Obsługiwane przez usługę Blogger.

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Tandeta

W informatyce funkcjonuje powiedzenie: "garbage in, garbage out", czyli "śmieci włożysz, śmieci wyjmiesz" - co ma oznaczać, że jeśli wprowadzi się niedokładne dane, to nie otrzyma się dokładnego wyniku. Tę prostą zależność daje się jednak zauważyć wszędzie tam, gdzie od jakości "surowca" zależy jakość końcowego produktu. Oszczędności na surowcach, maszynach, materiałach eksploatacyjnych, czynione kosztem ich jakości zawsze odbijają się na jakości końcowego produktu. I sądy niestety nie są tutaj wyjątkiem.

Oszczędności w sądownictwie robi się w zasadzie na wszystkim. Na przykład od pewnego czasu obowiązuje zarządzenie, zgodnie z którym w nowo budowanych budynkach sądowych w ramach oszczędności nie należy instalować klimatyzacji, nawet jeśli są to nowoczesne budynki-szklarnie. W końcu te dwa-trzy miesiące w trzydziestostopniowym upale jakoś można przetrzymać ze służbowym wiatrakiem i szklanką przydziałowej wody mineralnej dziennie. A że mocno obniża to komfort pracy i w konsekwencji jej jakość i wydajność? Ano trudno. Zabronione jest też projektowanie i budowanie w nowych budynkach sądowych parkingów podziemnych, ściśle przestrzega się także zasady, żeby przy budynku nie budować więcej miejsc parkingowych niż jest to wymagane przepisami budowlanymi. To znaczy 15 miejsc na 100 zatrudnionych, jak w przypadku nowo budowanego budynku sądów w Elblągu. Oczywiste jest chyba, że to jest za mało nawet dla osób, które w sądzie pracują, nie mówiąc już o tych, którzy przyjeżdżają tam (często z daleka) by załatwić swe sprawy. Owszem jest to zgodnie z przepisami, ale pamiętajmy, że liczba szalup ratunkowych na pokładzie RMS Titanic także była z nimi zgodna. A jaki jest efekt? Ano zakorkowane okoliczne uliczki i parkingi, i masa zdenerwowanych ludzi, którzy winą za cały problem obarczają... no właśnie kogo? Ministra? Czy może sądy i sędziów?

Oszczędza się też na pracownikach sądów, i to nie tylko poprzez płacenie im mniej, niż ich praca jest warta. Równie "skuteczne" jest ograniczanie liczby pracowników poprzez odgórne ustalanie (w ministerstwie) liczby etatów możliwych bez oglądania się na rzeczywiste potrzeby w tym zakresie. Rezultatem takiej "oszczędnościowej" polityki jest rozpaczliwe poszukiwanie przez prezesów sądów rąk do pracy i łatanie braków kadrowych pracownikami zatrudnianymi na innych zasadach niż umowa o pracę. Najpierw byli to pracownicy na umowy zlecenia, a teraz - po "rozwiązaniu" przez ministerstwo problemu "umów śmieciowych" w sądach przez zakazanie ich zawierania - będą to pracownicy z agencji pracy tymczasowej. Jestem jak najdalszy od twierdzeń, że tacy pracownicy są nic nie warci, bo wielu z nich z chęcią bym ich widział jako zatrudnionych na stałe. Problem w tym, że przy dużej rotacji takich pracowników nie tylko w kółko trzeba tracić czas na ich szkolenie, ale i zawsze jest ryzyko, że dostęp do akt sądowych i systemów informatycznych w sądach uzyskają przypadkowi ludzie zdolni w krótkim czasie narobić poważnych szkód. Ale przecież to nie jest problem ministra, bo winę za przewlekłe postępowania powodowane opóźnieniami i błędami w pracy sekretariatów zawsze można zwalić na sędziego, który "nie nadzorował w sposób należyty".

Równie wiele można "zaoszczędzić" na zakupie "surowców i narzędzi" czyli materiałów biurowych, sprzętu i usług dla sądów. W ramach oszczędności w sądach używa się na przykład podróbek (znaczy "zamienników") tonerów do drukarek, które smużą, plamią i znikają błyskawicznie, bo przy wszelkich zakupach decyduje cena, a nie jakość. Ale to są drobiazgi. Prawdziwe "oszczędności" robi się na czym innym, ustalając absurdalnie niskie "urzędowe" ceny na zamawiane przez sąd "usługi" biegłych, tłumaczy, pełnomocników i obrońców z urzędu. Pełnomocnicy w zasadzie nie mają nic do gadania, po prostu konieczność poprowadzenia iluśtam spraw za darmo (znaczy za 60 zł + VAT) jest wpisana w ich zawód (co nie znaczy, że tak być powinno) ale biegli już mogą powiedzieć "nie", przez co listy biegłych robią się coraz krótsze. Zwłaszcza trudno jest o lekarzy, którzy gotowi byliby pracować jako biegli za 30 zł za godzinę, a jakość pracy tych, którzy się na to zgodzą czasami budzi poważne wątpliwości. No ale w końcu jaka płaca, taka i praca. Grunt, że są oszczędności. A jak będą w związku z tym problemy to wszystko i tak da się zwalić na leniwych sędziów.

Jeżeli w ramach oszczędności kupujemy tandetne surowce i tandetne maszyny a do ich obsługi bierzemy ludzi z łapanki, to niestety produkty też będą (i to po trzykroć) tandetne. Wszak z kiepskiej przędzy nigdy nie utka się dobrego płótna, a nawet jak przędza będzie najwyższej jakości to wszystko może zepsuć kiepskie krosno. Jeżeli zatem chcemy uszlachetniać produkcję i skończyć z tandetą, to niestety musimy za to zapłacić więcej. Ciekawe tylko ile jeszcze czasu będzie musiało upłynąć zanim ta prosta prawda dotrze do tych, którzy podejmują decyzje co do organizacji i finansowania sądownictwa.

niedziela, 19 sierpnia 2012

Bursztyny i złoto

Tematów zebrało się w ostatnim tygodniu sporo… a wszystko dzięki pewnemu złotemu interesowi, który przynajmniej dla niektórych okazał się mocno zaśniedziały. Cały tydzień minął więc pod znakiem poszukiwania winnych tego, że ktoś tam stracił pieniądze i kto tam czego nie zrobił a powinien był zrobić. Dyskusja była burzliwa, ale ostatecznie 30-milionowe grono polskich ekspertów w dziedzinie prawa ustaliło, że winne jest Państwo polskie. Zgodnie z zasadą, że obowiązkiem Państwa jest dbanie o to, by obywatel nie robił głupot, nawet jeżeli bardzo tego chce.

Nie będę tutaj rozwodził się dalej nad sprawą owego bursztynowo-złotego interesu, przede wszystkim dlatego, że nic o tej sprawie tak naprawdę nie wiem. Nie wiem ani jakie umowy były zawierane, ani też jak owa firma działała. Pod używanym w reklamach pojęciem „lokaty” może bowiem mieścić się całe mnóstwo różnych konstrukcji prawnych, które wszystkie sprowadzają się do tego, że firma przyjmuje pieniądze obiecując, że za jakiś czas odda więcej. Mogą to owszem być depozyty, ale równie dobrze takie pieniądze mogą stanowić zapłatę za obligacje, za różnego rodzaju finansowe instrumenty pochodne (np. tzw. kontrakty na złoto), mogą stanowić zapłatę za kruszec i koszty jego przechowywania, a nawet wprost mogą być pożyczką udzieloną przez klienta firmie. Tak jak to było w wypadku innego „parabanku” który także ostatnio zniknął z pieniędzmi. Dlatego dziwią mnie kategoryczne wypowiedzi odnośnie tego co tam w działaniu tejże firmy było niezgodne z prawem i jakich to zezwoleń nie mieli a mieć powinni. Ale cóż, nic to nowego, że najgłośniej i najbardziej kategorycznie wypowiadają się ci, którzy najmniej o sprawie wiedzą.

Przy okazji szukania winnych oberwało się oczywiście sądom. Że nie zrobiły co do nich należy, bo przecież jest oczywiste, że „ten oszust powinien siedzieć”. Wszyscy medialni eksperci od prawa zaczęli się prześcigać w wytykaniu sądom błędów, wypowiadając się w sposób kategoryczny o „rażących nieprawidłowościach”. W owych „eksperckich” wypowiedziach przemodelowano zresztą trochę prawo karne nadając nowe znaczenie pojęciu recydywy, zmieniając przesłanki zarządzenia wykonania kary pozbawienia wolności i eliminując z niego całkowicie instytucję zatarcia skazania. Przy okazji pan były minister sprawiedliwości zaprezentował teorię, że „pobłażliwość” sądów wobec pana biznesmena była spowodowana tym, że sędziowie z małych miast czują respekt przed adwokatami z dużych miast. Taaak, oczywiście. Zwłaszcza przed tymi, którzy przysyłają pisma na firmowym blankiecie z angielsko brzmiącą nazwą, wyliczeniem kilkunastu nazw miast z całego świata (NewYork-London-Mumbai-Tokyo itd.) po czym wnoszą o umorzenie postępowania z powodu braku legitymacji biernej po stronie ich klienta. Ale nie o tym chciałem pisać. Bo innym często przewijającym się w wypowiedziach zarzutem było to, że ów biznesmen jako karany nie mógł być prezesem zarządu spółki, a sąd tego nie sprawdził.

No właśnie. Faktycznie nie zażądano przy rejestracji zaświadczenia o niekaralności, w skutek czego wpisano do rejestru osobę, która nie miała prawa być do niego wpisana. W związku z tym różni tacy kategorycznie wypowiadali się, że jest to „ewidentne zaniedbanie” ze strony sądu. Wśród tych wypowiedzi czasami (słabo bo słabo) przebijało się tłumaczenie, że sąd nie zażądał takiego zaświadczenia, bo nie miał prawa tego zrobić. Bo przepis określający wymagania formalne wniosku o wpis nie wymienia go wśród koniecznych załączników, a więc nie można żądać jego złożenia. Zastanawiam się, czy naprawdę bardzo grubym nietaktem byłoby przypomnienie niektórym spośród tychże krytykantów jak to oni sami jakiś czas temu krytykowali „nieuzasadnioną” praktykę żądania przy zakładaniu firmy zbyt wielu zaświadczeń, co przedłuża procedurę i podnosi koszty. Ale spodziewam się, że nie przyniosłoby to rezultatu, bo w odpowiedzi padłoby natychmiast oskarżenie, że sąd wprawdzie nie powinien żądać zaświadczeń, ale powinien sam sprawdzać, skoro ma dostęp do rejestru skazanych.

No właśnie. Co jakiś czas pojawiają się wypowiedzi, że sąd nie powinien żądać tego czy owego bo może sobie sam to sprawdzić. Teraz poszło o zaświadczenia o niekaralności, jakiś czas temu pojawiła się propozycja, by sąd nie żądał od powoda podania aktualnego adresu pozwanego, tylko sam sobie sprawdzał w ewidencji meldunkowej. Wszystkim takim projektom towarzyszy, jak się wydaje, głębokie przekonanie jej autorów, że sędzia ma pod jednym palcem dostęp do wszelkich baz danych i może sobie raz-dwa wszystko sprawdzić tylko mu się nie chce. Problem w tym, że sędzia takiego dostępu nie ma. Ani do meldunków, ani do krajowego rejestru sądowego, ani do krajowego rejestru karnego, ani do ksiąg wieczystych, ani też do baz CEPiK. Nie ma nawet dostępu do elektronicznych repertoriów w innych sądach, a nawet w innych wydziałach. O wszystkie informacje musi prosić, dokładnie tak samo jak każdy inny uprawniony podmiot. Żeby uzyskać np. zaświadczenie o karalności jakiejś osoby, albo informację czy taki a taki gdzieś przypadkiem nie „siedzi” musi wypełnić odpowiedni druk zapytania i złożyć go w okienku punktu informacyjnego KRK. Dokładnie samo jak każdy, kto potrzebuje zaświadczenia o niekaralności. I tyle samo musi czekać. Uzyskanie danych z bazy meldunkowej (kiedyś się to nazywało Centralne Biuro Adresowe) także wymaga wypełnienia druku zapytania, przesłania go pocztą i oczekiwania na odpowiedź, co trwa co najmniej kilka tygodni. Podobnie jest z danymi z bazy CEPiK (np. gdy chce się ustalić czy na kogoś są zarejestrowane samochody) albo informacjami z baz PESEL.

Czyja to jest wina, że sądy nie mają bezpośredniego dostępu do urzędowych baz danych? Ano oczywiście wina sędziów, bo powinni monitować że jest to im potrzebne. Tak przynajmniej przeczytałem w jednym z komentarzy w internecie. Ja zaś uważam, że to jest znowu dokładnie ten sam problem, który już wcześniej opisywałem – problem ignorowania przez osoby odpowiedzialne za funkcjonowanie sądownictwa problemów praktycznych przy stosowaniu prawa, a z całą pewnością ignorowania opinii praktyków – sędziów z „pierwszej linii”. Regulowanie sposobu funkcjonowania sądów przypomina dziś bowiem dobieranie wyposażenia frontowych żołnierzy przez siedzących na tyłach sztabowców i teoretyków opierających się na doświadczeniach z wojny krymskiej. Oczywiście wiedzą oni, że wojsku są potrzebne drabiny do wychodzenia z okopów, ale niestety nie wiedzą już tego, że taka drabina powinna mieć dwa szczeble więcej, bo okopy teraz trzeba kopać głębsze, niż wtedy, gdy oni sami w nich siedzieli. A żołnierze siedzący w okopach cały czas mają nadzieję, że wreszcie ktoś przyjdzie i zapyta ich czego potrzebują. A następnie prośby te spełni, a nie wrzuci do szuflady, jako sprzeczne z jego „koncepcją”.

czwartek, 9 sierpnia 2012

Uczestnik mimo woli

Doniesiono mi w zaufaniu, że czytelnicy mojego bloga chcieliby przeczytać więcej na temat tego co myślę o nowelizacji kodeksu postępowania cywilnego, i co ewentualnie należałoby tam jeszcze zmienić. No bardzo mi miło, że kogoś interesują moje poglądy w tej kwestii, tyle tylko, że na chwilę obecną wolałbym, żeby zamiast tworzenia kolejnych propozycji chociaż jedną wprowadzić w życie. Najlepiej szybko, sprawnie i bez udziału Wybitnych Autorytetów Prawniczych przy pracach legislacyjnych, bo o rozwiązywaniu praktycznych problemów powinni wypowiadać się praktycy, a nie teoretycy - fantaści. A czym się kończy pozwalanie panom profesorom teoretykom na pisanie przepisów proceduralnych to widać najlepiej na przykładzie ostatniej nowelizacji, tej która każe sędziom zadawać pytania w taki sposób, żeby strony domyśliły się jakie mają zgłosić dowody. Jak to szło? Acht und achtzig Professoren, Vaterland, Du bist verloren? Skoro jednak wywołano mnie do tablicy to i coś napiszę, chociaż niestety jedyne co można zrobić bez całkowitej przebudowy systemu procesu cywilnego to łatanie proceduralnych dziur, przez które uciekają i czas i pieniądze. Jedną z takich dziur, czyli zbędne rozprawy już opisałem, kolejną są absurdalnie określone zasady udziału w postępowaniu nieprocesowym.

Dziś, zgodnie z przepisem art. 510 kpc ,uczestnikami postępowania nieprocesowego muszą być wszyscy, których praw dotyczy wynik postępowania. Sąd ma obowiązek wezwać ich wszystkich do udziału w postępowaniu, choćby ta sprawa wcale ich nie obchodziła i było im wszystko jedno jakie zapadnie orzeczenie. Przepisy są bezwzględne i nie przewidują ani możliwości rezygnacji przez uczestnika z udziału w postępowaniu, ani też zwolnienia go przez sąd od obowiązku udziału w postępowaniu, choćby jednoznacznie oświadczał iż nic go nie obchodzi, niczego nie chce i niech sąd robi co chce, on się na wszystko zgadza, wszystkiego się zrzeka, i prosi żeby dano mu spokój. Przepis przewiduje tylko możliwość odmowy dopuszczenia do udziału w postępowaniu osoby, której praw nie dotyczy wynik postępowania, nie daje natomiast sądowi prawa zwolnienia od udziału w niej osoby, która nie wyraża woli udziału w postępowaniu. A to oznacza, że każdego dnia „udział” w postępowaniach nieprocesowych biorą tysiące osób, które nie tylko nie są tymże udziałem zainteresowane, ale i czasami wprost nie życzą sobie tego, by traktować ich jako uczestników. Osobom tym doręcza się zawiadomienia o rozprawach na które nie mają one zamiaru pójść i pisma, których treść ich nie interesuje. A to wszystko po to, by zapewnić im możliwość udziału w postępowaniu, której oni nie chcą.

Może oczywiście wydawać się, że jest to jakiś „wydumany” problem, bo w końcu jak ktoś nie chce brać udziału w postępowaniu to nie musi, a że co jakiś czas dostanie pismo z sądu to nic mu się z tego powodu nie stanie. Przytoczę więc przykład do czego może prowadzić taki „przymusowy” udział w postępowaniu. Oto mamy sprawę o stwierdzenie nabycia spadku na podstawie testamentu notarialnego na rzecz córek. Uczestnikami tego postępowania, czyli osobami, których praw dotyczył wynik tego postępowania, są owe córki, jako dziedziczące z testamentu (i z ustawy zresztą też) oraz druga żona spadkodawcy, którą testament wyłączał od dziedziczenia. Do wniosku załączono pisemne oświadczenie owej żony, że z wnioskiem się zgadza, żadnych pretensji nie zgłasza, więc na rozprawę się nie stawi bo jest chora i trudno jej chodzić. Sprawa wyglądała na prostą – jedna rozprawa i koniec. I tak by zapewne było, gdyby nie to, że niestety owa druga żona spadkodawcy, a uczestniczka postępowania zmarła zanim doręczono jej odpis wniosku. Trzeba było więc wezwać w jej miejsce jako uczestników postępowania osoby, które po niej dziedziczą – no bo przecież pozbawienie jej udziału w spadku po mężu oznacza, że mniejszy majątek przypadnie także jej spadkobiercom, a więc rozstrzygnięcie będzie dotyczyło także ich praw. I tu zaczęły się schody, bo niestety nie miała ona żadnych dzieci, natomiast miała sześcioro, czy nawet ośmioro rodzeństwa, spośród którego większość już nie żyła i pozostawiła po kilkoro zstępnych. I tym sposobem liczba uczestników postępowania wzrosła z jednego do dwudziestu kilku. A przy dwudziestu kilku uczestnikach – co potwierdzi każdy, kto miał z taką sprawą do czynienia – połową sukcesu jest już to, że wszyscy uczestnicy się stawili, albo przynajmniej zostali prawidłowo zawiadomieni, bo to oznacza, że rozprawa może się w ogóle odbyć. Bo brak choćby jednego zwrotnego poświadczenia odbioru powoduje, że sprawa nie może ruszyć z miejsca. Bo zgodnie z treścią art. 214 kpc sąd ma obowiązek odroczyć rozprawę, jeżeli stwierdzi nieprawidłowość w doręczeniu wezwania.

Nie będę opisywał dokładnie co się dalej działo, bo zabrakło by na to miejsca, postępowanie toczyło się bowiem przez prawie trzy lata. Poprzestanę więc na tym, że kolejne rozprawy nie dochodziły do skutku, gdyż albo brakowało „zwrotek” (listonosze je jedzą, czy co?) albo dlatego, że okazywało się, że kolejny z uczestników zmarł i znowu trzeba szukać spadkobierców. Przez prawie trzy lata nie można było potwierdzić prawa córek do mieszkania po ojcu, chociaż miały one jego testament notarialny, i to pomimo tego, że nikt tego testamentu nie kwestionował, a przeciwnie większość uczestników wprost oświadczała, że nie ma żadnych roszczeń do tego spadku. Raz czy dwa razy rozprawa „spadła” z powodu nie powiadomienia uczestnika, który wprost, i na piśmie i ustnie na rozprawie oświadczał, że nie chce brać udziału w postępowaniu. A wszystko dlatego, że autorzy przepisów postanowili uszczęśliwić obywateli na siłę.

Jakie mogłoby być rozwiązanie tego problemu? Ano bardzo proste. Wystarczyłoby wprowadzić zasadę taką jak w przypadku interwenientów. Sąd zawiadamia o toczącym się postępowaniu, którego wynik może dotyczyć praw zawiadamianego, a ów zawiadamiany decyduje, czy chce brać udział w postępowaniu, czy też nie. Jeżeli oświadczy, że rozstrzygnięcie pozostawia do uznania sądu to szanujemy jego decyzję i nie zawracamy mu więcej głowy. Tak samo jeżeli uczestnik postępowania w jego toku oświadczy, że już nie chce brać udziału w sprawie to mu dziękujemy i skreślamy go z listy uczestników. Wszak chcącemu nie dzieje się krzywda. Oczywiście w niektórych sprawach (jak np. podział majątku po rozwodzie) udział uczestnika może być konieczny, ale to można by rozwiązać przez upoważnienie sądu do decydowania kiedy udział jest obligatoryjny (czyli nie można zrezygnować) a kiedy nie. Pytanie tylko, czy ktoś ten pomysł podchwyci, czy może jak wiele innych utonie on w doktrynalnym błocie przygnieciony ciężarem z napisem „prawo do obrony”.

czwartek, 2 sierpnia 2012

Miód, kadzidło i dziegieć

Otrzymałem kolejny projekt do zaopiniowania. Tym razem jest to propozycja zmian zasad archiwizacji akt sądowych, polegająca ogólnie rzecz biorąc na zdjęciu z sędziów obowiązku wydawania zarządzeń co do wysłania akt do archiwum. Propozycja słuszna, ale dlaczego pojawia się dopiero teraz. Narzekania na konieczność „robienia archiwizacji” słychać było co bardzo wielu lat, a przez ten czas można było to poprawić z dziesięć razy.

O co chodzi? Ano o to, że akta każdej sprawy sądowej po zakończeniu trafiają do archiwum sądowego. Ale że archiwa mają ograniczoną pojemność, a ilość spraw z roku na rok rośnie (w tej chwili już wpływa ich jakieś 13 milionów rocznie) to akta przechowuje się w archiwum sądowym tylko przez pewien czas, po czym wysyła albo na makulaturę albo do archiwum państwowego, i niech oni tam się dalej martwią gdzie to trzymać. To jakie akta jak długo się trzyma, i co potem z nimi robi reguluje odpowiednie rozporządzenie Ministra Sprawiedliwości - na przykład akta spraw o stwierdzenie nabycia spadku trzyma się w sądzie przez 50 lat, ale akta sprawy o jazdę na gapę już tylko przez 10 lat. Dzisiaj odpowiedniej kwalifikacji musi dokonać sędzia, ustalić ile lat należy dane akta trzymać, wpisać to na obwolucie, podpisać, i wziąć następne. Niby nic, ale po przemnożeniu przez kilkaset spraw w sumie daje to całkiem spory kawałek czasu pracy zmarnowany na wykonywanie czynności czysto biurowej. A to nie wszystko, bo oprócz „kwalifikowania” obowiązkiem sędziego jest także „brakowanie”, czyli decydowanie o usunięciu akt z archiwum sądowego i przekazaniu ich na makulaturę, po upływie czasu ich przechowywania. Wydawałoby się, że archiwista mógłby sobie sam z tym poradzić – na okładce jest wpisana data zakończenia i okres przechowywania i jak on upłynie to akta można zniszczyć. Ale nie – to także wymaga u nas podpisu sędziego. Więc sędziowie siedzą i pokryci warstwą kurzu pracowicie przeglądają akta i podpisują listy akt do przemiału. I ciągle się zastanawiają, czy taka „archiwalna” robota faktycznie powinna być wykonywana przez sędziego.

Przedstawiony do zaopiniowania projekt jest krokiem w dobrym kierunku, ponieważ przekazuje on całość zadania dotyczącego „archiwizacji” i „brakowania” akt w ręce kierownika sekretariatu – czyli osoby zarządzającej tą „biurową” częścią pracy sądu. To kierownik sekretariatu ma kwalifikować akta, przewodniczyć komisji d/s brakowania itp. Dzięki temu sędziowie będą mogli zająć się swoją właściwą robotą, czyli rozstrzyganiem sporów, na czym skorzystają wszyscy. Pozostaje tylko kibicować, aby ta zmiana weszła jak najszybciej i żeby była taką „jaskółką” po której przyjdą następne. Aby kierownik sekretariatu (albo upoważniony przez niego pracownik) mógł decydować o wydaniu stronom kserokopii i odpisów z akt. By to kierownik sekretariatu mógł decydować o wypożyczeniu innemu sądowi akt prawomocnie zakończonej sprawy, czy nawet o wydaniu odpisu orzeczenia. A po zamieszczeniu w aktach adnotacji sędziego o prawomocności orzeczenia poświadczać prawomocność. Aby mógł sam udzielać odpowiedzi na zapytania o stan sprawy i takie tam. Ogólnie żeby kierownik sekretariatu (i podlegli mu sekretarze, bo sam tego nie udźwignie) przejął wszystkie czynności organizacyjno-biurowe, stając się odpowiednikiem anglosaskiego Clerk of the Court – pośrednikiem pomiędzy stronami a sędziami.

W tej beczce miodu jest jednakże także i łyżka dziegciu. Jak zwykle zresztą. Zacytuję w tym miejscu fragment uzasadnienia tego projektu:
 
Projektowane rozporządzenie zawiera propozycję przekazania obowiązków sędziów związanych z archiwizacją akt sądowych kierownikom sekretariatów właściwych wydziałów. Z uwagi na fakt, iż czynności te nie są czynnościami orzeczniczymi, brak jest przeszkód do przekazania ich wykonywania kierownikom sekretariatów...
[To by było na tyle, jeśli chodzi o miód, teraz trochę kadzidła: ]
 
... tym bardziej, że są oni najbardziej doświadczonymi i kompetentnymi pracownikami sekretariatów.
[a teraz, na tak przygotowany grunt, lejemy dziegieć... tak z pół beczki]
 
Wskazane wyżej zadania będą wykonywane przez kierowników sekretariatów w ramach rozszerzonego zakresu obowiązków, co nie będzie się wiązało z podwyższaniem ich wynagrodzeń, a zatem nie będzie powodowało dodatkowych kosztów.

A zatem planuje się, aby w nagrodę za bycie najbardziej doświadczonymi i kompetentnymi pracownikami dołożyć kierownikom sekretariatów roboty. Roboty wykonywanej za darmo, czyli społecznie, ku chwale i dla dobra. Czy mnie to dziwi? Ano nie, w końcu nakładaniu na sędziów nowych obowiązków także nigdy nie towarzyszyło zwiększenie z tego tytułu wynagrodzenia. Najwidoczniej tutaj próbuje się zastosować ten sam numer. I mogę z góry przewidzieć co będzie dalej. Jak ktoś się upomni o podwyżki dla kierowników sekretariatów z tytułu zwiększenia zakresu obowiązków to usłyszymy że niestety gospodarka w kryzysie, pieniędzy nie ma więc och, przykro, ale skoro wprowadzenie tej nowelizacji miałoby pociągnąć za sobą koszty to niestety nie możemy jej wprowadzić, więc niech sędziowie dalej to robią, bo im nie trzeba dopłacać. Obym się tym razem mylił...