Takie same sklepy, tacy sami ludzie, nawet organizacja ruchu ulicznego taka sama. Tu także ruch prawostronny wymuszany jest przy pomocy wysepki na środku ulicy, a na skrzyżowaniach używa się nie kierunkowskazów, a klaksonu. Po drodze parę razy musimy przechodzić na drugą stronę, bo chodnik blokują kubły ze śmieciami, stelaże, na których wietrzą się miejscowe wypieki, albo też zaparkowany na nim autobus, który pamięta chyba jeszcze czasy mandatu brytyjskiego. Podejście do czystości miejsc publicznych też tu jest hm... egipskie więc czasem trzeba i ominąć conieco.
środa, 25 grudnia 2013
Dzisiaj w Betlejem...
Takie same sklepy, tacy sami ludzie, nawet organizacja ruchu ulicznego taka sama. Tu także ruch prawostronny wymuszany jest przy pomocy wysepki na środku ulicy, a na skrzyżowaniach używa się nie kierunkowskazów, a klaksonu. Po drodze parę razy musimy przechodzić na drugą stronę, bo chodnik blokują kubły ze śmieciami, stelaże, na których wietrzą się miejscowe wypieki, albo też zaparkowany na nim autobus, który pamięta chyba jeszcze czasy mandatu brytyjskiego. Podejście do czystości miejsc publicznych też tu jest hm... egipskie więc czasem trzeba i ominąć conieco.
Narodzenia. Przy czym słowo "znajdziemy" jest tu jak najbardziej na miejscu. Nad placem góruje minaret meczetu, obok niego potężna, nowoczesna bryła centrum pokoju, a po drugiej stronie placu pasaż handlowy. Czwartą stronę placu zajmuje jakiś niski, stary budynek, obudowany rusztowaniami i sprawiający wrażenie, jakby po wyburzeniu frontowej części wystawiono na widok wewnętrzną ścianę działową, nieforemną, z otworami w przypadkowych miejscach. Ruina, nic szczególnego, w zasadzie tylko psuje estetykę miejsca. I to właśnie jest bazylika Narodzenia Pańskiego.
Do wnętrza Bazyliki prowadzą niskie i wąskie drzwi, przechodząc przez które należy pochylić się z pokorą należną temu miejscu, tak jak to od stuleci czyniły kolejne pokolenia pielgrzymów odwiedzających to miejsce. Bazylikę wzniesiono w 565 r. na polecenie cesarza Justyniana, ma więc ona ponad 1400 lat. Tych, którzy wewnątrz oczekiwali bizantyjskiego przepychu czeka jednak rozczarowanie. Wnętrze jest ciemne, ponure, światło do wnętrza wpada tylko przez niewielkie okna w górnej części ściany głównej nawy. Na ścianach zalega warstwa kurzu i sadzy, w bocznej nawie po prawej urządzono skład rusztowań i innych utensyliów budowlanych. Wysoko, na ścianie widać jeszcze resztki złotej mozaiki, a pod warstwą kurzu na kolumnach można jeszcze dostrzec zarysy polichromii, próżno jednak szukać rzeźb, obrazów, kandelabrów, sufit zdobią tylko surowe, drewniane belki. Dopiero w tylnej części, gdzie nad wejściem do groty umieszczono ołtarz w półmroku pojawiają się odblaski słońca na złotych koszulkach ikon i girlandach lamp oliwnych okalających podwyższenie przed ikonostasem.
No właśnie. Wielu turystów, podobnie jak i pielgrzymów, nie zdaje sobie sprawy z tego, że Bazylika Narodzenia to cerkiew, świątynia chrześcijan obrządku wschodniego. A dokładniej obrządków wschodnich, bo nawa główna, wraz z ołtarzem głównym, a także sama grota Narodzenia należy do greckiego kościoła prawosławnego, a boczna kaplica po lewej stronie do apostolskiego kościoła ormiańskiego. Dla porządku jako współużytkowników Bazyliki wymienić należy jeszcze Franciszkanów, oni jednakże z ramienia kościoła rzymskokatolickiego zarządzają tylko niewielką wnęką w grocie, nazywaną Żłóbkiem. Podział ten ustalony został z łaski sułtańskiej (i jak to mówią, za carskie złoto) na początku XIX wieku i z mniejszymi lub większymi problemami funkcjonuje do dziś. Ustalono dokładnie kto i kiedy się modli, i jak długo, co może wieszać na ścianach, no i kto co sprząta. Katolicy na przykład mogą się modlić w swoim kąciku w grocie tylko o oznaczonej godzinie i tylko przez 20 minut, a specjalny "poganiacz" pilnuje, żeby nikt tego czasu nie przekraczał.
Nasuwa się tu pytanie dlaczego pomimo patronatu trzech kościołów to jedno z najświętszych miejsc chrześcijaństwa jest w tak fatalnym stanie, dlaczego we wnętrzu Bazyliki straszą zacieki na ścianach i odpadające tynki, a jako źródło światła służą paskudne energooszczędne "spiralki" dające trupioblade światło?. A odpowiedź niestety brzmi, że właśnie dlatego. Pozostawienie świątyni w rękach trzech gospodarzy wymaga od nich współpracy, a z tym bywa trudno. Trzeba uzgodnić co trzeba zrobić, i za ile, no i zaufać sobie, że prace te nie będą miały na celu zaakcentowania swego władztwa nad tym świętym miejscem. A z tym może być trudno, bo jeżeli Franciszkanie odmalowaliby świątynię mogłoby to zostać - mając na uwadze precedensy - uznane za przejęcie władztwa nad tą częścią bazyliki. Dodajmy do tego kwestie doktrynalne, sprowadzające się do tego że jedni drugich uznają nieomalże za heretyków i mamy warunki bardzo "sprzyjające" porozumieniu i współpracy. Parę razy mnisi różnych obrządków się nawet podobno pobili na gruncie tego kto co zamiata i którędy chodzi. I nawet woda kapiąca z przeciekającego dachu gorących głów nie ostudziła. No cóż... błogosławieni, którzy wprowadzają pokój...
Pozostaje tyko mieć nadzieję, że kolejny rok sprawi, że pokój zagości w Betlejem. I w samej Bazylice, i w mieście, i po obu stronach muru dzielącego Betlejem od Jerozolimy. Ze znikną tablice ostrzegające, że przekroczenie go grozi śmiercią. Że ludzie zrozumieją, jak głupio dotąd postępowali.
Czego wszystkim, świątecznie, życzę.
środa, 18 grudnia 2013
Bazgroły
Trafiło do
mnie pismo, bardzo istotne z punktu widzenia pewnej sprawy. Mniejsza o to
jakiej, istotne jest to, że zgodnie z paroma innymi pismami winno ono być
opatrzone podpisami dwóch ważnych osób, albo będzie nieważne. A mówiąc po
prawniczemu zawiera ono oświadczenie woli, które dla swej ważności wymaga formy
pisemnej, to jest opatrzenia pisma własnoręcznymi podpisami dwóch osób
umocowanych do łącznej reprezentacji składającego oświadczenie. No i co my tam
mamy? Ano na dole, pod treścią pisma są dwie pieczątki imienne owych ważnych osób,
z podaniem ich wicestanowisk, oraz coś, co chyba miało być podpisami... Chyba,
bo na jednej z pieczątek jest jakby sinusoida (czyli przechylone na lewo rozwlekłe
„S”) a na drugiej trzy ukośne kreseczki różnej długości, albo trzy jedynki na
bardzo długich nóżkach, zależnie jak patrzeć. No i nasuwa się pytanie, które od
dawna za mną „chodziło”, gdy przerabiałem na wyroki setki seryjnych pozwów opatrzonych
podpisem typu „ptaszek w górę i w dół”. Czy takie coś to w ogóle jest
podpis? A jeżeli nie, to gdzie jest granica pomiędzy podpisem a bazgrołem?
Sięgnięcie
do źródeł podstawowych, czyli do orzecznictwa oraz komentarzy sporządzanych na
podstawie orzecznictwa nie daje jednoznacznej odpowiedzi, prowadzi raczej do większej
ilości pytań. Można bowiem w nich znaleźć cytaty i stwierdzenia na poparcie
każdej z możliwych wersji. Na przykład jeżeli ktoś chce argumentować, że
taka sinusoida i kreseczki nie są podpisem może podeprzeć się stanowiskiem Sądu
Najwyższego zawartym w Uchwale 7 sędziów z 30 grudnia 1993 r. (sygn. akt III CZP 146/93) cytując, iż:
Podpis musi obejmować co najmniej nazwisko. Z wymagania tego wynika, że nie
chodzi o dowolną postać pisanego znaku ręcznego, lecz o napisane nazwisko. Nazwisko
to może być skrócone; pomijanie niektórych liter, zwłaszcza samej końcówki
nazwiska, jest w praktyce obrotu prawnego powszechne. Istotne jest to, by
napisany znak ręczny - przy całej tolerancji co do kształtu własnoręcznego
podpisu - stwarzał w stosunku do osób trzecich pewność, że podpisujący chciał
podpisać się pełnym swoim nazwiskiem oraz że uczynił to w formie, jakiej przy
podpisywaniu dokumentów stale używa.
Podobny fragment wykopiemy
także w innym często powoływanym orzeczeniu, to jest w postanowieniu Sądu
Najwyższego z dnia 17 czerwca 2009 r. (sygn. akt IV CSK 78/09), gdzie napisano:
Podpis powinien składać się z liter i
umożliwiać identyfikację autora, a także stwarzać możliwość porównania oraz
ustalenia, czy został złożony w formie zwykle przezeń używanej; podpis więc
powinien wykazywać cechy indywidualne i powtarzalne.
W oparciu o te stanowiska wyciągnąć
należałoby wniosek, że jeżeli złożony na piśmie znak graficzny nie składa się z
liter, nie jak również nie zawiera cech indywidualnych i powtarzalnych to
nie jest on podpisem w rozumieniu art. 78 kc, a więc pismo nim opatrzone nie
spełnia wymagań, jakie prawo przewiduje dla pisemnej formy oświadczenia woli. Tak więc wspomniana na początku sinusoida i trzy kreseczki
to nie są podpisy (bo nie składają się z liter) i całe pismo jest bezskuteczne,
z poważnymi skutkami dla je przedstawiającego...
No ale jak to bywa z powoływaniem się na
orzecznictwo można też wybrać i takie cytaty – nawet z tych samych orzeczeń -
które pozwolą uzasadnić, że takie „bazgrołki” to też podpisy, a więc wszystko
jest w porządku. Na przykład w cytowanej Uchwale z 1993 r. napisano też:
Podpis nieczytelny stanowi wyraz woli
napisania nazwiska wówczas, gdy podpisujący w taki właśnie sposób pisze swoje
nazwisko, składając podpisy na dokumentach. Dlatego też podpis nieczytelny
powinien być złożony w formie zwykle używanej, a więc w formie, która jest tym
samym znana szerszemu kręgowi osób. Tak wykonany podpis, choć nie daje się
odczytać, wyraża napisane nazwisko a zarazem pełni funkcję identyfikacyjną.
Powołując się na taki argument można zatem wywodzić,
iż i sinusoida, i trzy kreseczki to są podpisy, o ile tylko podpisywacz
tak właśnie się zwykle podpisuje i wszyscy o tym wiedzą. Tak więc wystarczy
wykazać, iż z racji podpisywania tysięcy pism podpis mu się „uprościł” i w
takiej postaci jest obecnie używany na dokumentach, a wszystko będzie w porządku,
pismo jest skuteczne, a płacić ma ten drugi.
Tu jednak jest miejsce na kolejne pytanie –
pytanie o to jak daleko można „upraszczać” podpis, przekształcać go w znak
graficzny, by nadal zachował on swą podstawową funkcję – to znaczy umożliwiał
identyfikację osoby, która go złożyła. Czy bazgrołek długopisem „góra-dół z
pętelką” to jeszcze podpis czy już nie? Czy trzy krzyżyki to jeszcze podpis,
czy już nie? A trzy kreseczki? Oczywiście możemy twierdzić, że dana osoba
zawsze taki znaczek stawia na pismach... ale czy to wystarczy? Czy patrząc na
niego, i porównując z innymi będzie go można odróżnić od takiego samego znaczka
postawionego przez inną osobę? Czy ma on w sobie dość cech indywidualnych
i powtarzalnych, by odróżnić go od znaków stawianych przez inne osoby i uznać
za stale używany, jak to wskazał Sąd Najwyższy w cytowanym wyżej postanowieniu
z 2009 r. ? Mam co do tego spore wątpliwości. A co jeśli ktoś zaprzeczy, że
tego „ptaszka”, „zygzaczek” czy „kreseczkę” postawił właśnie ten, którego
pieczątkę na nim przybito? Czy będzie na nim dość cech pozwalających biegłemu z
zakresu badań pisma stwierdzić „tak, naniesiono go ręką tej osoby”? Bo jeżeli
nie, to znaczy, że taki znak graficzny nie spełnia podstawowej funkcji podpisu,
to znaczy nie pozwala na identyfikację jego autora. Nie jest więc podpisem
tylko bazgrołem. A umowy podbazgrołowane skutku prawnego nie mają...
No i cóż mam zrobić z moim pismem zaopatrzonym
w dwie pieczątki i dwa bazgroły, wniesionym w sprawie w której wydano nakaz
zapłaty na podstawie podbazgrołowanego pozwu od którego wniesiono podbazgrołowany
sprzeciw?
czwartek, 5 grudnia 2013
Adresata nie zastałem
Załóżmy, że z jakiegoś powodu,
przeciwko komuś wydany został nakaz zapłaty. Nakaz ten następnie, zgodnie z
procedurą wysłano mu na adres podany w pozwie, lecz przesyłka została zwrócona
przez pocztę jako „nie podjęta w terminie”. Na przesyłce mamy adnotacje o
dwukrotnym, w odstępach tygodniowych, awizowaniu, oraz adnotację doręczyciela „adresata
nie zastałem”. Zastanówmy się więc co to oznacza, dlaczego rzeczony pozwany nam
tego listu nie odebrał. A mamy 8 możliwości:
1. bo zgubił awizo, miał daleko na pocztę, wtedy padało, a tak w ogóle to miał ważniejsze sprawy, niż jakieś listy z sądu, a to wszystko to go i tak nie obchodzi;
2. bo uznał, że jak nie odbierze, to w ten sposób uniknie problemów, bo przecież jak nie dostał listu, to nic mu nie mogą zrobić, prawda?
3. bo go akurat nie było w domu, z jednego z tysiąca możliwych powodów, począwszy od urlopu na wsi, przez pobyt w szpitalu, na udziale w misji w Afganistanie skończywszy;
4. bo nie było go w domu, ponieważ jakiś czas temu został przejęty na rachunek Skarbu Państwa, znaczy się w drodze programowego oddziaływania próbuje się go resocjalizować w jednostce penitencjarnej;
5. bo listonosz awizo wprawdzie wypisał, ale zapomniał je wsadzić do skrzynki (i tak dwa razy) więc adresat nic a nic nie wiedział o tym, że jest do niego jakiś list z sądu;
6. bo od jakiegoś czasu pod tym adresem już nie mieszka, ponieważ postanowił się przeprowadzić gdzie indziej;
7. bo tam nie mieszka, i nigdy nie mieszkał. Może kiedyś ten adres gdzieś podawał, ale mieszkać to tam nigdy nie mieszkał;
8. bo nie ważne czy tam mieszkał czy nie mieszkał od jakiegoś czasu jedynym sądem władnym do rozpoznawania spraw z jego udziałem jest Sąd Ostateczny.
No i co teraz zrobimy? Zgodnie z
art. 139 kpc przesyłki prawidłowo awizowane można uznać za doręczone, i jeśli
kierować się tylko adnotacjami na przesyłce, to we wszystkich tych przypadkach
możemy uznać przesyłkę za doręczoną, a po dwóch tygodniach uznać nakaz zapłaty
za prawomocny, i odfajkować prawidłowo zakończoną sprawę. No bo przecież
doręczyciel zamieścił prawidłowe adnotacje o awizowaniu, terminy upłynęły, są
podpisy doręczyciela (no, maziaje takie, ale może być) więc niby dlaczego nie
uznać za doręczone. Tyle tylko, że z tych wszystkich przypadków o prawidłowym
doręczeniu „przez awizo” można mówić tylko wówczas, gdy adres, na który
dokonano doręczenia był faktycznie adresem miejsca zamieszkania pozwanego. A i
to nie zawsze, bo jeśli odwołać się do wymienionych wyżej możliwości to doręczenie
mogłoby zostać uznane za prawidłowe tylko w przypadkach 1, 2 i 3, przy czym w tym
ostatnim pozwany mógłby domagać się przywrócenia uchybionego terminu. Ale jak
odróżnić te trzy przypadki, gdzie podwójne awizo równa się doręczeniu od
pozostałych pięciu? Ano dobre pytanie...
Samo oglądanie przesyłki nic nam
nie da, bo awizo jest awizo, a adnotacja „adresata nie zastałem” może odnosić
sie zarówno do takiego co nie odebrał bo nie chciał, jak i do takiego co nie
odebrał, bo od paru lat nie żyje. Możemy spróbować przeanalizować pod tym kątem
dokumenty dołączone do pozwu, ale to rzadko kiedy da nam odpowiedź. To, że w dokumentach
widnieje inny adres wcale nie oznacza, że pozwany nie zamieszkuje pod adresem,
na który próbowaliśmy mu doręczać – no chyba, że wygląda na to, że powodowi przy
wpisywaniu adresu do pozwu pomyliły się cyferki w numerze domu czy mieszkania.
Podobnie zresztą to, że adres zgadza się z podanym w umowie nie oznacza, że
jest on nadal aktualny, bo umowy są często sprzed wielu lat. Wyjątkowo w dokumentach znajdzie się pismo pozwanego
zawiadamiające o zmianie adresu, albo dokument z którego wynika, że ten adres
to nie jest adres zamieszkania, ale np. sklepu czy warsztatu prowadzonego przez
pozwanego. Tak więc nie tędy wiedzie droga do ustalenia czy mamy doręczone, czy nie.
Od pewnego czasu mamy drugie narzędzie,
to znaczy dostęp bezpośredni do danych osobowych i adresowych poprzez portal
PESEL-SAD. Narzędzie jest wprawdzie dość toporne, i na odpowiedź trzeba czekać
najmarniej godzinę, ale też pomaga. Niestety nie za bardzo, gdyż z punktu
widzenia problemu „czy doręczono” przy jego pomocy z pewnością można ustalić
tylko to, że nie doręczono, bo pozwany nie żyje. A i to nie do końca, bo
pomiędzy zgonem a ujawnieniem tego faktu w systemie może upłynąć kilka tygodni.
Jeśli zaś chodzi o pozostałe przypadki, to na podstawie danych uzyskanych z
bazy można co najwyżej wnioskować lub domniemywać co do skuteczności
doręczenia, bazując na informacjach o zameldowaniu. A zameldowanie i zamieszkanie
to dwie zupełnie różne rzeczy...
Jeżeli po sprawdzeniu okaże się,
że pozwany jest zameldowany pod adresem podanym w pozwie to uprawdopodabnia nam
to, że mamy do czynienia z przypadkiem 1, 2, 3, 4 lub 5, ale jednocześnie nie
wyklucza przypadku 6, 7 i 8. A nie wyklucza, bo to, że ktoś jest gdzieś
zameldowany wcale nie oznacza, że faktycznie tam mieszka, ani nawet że
kiedykolwiek tam mieszkał. Życie zna bowiem znacznie więcej przypadków, niż są
to w stanie wymyśleć scenarzyści telenowel (z „Modą na sukces” włącznie) i jest
absolutnie możliwe, że ktoś się wyprowadził parę lat temu, ale nie wymeldował,
jak i to, że ktoś „załatwił sobie meldunek” w jakimś miejscu, bo był on mu do
czegoś potrzebny. Albo że nie żyje, tylko jeszcze tego faktu w systemie nie
odnotowano.
Podobnie, gdy z systemu wyjdzie
nam, że pozwany nie jest zameldowany pod danym adresem to na tej podstawie
faktycznie trudno jest wprost wnioskować, że pozwany tam nie mieszka. Mnóstwo
ludzi mieszka bez „meldunku”, często przez wiele lat, zwłaszcza, gdy wynajmują
mieszkania, albo czekają cierpliwie „na akt notarialny” przy kupowaniu
mieszkania od dewelopera. Uprawdopodabnia to zatem przypadki 6 i 7, ale nie
wyklucza 1, 2, 3, 4 i 5. Pewne wnioski można dodatkowo spróbować wyciągnąć z
historii „meldunków”. Na przykład jeżeli ktoś był zameldowany pod adresem podanym
w pozwie, ale się z niego wymeldował, to można przypuszczać, że po prostu się
przeprowadził. Oczywiście o ile wymeldowanie się było połączone z faktyczną
zmianą miejsca zamieszkania, a nie miało na celu tylko uzyskanie jakiejś
korzyści wynikającej z zameldowania w konkretnym miejscu. Jeżeli kogoś
wymeldowano w trybie administracyjnym, z powodu nie zamieszkiwania no to można
w zasadzie zakładać, że jednak tam nie mieszka... chyba że było to tak, że
rodzice synka wymeldowali żeby nie płacić za niego, ale on po jakimś czasie
wrócił i sobie grzecznie mieszka.
Cóż więc należy robić? Ano chyba
tylko rzucić monetą. Albo zaryzykować i postawić na jedną z dwóch opcji. Tyle
że w tej grze stawką są ludzkie sprawy, a taki błędnie uznany za doręczony
nakaz może potem narobić problemów. I to zarówno pozwanemu, który będzie to
musiał „odkręcać”, jak i powodowi, który w połowie egzekucji może się
dowiedzieć, że wcale nie ma prawomocnego nakazu, bo sąd uznał, że nie dokonano
skutecznego doręczenia, więc wniesiony po paru latach sprzeciw jest skuteczny.
Gdzie tutaj pewność, zaufanie do orzeczeń sądowych? To samo zresztą może
działać w drugą stronę, powód, który ma słuszne roszczenie, i ustalił prawidłowy
adres pozwanego może nie uzyskać nakazu zapłaty, ponieważ sąd nie uznał
doręczenia za prawidłowe, i w dodatku żąda podania aktualnego adresu pozwanego
twierdząc, że prawidłowy jest nieprawidłowy. Ucieka czas, pieniądze, nerwy, a i
autorytet wymiaru sprawiedliwości na tym nie zyskuje. Inaczej mówiąc jest
problem, i warto by go jakoś rozwiązać.
Niestety rozwiązanie problemu doręczeń
zastępczych może nastąpić tylko w drodze rozsądnej legislacji. Rozwiązania są
dwa: można albo wprowadzić obowiązek rzeczywistego doręczenia pierwszego pisma
w sprawie – czyli zlikwidować doręczenie zastępcze w ogóle – albo wprowadzić
domniemanie doręczenia przesyłki na adres zameldowania. Wprowadzenie tego
drugiego rozwiązania nie wymagałoby przy tym naprawdę żadnych istotnych zmian –
wystarczyłaby drobna zmiana art. 139 kpc polegająca na wpisaniu, że przesyłki wysłane na adres zameldowania uznaje się za doręczone. Planowana likwidacja
obowiązku meldunkowego nie stanowi tu przeszkody – wystarczy przekształcić
istniejący dziś rejestr adresów zameldowania w rejestr adresów do doręczeń,
zachowując tę samą infrastrukturę i procedury wpisów itp. Co więcej w zasadzie
nic nie stałoby na przeszkodzie, by dzisiejsze „stałe zameldowanie” stało się deklarowanym
miejscem zamieszkania np. dla potrzeb ustalania właściwości miejscowej, a „zameldowanie
czasowe” stało się deklarowanym adresem do doręczeń. I sytuacja byłaby prosta.
Jeżeli obywatel zadeklarował, że będzie odbierał listy pod danym adresem, to znaczy,
że doręczenia dokonane na ten adres uznaje się za skuteczne po upływie terminu
awizowania. I nie ma problemu, czy adres był prawidłowy czy nie – był w rejestrze,
znaczy był prawidłowy. I to jest problem obywatela by podać taki adres, pod
którym będzie mógł odbierać listy.
No i na koniec zwyczajowe
pytanie: dlaczego tego jeszcze nie zrobiono?
czwartek, 28 listopada 2013
Minister listy pisze
Pan Minister
Sprawiedliwości napisał list do Krajowej Rady Sądownictwa, by ta wyraziła stanowisko „co do zasadności odmowy
wykonywania przez niektórych sędziów obowiązków orzeczniczych”. Oczywiście jest
to kolejna odsłona sprawy przenoszenia sędziów w ramach „reformy” Gowina,
rozpoczętej opublikowaniem w dniu 8
października 2013 r. uzasadnienia do uchwały składu 7 sędziów Sądu Najwyższego
z dnia 17 lipca 2013 r. w sprawie III CZP 46/13. Wszystkie decyzje o przeniesieniu sędziów – co ostatecznie
przyznało Ministerstwo Sprawiedliwości
- podpisane bowiem zostały nie przez ministra Gowina, lecz przez podsekretarzy
stanu, zaś Sąd Najwyższy w owej uchwale stwierdził, że z tego powodu są one wadliwe, zaś sędziowie tak "przeniesieni" nie mają prawa orzekać.
Wspomniany na wstępie list jest kolejnym w tej samej sprawie, poprzedni napisano bowiem (i także opublikowano) 4 listopada 2013 r.. Krajowa Rada Sądownictwa, obradująca w dniach 5-8 listopada 2013 r. nie zajęła jednak żadnego stanowiska w oczekiwanej przez Pana Ministra kwestii rzeczonych "niektórych sędziów", co nie spotkało się z aprobatą Pana Ministra, który zwrócił uwagę, że nieuzasadniona przerwa w pracy sędziów (hm... gdzie ja to już słyszałem?) ma negatywne skutki społeczne. Milczenie Krajowej Rady Sądownictwa i odmowę zajęcia się owym bardzo palącym problemem może jednakże wytłumaczyć fakt że kwestia statusu sędziów
(nie)przeniesionych decyzjami podsekretarzy stanu była już przedmiotem obrad
Krajowej Rady Sądownictwa, która w dniu 10 października 2013 r. zajęła w tej
sprawie stanowisko
w którym napisano między innymi:
„Krajowa Rada Sądownictwa podziela pogląd
prawny wyrażony w sentencji uchwały składu siedmiu sędziów Sądu Najwyższego z
dnia 17 lipca 2013 roku (sygn. akt III CZP 46/13) dotyczącej decyzji o
przeniesieniu sędziego na inne miejsce służbowe w trybie art. 75 § 3 usp w
związku z art. 75 § 2 pkt 1 usp. Sąd Najwyższy w uzasadnieniu uchwały
stwierdził, że przewidziane w art. 75 § 3 usp w związku z art. 75 § 2 pkt 1 usp
uprawnienie do przeniesienia sędziego na inne miejsce służbowe przysługuje wyłącznie
Ministrowi Sprawiedliwości, w związku z czym oczywiście sprzeczne z prawem jest
przekazanie tego uprawnienia innej osobie, w tym sekretarzowi lub
podsekretarzowi stanu.”
Prawdę mówiąc to zastanawiam się, czego
konkretnie Pan Minister oczekuje od Krajowej Rady Sądownictwa.
Że zmieni ona swe stanowisko z 10 października 2013 r. i stwierdzi, że poglądu
Sądu Najwyższego już nie podziela? A może że swym autorytetem stwierdzi, że nie
ma przeszkód, by sędziowie przeniesieni w sposób sprzeczny z prawem dalej
orzekali? A może, że wyda wytyczne dla sędziów, żeby orzekali, bo skoro jest
rozbieżność w orzeczeniach SN to znaczy że nie ma powodu by powstrzymywać się
od orzekania do czasu jej wyjaśnienia? Nawiasem mówiąc takie akurat sugestie mnie najbardziej
zastanawiają, bo przedstawienie sprawy do rozstrzygnięcia przez pełny skład Sądu
Najwyższego świadczy raczej o tym, że są poważne wątpliwości co do tego, czy
przeniesienia są skuteczne, a wyroki ważne. To zaś przemawiałoby raczej za
powstrzymaniem się od orzekania do czasu rozstrzygnięcia tego problemu, niż za udawaniem, że problemu nie ma. Zastanawiam się też, czy przypadkiem ten nagły apel, by KRS "przemówił sędziom do rozsądku" nie świadczy przypadkiem o tym, że dotychczas stosowane metody „przekonywania” sędziów, by zignorowali stanowisko Sądu
Najwyższego i przyjęli tłumaczenia Ministerstwa nie odnosiła spodziewanych
skutków... Oj, coś mi się wydaje, że tak właśnie jest...
Od czasu opublikowania uzasadnienia
Ministerstwo Sprawiedliwości zrobiło wiele, by przekonać wszystkich, że nic się
nie stało, Sąd Najwyższy się pomylił, a tak w ogóle to wszystko jest w porządku
i problemu nie ma. Były pisma i oficjalne stanowiska rozsyłane po wszystkich sądach, "gospodarskie wizyty" w czasie których przekonywano sędziów, że to Ministerstwo ma rację, a nie Sąd Najwyższy. Podobno były nawet rozmowy "wicie rozumicie", my wiemy, że wam zależy na tym przeniesieniu do sądu bliżej domu, więc zastanówcie się dobrze co robicie. No i do tego cała ofensywa medialna, mająca na celu przekonanie wszystkich, że ci źli sędziowie coś sobie ubzdurali, bo nie chce im się pracować.
Już w dniu 10 października 2013 r. – czyli w tym samym dniu, gdy poparcie dla uchwały Sądu Najwyższego wyraziła Krajowa Rada Sądownictwa, na stronie internetowej Ministerstwa Sprawiedliwości pojawiło się oświadczenie (przez nikogo nie podpisane) które stanowi w zasadzie kwintesencję stanowiska Ministerstwa w sprawie, bo zawarte tam stwierdzenia różni jego reprezentanci powtarzają jak katarynki już od prawie dwóch miesięcy. A że nie zawiera ono całej prawdy to nic nie szkodzi, wszak oświadczeń dla prasy nie składa się pod przysięgą. No i można przemilczeć, że Sąd Najwyższy w uzasadnieniu uchwały odniósł się do wszystkich zarzutów, jakie mu teraz są stawiane. Że napisał dlaczego uprawnień z art. 75 § 3 usp nie można powierzyć podsekretarzowi w trybie art 37 Ustawy o Radzie Ministrów. Że wyjaśnił, dlaczego to co napisano w uchwale z 2007 r. nie ma zastosowania w tej sprawie. Że powołał bogate orzecznictwo i poglądy doktryny na poparcie swych twierdzeń. A jak się to wszystko przemilczy to nie trzeba będzie się na przykład odnosić do wskazanej przez Sąd Najwyższy różnicy pomiędzy uprawnieniami władczymi i uprawnieniami administracyjnymi, tudzież zarzutu, że wyjątków od konstytucyjnych gwarancji nieprzenoszalności sędziów nie można interpretować rozszerzająco. Można będzie natomiast lamentować, że przez tych złych sędziów, którym nie chce się pracować sprawy się nie odbywają, a ludzie cierpią z braku sprawiedliwości.
Już w dniu 10 października 2013 r. – czyli w tym samym dniu, gdy poparcie dla uchwały Sądu Najwyższego wyraziła Krajowa Rada Sądownictwa, na stronie internetowej Ministerstwa Sprawiedliwości pojawiło się oświadczenie (przez nikogo nie podpisane) które stanowi w zasadzie kwintesencję stanowiska Ministerstwa w sprawie, bo zawarte tam stwierdzenia różni jego reprezentanci powtarzają jak katarynki już od prawie dwóch miesięcy. A że nie zawiera ono całej prawdy to nic nie szkodzi, wszak oświadczeń dla prasy nie składa się pod przysięgą. No i można przemilczeć, że Sąd Najwyższy w uzasadnieniu uchwały odniósł się do wszystkich zarzutów, jakie mu teraz są stawiane. Że napisał dlaczego uprawnień z art. 75 § 3 usp nie można powierzyć podsekretarzowi w trybie art 37 Ustawy o Radzie Ministrów. Że wyjaśnił, dlaczego to co napisano w uchwale z 2007 r. nie ma zastosowania w tej sprawie. Że powołał bogate orzecznictwo i poglądy doktryny na poparcie swych twierdzeń. A jak się to wszystko przemilczy to nie trzeba będzie się na przykład odnosić do wskazanej przez Sąd Najwyższy różnicy pomiędzy uprawnieniami władczymi i uprawnieniami administracyjnymi, tudzież zarzutu, że wyjątków od konstytucyjnych gwarancji nieprzenoszalności sędziów nie można interpretować rozszerzająco. Można będzie natomiast lamentować, że przez tych złych sędziów, którym nie chce się pracować sprawy się nie odbywają, a ludzie cierpią z braku sprawiedliwości.
W zasadzie nie rozumiem dlaczego Pan Minister
tak broni się przed naprawieniem błędu wytkniętego jego poprzednikowi przez Sąd
Najwyższy... Słyszałem wprawdzie gdzieś wypowiedź, że w świetle jakiegoś
orzeczenia Trybunału strasburskiego byłoby to niedopuszczalne, ale przecież jeśli
przeniesienia są ważne, to ponowne wydanie decyzji tej samej treści nie może
naruszać niczyich praw bo nie będzie miało żadnego skutku... Cóż więc szkodzi
wydać te „niepotrzebne” decyzje chociażby dla spokoju sumienia sędziów, którzy
po zapoznaniu się ze stanowiskiem SN nabrali wątpliwości co do tego, czy mają
prawo orzekania. Owszem zmarnowałoby się w ten sposób trochę papieru, ale z
pewnością byłoby to mniej, niż już poszło na rozsyłanie po sądach pism
zapewniających wszystkich, że nic się nie stało...
piątek, 22 listopada 2013
Agnieszka już dawno tutaj nie mieszka...
Wyznaczyłem
sobie raz ciekawą sesję. Dwadzieścia i ciut spraw co 20 minut jedna. Normalnie byłoby
to niemożliwe do ogarnięcia, ale to akurat były różnego rodzaju sprawy przesłane przez Elektryczny Sąd Lubelski po tym, jak tamtejsi referendarze stwierdzili,
że oni nakazu nie wydadzą. Wyznaczyłem je więc hurtowo na rozprawę i zasiadłem,
by zobaczyć co ja tam w nich będę sądził.
No cóż. Nic
nowego pod słońcem. W większości sprawy z powództwa różnych Funduszów
Sekukuryku Zamkniętych, dotyczące mocno już starych długów. Jakieś faktury
Cyfry+ czy też Cyfrowego Polsatu, jakieś stare rachunki za telefon, jeszcze z Idei,
parę pożyczek bankowych banków, które teraz zupełnie inaczej się nazywają, do
tego SKOK czy dwa. Dowody też typowe. Fundusze Seppuku nadal nie nauczyły się,
że ich wyciąg z ksiąg jest nic nie wart, zaś pełnomocnicy pewnej firmy
windykacyjnej ciągle przedstawiają jako jedyny dowód „częściowy wykaz
wierzytelności” czyli kartkę, na której napisali, że te pieniądze jak bum cyk
cyk im się należą. Ale poprawę widać, bo w większości spraw jednak przedłożono przyzwoite
dowody, znaczy się umowy, faktury, a gdzieniegdzie także i kalkulacje
zadłużenia, żeby było wiadomo co składa się na „należność główną”.
Po
przejrzeniu akt wyglądało na to, że wyniki normy statystyczne zostaną przeze
mnie zdecydowanie przekroczone, bo na jednej sesji wydam kilkanaście wyroków.
Będą one wprawdzie zaoczne, ale wyrok jest wyrok. A to dlatego, że rzut oka na
dowody doręczenia wezwań pozwolił stwierdzić, że pozwani odebrali zawiadomienie
o rozprawie tylko w kilku sprawach - głównie tych, które toczyły się po
sprzeciwie od nakazu zapłaty. Zawiadomienia dla reszty wróciły jako awizowane,
które można było uznać za doręczone prawidłowo. Zapowiadała się więc przyjemna „chodzona”
sesja. Znaczy taka, w czasie której głównie chodzi się z pokoju na salę i z powrotem,
bo na rozprawy nikt nie przychodzi i co chwilę są przerwy.
Coś mnie jedna
tknęło, bo przypomniałem sobie plotki, że kilka miesięcy temu e-sąd dostał
odgórne zalecenie, żeby nie wydawać nakazu, jak adres pozwanego nie zgadza się
z bazą PESEL. Postanowiłem więc skorzystać z narzędzia, w które niedawno mnie
wyposażono, czyli z bezpośredniego dostępu do bazy PESEL z poziomu mojego
własnego biurka. No i tak cała nadzieja na genialną statystykę załatwialności poszła
sobie paść owieczki... Dlaczego? Ano popatrzmy...
- w
pierwszej sprawie po wpisaniu peselu imienia i nazwiska wyskoczyła informacja,
że pozwany w bazie figuruje, ale nie mieszka pod adresem podanym w pozwie, gdyż
od trzech lat nie żyje.
- w drugiej
sprawie okazało się że, pozwana nigdy pod podanym w pozwie adresem nie
mieszkała, znaczy się nigdy nie była tam zameldowana. Zameldowana jest natomiast pod adresem, który podano w umowie jako adres
zamieszkania. Adres podany w pozwie był to zaś adres miejsca
prowadzenia działalności gospodarczej, jakiegoś sklepu, czy czegoś takiego.
- w trzeciej
sprawie okazało się, że pozwany pod wskazanym w pozwie adresem kiedyś może i
mieszkał, ale został sześć lat temu wymeldowany w trybie administracyjnym. Być
może w umowie podał jakiś inny adres, ale niestety ustalić tego nie mogłem, gdyż
pełnomocnik powoda postanowił udowodnić zgłoszone roszczenie wyłącznie kopią
wezwania do zapłaty.
- w czwartej
sprawie ponownie okazało się, że podany w pozwie adres nie jest i nigdy nie był
adresem zameldowania pozwanego, który w dalszym ciągu jest zameldowany pod
adresem widniejącym w umowie. Skąd więc pełnomocnik powoda wziął adres podany w
pozwie? Ano tylko on chyba to wie, bo z żadnego dokumentu złożonego do akt on
nie wynika.
- w piątej
sprawie okazało się, że pozwana od urodzenia zamieszkuje pod adresem wskazanym
w umowie, natomiast nigdy, nawet czasowo, nie była zameldowana pod adresem
wskazanym w pozwie. W dodatku z dokumentów wynika, iż odebrała ona skierowane
na adres zameldowania wypowiedzenie umowy. Ponownie zatem pytam – skąd pełnomocnik
wziął adres, który podał w pozwie?.
- w szóstej
sprawie okazało się, że pozwana pod danym adresem nigdy nie mieszkała, mieszka
natomiast nadal pod adresem podanym w umowie, bo ją tam dopiero co zameldowano
na stałe. Adres podany w pozwie wzięto zaś wprawdzie z umowy, ale to nie był
adres zamieszkania tylko adres miejsca, gdzie umowa miała być wykonana.
- w siódmej
sprawie okazało się, pod adresem wskazanym w pozwie pozwany faktycznie
zamieszkiwał, ale tylko czasowo i został z niego wymeldowany osiem lat temu. Aktualny
jest natomiast chyba adres, pod który wysyłano wezwania do zapłaty, bo
pozwany zameldował się pod nim jakieś półtora roku temu.
-
w ósmej sprawie okazało się, że pod podanym w pozwie adresem faktycznie
zameldowana była (bo już nie jest) osoba o tym imieniu i nazwisku posiadająca
taki to a taki numer PESEL. Tyle tylko, że jest to zupełnie inny numer PESEL
niż ten podany w umowie, którą załączono do pozwu. Po wpisaniu do systemu
peselu wskazanego w umowie okazało się zaś, iż osoba, do której on należał od kilku lat nie żyje.
-
w dziewiątej sprawie okazało się, że osoba o danym numerze PESEL faktycznie
nosi imię i nazwisko podane w pozwie, lecz nie zamieszkuje pod numerem 5 m. 3,
lecz pod numerem 3 m. 5.
Dość. Reszty
nie będę opisywał, bo poszczególne przypadki się powtarzają. Pozostaje natomiast
pytanie ile podobnych spraw prześlizgnęło się przez e-sąd, czy wcześniej przez
zwykłe sądy, zanim wyposażono je w możliwość weryfikowania danych pozwanych z
zapisami w bazie PESEL. Ile nakazów zapłaty uznano niezasadnie za prawomocne i
ile osób spłaca przez to długi, których spłacać nie powino? Jak długo jeszcze
państwo polskie będzie tolerowało podawanie wyssanych z palca adresów pozwanych
i utrzymywało rozwiązania umożliwiające uzyskanie na ich podstawie
orzeczeń sądowych uprawniających do egzekucji? Oczywiście musi istnieć jakiś
sposób na pozwanych celowo nie odbierających listów z poczty, ale czy naprawdę tak poważnym problemem
jest wprowadzenie chociażby tylko zastrzeżenia,
że doręczenie zastępcze przez awizo może nastąpić tylko na adres zameldowania? Dany
obywatel miałby wtedy jasność, że jak już zgłosił jakiś adres w urzędzie to pod
tym adresem powinien odbierać przesyłki, i jednocześnie miałby pewność, że nie
odebranie przesyłki pod jakimkolwiek innym adresem nie będzie miało dla niego
żadnych negatywnych konsekwencji. System umożliwiający ewidencję takich adresów
jest, procedury są, sądy i urzędy mają dostęp do tego systemu bezpośrednio... w
czym więc jest problem?
Subskrybuj:
Posty (Atom)