapicerkę z wielbłądziej wełny,
inne obwieszono w środku koralikami. Do tego dochodzą cztery lusterka
wewnętrzne, zestaw chromowanych wlotów na maskę i pięknie podświetlona diodami
linia dachu, normalnie raj dla tunerów. Tutaj najwidoczniej nie znane jest
pojęcie badań technicznych. Ale cóż spodziewać się po kraju, w którym egzamin
na prawo jazdy na autobus polega podobno na przejechaniu przez trzy bramki, jak
raczył nas poinformować nasz rezydent podczas jazdy autobusem z lotniska. I co
ciekawe jakoś nie widziałem tu zbyt wielu poobijanych samochodów, co dziwi
jeżeli stwierdzimy, że znaczenie czerwonego światła jest miejscowym kierowcom
wyraźnie nieznane, zasady pierwszeństwa przejazdu negocjuje się każdorazowo
przy pomocy serii sygnałów klaksonem a przestrzeganie zasady ruchu
prawostronnego wymuszane jest przy pomocy wysepki pomiędzy jezdniami. Przejścia
dla pieszych są tu nie znane, znaków drogowych brak i ogólnie nie wygląda, żeby
były tu jakiekolwiek przepisy…
Ale jedno
wyglądało dokładnie tak samo jak w Polsce. Orszak weselny wiozący pannę młodą
składał się z samochodu udekorowanego wstążkami i balonikami, a towarzyszyło mu
stado samochodów trąbiących jak opętane. A po drodze musiał się zatrzymać żeby
wręczyć coś ludziom, którzy ustawili na drodze bramę ze sznurka. A wyglądało to podejrzanie butelkowato...