poniedziałek, 29 grudnia 2014
Zawodowy świadek
Wśród moich prezentów gwiazdkowych (tych znajdowanych pod choinką w Wigilię, bez udziału współpracowników coca-coli i innych tam gwiazdorów) znalazło się jak zwykle sporo książek. Było ładne wydanie "Diuny", podręcznik żeglarstwa (podobno bezpieczniejsze od nurkowania), wielka pomyłka literacka pod tytułem "Kompleks 7215" (naprawdę nie warto) oraz zbiorek felietonów sądowych Stefana Wiecheckiego pod tytułem "Mąż za tysiąc złotych". Od tego ostatniego zacząłem lekturę i zeszło mi się do sporo po północy. Wśród historii o protestowanych wekslach, starozakonnych kupcach, sekwestratorach, zawodowych donżuanach naciągających "narzeczone" na pieniądze i zazdrosnych małżonkach czuło się ducha czasów które już nie wrócą. Także do sądów, gdzie - jeśli wierzyć felietoniście - i sprawy były wówczas ciekawsze i wyroki sensowniejsze. Ale niektóre rzeczy się nie zmieniły. W jednym z felietonów, zatytułowanym "Zawodowy świadek" znalazłem opis pewnej sytuacji, który pozwolę sobie, w istotnym zakresie, zacytować:
"Świadkowie składają uroczystą przysięgę, po czym padają sakramentalne pytania:
- Nazwisko?
- Już mówiłem ładne pare razy... pan sekretarz zapisał też.
- Cóż to znaczy? Proszę odpowiadać na pytania!
- Wszystko od początku? Nie mam pretensję, proszę: Rozenberg.
- Imię?
- Salomon.
- Zajęcie?
- Świadek.
- Pytam czym się przesłuchiwany zajmuje?
- Panie sędzio kochany, ja pana co powiem: jak ja dwa lata nic nie robię tylko chodzę tu za świadka, to nie jest moje zajęcie? A co to jest, co? Raz zachorował pan Bielasek to się sprawę odkładało. Drugi raz zapomniał przyjść pan Migdalski, to też poszliśmy do domu. Jak wzięli pana władzego do szkoły, żeby mu wyuczyć na pana przodownika, to się zaczęło siekane nieszczęście. W ślepe ciotke poszliśmy się bawić. Jak się jeden pokazał, to się drugi schował. A ja już dwa lata chodzę.
- Dziś sprawa będzie rozpatrzona.
- Daj boże.
- Jakże to było? Co pan widział? Kto kogo uderzył w tramwaju numer 17 dnia 4 lipca 1929 roku? Bielas Migdalskiego czy odwrotnie?
- Panie sędzio, chwileczkie, ja nie mogie mówić.
- Dlaczego?
- Się mnie chce śmiać.
- Z czego?
- Z kawała. Ja nic nie widziałem, ja nie jestem ten Rozenberg.
- Jak to? Przecież panu Salomon na imię.
- Co znaczy? W Warszawie może sto, może dwieście takie Rozenbergi. Dlaczego mi wybrali nie wiem, może z powodu niedaleko mieszkam.
- Jak to? I nie zna pan oskarżonego ani oskarżyciela?
- Teraz znam, za kolegów jesteśmy, razem loterię trzymamy, ale tu u pana sędziego się poznawaliśmy.
Wobec ustalenia pomyłki Sąd uwolnił pana Rozenberga od świadczenia, ale skazał pana Bielasa na 20 złotych grzywny za czynne znieważenie obecnego serdecznego przyjaciela."
Po przeczytaniu tego felietonu przypomniała mi się sytuacja, której byłem świadkiem, nie pamiętam już dokładnie ale chyba jeszcze w czasie aplikacji. Otóż w trochę poważniejszej sprawie niż opisana przez Wiecha, podczas trzeciego podejścia do rozpoznania sprawy, gdy nareszcie wszyscy oskarżeni się pojawili i innych przeszkód nie było okazało się, że główny świadek, którego wzywano za każdym razem, z prawdziwym świadkiem ma wspólne tylko imię i nazwisko. A wynikło to z tego, że świadek przesłuchany w postępowaniu przygotowawczym wyprowadził się, więc na sędziego spadł obowiązek ustalenia jego nowego adresu. I jakoś tak się złożyło, że jedynym o tym imieniu i nazwisku jaki widniał w ewidencji meldunkowej był nasz świadek, któremu zafundowano trzykrotnie kilkusetkilometrową podróż pod rygorem grzywny. I tak samo gdy tylko doszło do jego przesłuchania okazało się, że to nie ten. Czyli czasy się zmieniają, a problemy nadal mamy takie same. Czyżby winny był tu wprowadzony w 1928 roku nadzór administracyjny Ministra Sprawiedliwości nad sądami?
wtorek, 23 grudnia 2014
Wesołych świąt
Wesołych Świąt,
Każdemu i wszystkim
Wesołych Świąt,
czy to Boże Narodzenie, czy Chanuka, czy Yule,
Wesołych Świąt,
bez żadnych podtekstów, aluzji czy sugestii
Wesołych Świąt,
bez przymusu hołdowania modzie.
Wesołych Świąt,
bez uzasadnień do napisania.
Wesołych Świąt,
bez myślenia o sprawach
Wesołych Świąt,
bez odroczonych publikacji,
Wesołych Świąt,
bez wiszących nad głową terminów.
Wesołych Świąt,
Wesołych Świąt,
bez telefonów w kwestiach nie cierpiących.
Wesołych Świąt,
nad którymi nie będzie kłaść się cieniem praca
Wesołych Świąt,
i szczęśliwego nowego roku!
czwartek, 11 grudnia 2014
Mam powoli dość...
Coraz mniej chce mi się już strzępić klawiaturę, pisząc w kółko o tym samym, i coraz rzadziej nachodzi mnie wena. Napisałem w końcu o tym, że przeciążenie pracą odbija się negatywnie na jakości, ale gdy zacząłem myśleć nad kolejnymi wpisami okazało się, że to
wszystko już przecież napisałem. Próbowałem pisać o "raporcie" w którym "eksperci" porównali gruszki z ogórkami i wyszło im, że polscy sędziowie zarabiają więcej niż niemieccy - ale zrezygnowałem, bo wszystko na ten temat już napisano. Próbowałem pisać o kolejnej odsłonie kolejnego raportu, w którym za największy problem sądów znowu uznano to, że sędziowie nie przepraszają za opóźnienie rozprawy - ale uznałem że nie ma o czym pisać. Chciałem pisać o emesowskiej szkole legislacji, w której zasadnicze zmiany ustawy ustrojowej sądów zgłaszane są jako poprawka poselska na posiedzeniu podkomisji, po czym żarliwie i z wielkim zaangażowaniem popierane przez podsekretarzy stanu w ministerstwie, które oczywiście nie jest ich autorem - ale uznałem, że pisząc to mógłbym uchybić, bo jakoś dobierały mi się niegodne słowa na określenie tych praktyk. Próbowałem w końcu podsumować jakoś wątek przeciążenia pracą ale jakoś nie wychodziło. Ale potem zorientowałem się, że takie podsumowanie już jest - w jednym z komentarzy zamieszczonych pod ostatnim wpisem:
Po to obywatel płaci podatki na utrzymanie sądów, żeby dostawać usługę w najwyższym standardzie. Sędzia ma być zdrów, wypoczęty, wyspany, trzeźwy, wysoko wykwalifikowany, uczciwy, kulturalny. Sąd ma być blisko, z parkingiem, przyjazny dla klienta, dostępny dla inwalidów. Procedura sądowa ma być sensowna, przejrzysta i uczciwa. I tak dalej. I psim obowiązkiem polityków jest obywatelowi ten standard zapewnić. Również to, że chory sędzia nie sądzi, bo ktoś go zastępuje, a jak się nie da, to rozprawę się odracza. O tydzień.
Jeżeli tak nie jest, to konstytucyjne prawo obywatela do korzystania z państwowego wymiaru sprawiedliwości w mniejszym czy większym stopniu zostaje naruszone. Kiedy nasi klienci zaczną się wreszcie przeciw temu buntować?
Ten komentarz zawiera wszystko, co chciałem przekazać w ostatnich wpisach. Tu nie chodzi o to że mi jest źle, że jestem niezadowolony z warunków pracy, jak wydawali się sugerować ci, co zalecali mi zwolnienie się, albo udowadniali, że inni mają gorzej. Ja sobie zawsze jakoś poradzę, chociażby poprzez dostosowanie się do nadzorczych oczekiwań by robić jak najwięcej, nie ważne jak, byle szybko. Tyle tylko, że to nie ja na tym najwięcej stracę, mnie grożą co najwyżej wyrzuty sumienia, że żeby oszczędzić czas i wykonać normę potraktowałem sprawę sztampowo, podczas gdy ten przypadek był trochę inny i może trzeba było podejść do niego inaczej. Najwięcej na całej sytuacji tracą podsądni, bo to oni faktycznie są w ten sposób pozbawiani prawa do rzetelnego rozpoznania sprawy.
Tak jest drogi ludu podsądny i wy pozostali obywatele. To przede wszystkim w waszym interesie jest to, by sędziowie nie byli przeciążeni pracą. To wam powinno zależeć na tym, by sędzia miał dość czasu by dokładnie przeanalizować wasze stanowisko i dowody a także przeczytać publikacje naukowe i orzecznictwo na istotny dla sprawy temat. Żeby nie działał prod presją statystyki, i nie musiał dokonywać wyborów, czy skończyć sprawę sztampowo i mieć szybko zakreślony numerek, czy może pójść pod prąd i poszukać rozwiązań niezgodnych z dotychczasową linią orzeczniczą, lecz może bardziej w tym przypadku właściwych, co będzie wymagało poświęcenia dodatkowo kilku, jeśli nie kilkunastu godzin na analizowanie sprawy. To wam powinno zależeć, żeby o tym czy należy już wydać wyrok nie decydowało to, czy sędzia będzie miał czas napisać kolejne uzasadnienie. Żeby konieczność
odroczenia rozprawy nie oznaczała, że kolejny termin będzie za 3-5
miesięcy, bo sędzia prowadzi jednocześnie 400-500 spraw. Żeby na rozprawę sędzia wyszedł wypoczęty, a nie po 4 godzinach snu, dwóch kawach i red bullu bo akurat kończył nikomu nie potrzebne uzasadnienie. Dopiero wtedy bowiem będziecie mieć szansę na naprawdę prawidłowe i rzetelne rozpoznanie waszej sprawy, a nie tylko na pokrycie wpływu, na który się ona składa.
Tak, wiem, wygląda to jak przyznanie się, że sprawy prowadzone są nierzetelnie. I dobrze, bo uważam, że należy skończyć z utrzymywaną fikcją, że wszystko w tej dziedzinie jest w porządku. Należy głośno powiedzieć, że w chwili obecnej i przy takim obciążeniu fizycznie niemożliwe jest prawidłowe zbadanie wszystkich spraw. Dzisiaj sądzenie to jak chirurgia w szpitalu polowym podczas ofensywy. Tu nie ma czasu na koronkową robotę, czy stanie całą noc nad jednym pacjentem, żeby uratować mu nogę. Tu robi się to, co pozwoli jak najszybciej pozbyć się pacjenta i zwolnić stół dla następnego, żeby w czasie zmiany zoperować jak najwięcej, bo ludzie czekają na pomoc. Robimy co możemy mając takie siły i środki jakie nam udostępniono. Czasami popełniamy błędy, bo po wielu godzinach operowania może nam omsknąć się skalpel albo pomylić lewa noga z prawą. Czasami pacjent może nie mieć szczęścia i z racji podobnych objawów zostanie potraktowany tak jak poprzednich 20 pacjentów, chociaż akurat cierpiał na coś innego. Czasami też pacjentów z cięższymi przypadkami odstawiamy na bok, by nie blokowali kolejki tym, którym można pomóc szybciej, bo przez czas potrzebny na zoperowanie jednego możemy pomóc kilku innym. Bo karetki ciągle przyjeżdżają, a dowódcy żądają od nas, żeby operować, dopóki wszystkim nie pomożemy.
Dzisiejsze realia sądzenia próbowałem przedstawić na różne sposoby. Pisałem już kiedyś o szpitalu polowym, porównywałem je do szpitala powiatowego i do warsztatu samochodowego. Wszystkie te porównania miały w założeniu uzasadniać jedną i tą samą tezę - że nie można w nieskończoność zwiększać ilości spraw, załatwienia których oczekuje się od sędziego, bo to odbije się na jakości. Jeżeli nie zwiększamy wydatków (bo "inwestycje w wymiar sprawiedliwości" idą głównie na rzeczy zbędne) to zwiększenie ilości musi skutkować obniżeniem jakości, bo nie da się jednocześnie robić dużo, szybko i dobrze. Jeśli zaś obciążenie zwiększać będziemy nadal, to w końcu dojdziemy do miejsca, w którym nawet sądząc "po łebkach" nie da się załatwić wszystkiego co wpływa. Twierdzenie w takiej sytuacji, że zaległości są wynikiem opieszałości sędziów to zupełnie jak twierdzenie, że jak ktoś dostał dwie duże pizze i nie zjadł wszystkiego to jest niejadek. I nie pomoże na to zwiększanie nadzoru, bo ilość pracy możliwej do wykonania przez konia nie wzrośnie powyżej pewnego poziomu niezależnie od tego jak mocno tłucze się go batem, a jedynym efektem dalszego "przykręcania śruby" będzie to, że koń zdechnie. Albo ucieknie.
Ja już nie mam nadziei na to, że kiedykolwiek się to zmieni. I coraz mniej gryzie mnie sumienie, gdy wydaję wyrok wiedząc, że tak naprawdę nie poświęciłem tej sprawie tyle czasu, ile powinienem. Przykro mi, ale po tych wszystkich latach poganiania mnie, i ciągłego czytania wypocin różnych pozarządowych pseudoekspertów od sądownictwa, raportujących jak to ja jestem opieszały, niedouczony, niezorganizowany leń, mam coraz mniejszą motywację do tego, żeby weekend spędzać nad aktami, albo nad komentarzem do ustawy o własności lokali. Skoro mojego wysiłku i poświęcenia nikt nie docenia, włącznie z tymi, dla których się tak poświęcam, to ewidentnie nie warto się starać. A że na tym najbardziej stracą ludzie, którzy zamiast dostać rzetelne rozpoznanie ich sprawy dostaną szybkie pokrycie wpływu - to już nikogo nie obchodzi, z "ekspertami" włącznie. W końcu przy sądzeniu najważniejsze jest to, żeby rozprawy rozpoczynały się punktualnie, co nie?
środa, 19 listopada 2014
Szlachetne zdrowie
Rozbolała mnie głowa. Tak solidnie. No cóż, chyba znowu zatoki, taka nurkowa przypadłość, chociaż tutaj chyba bardziej chodziło o szybkie przejście z +30 w Dahabie do +3 w Warszawie w warunkach zapomnienia czapki. Rtęciowy termometr pokazuje ledwo 37,2, znaczy się gorączki nie mam, coś mnie tam plecy bolą ale jakoś jeszcze się ruszam. No nic, bywało gorzej. Mówić mogę, cośtam jeszcze słyszę, chodzić dam radę, długopis w palcach utrzymam, nadaję się więc do służby. Połknę "przyjaciela nurka" czyli ibuprom zatoki, albo innego gripeksa czy coś takiego i przejdzie. No to raz-dwa, garnitur na plecy i do roboty. Sesja dzisiaj, więc leżenie w łóżku odpada. Zresztą jakby sesji nie było, to też bym nie leżał, bo przecież robota sama się nie zrobi a co tam takie małe przeziębienie przeszkadza.
No i poszedłem i przetrwałem. Tak można w zasadzie określić mój udział kierowniczy w rozprawach wyznaczonych na ten dzień. Przesłuchałem jakiegoś świadka, nawet pytania mu jakieś zadawałem, chociaż nie wiem czy akurat te, co powinienem, bo jakoś tak nie było płaszczyzny porozumienia. Coś tam mi się niby przez watę w głowie przebijało, ale chyba nie wszystko to i nie wiem czy on z sensem mówił czy nie. Całe szczęście miałem dobrego protokolanta piszącego w czasie rzeczywistym to potem sobie przeczytam i pomyślę jak będę miał jaśniejszą głowę. W trakcie ratowałem się kolejnymi tabletkami, nawet jakiś fervex na gorąco wypiłem, zjadłem też cały listek pastylek na gardło bo mnie coś tam zaczynało drapać. Dla bezpieczeństwa starałem się unikać wydawania wyroków, co się dało odroczyłem, co się nie dało odroczyłem wydanie orzeczenia. I jakoś tak zeszło. A potem jeszcze była szafa, ze dwa wózki głupiego roboty i mogłem pójść do domu, zanurzyć się w ciepłą kołderkę z kubkiem gorącej herbaty z cytryną w ręku. Czyli wszystko jak zwykle.
Jak tak leżałem i myślałem to coś mnie tknęło. Który to już raz służyłem w myśl hasła "ibuprofen i do przodu", żeby tylko sesja nie spadła, żeby zaległość się nie zrobiła, żeby termin nie przepadł. Ileż to razy siedziałem na sali nafaszerowany przeciwgrypowcami, zmieniając tylko co jakiś czas ibuprofen na paracetamol żeby nie przekroczyć maksymalnych dawek. Ileż razy próbowałem zachować kamienną twarz gdy przy każdym ruchu głową prąd kopał mnie w rękę, ewentualnie krasnoludki waliły mnie młotkami w kark albo słoń deptał po nodze, w zależności od tego jakie były aktualnie konsekwencje uprawiania zdrowego trybu życia. Pamiętam sesję, na którą poszedłem rano wyczerpany nocnymi modłami do porcelanowej bogini będącymi konsekwencją wizyty w przydrożnym barze, do którego zajechałem wracając znad morza. Nafaszerowany węglem i takimi tam wytrzymałem wtedy prawie cały dzień, w tym przesłuchanie stron w strasznie spornym podziale majątku chociaż - jak mi potem mówiono - wyglądałem jak żywy trup. Zdarzyło mi się też poprosić, ku nieograniczonemu zdziwieniu pana doktora, żeby zwolnienie które mi wypisuje po wykuciu ze szczęki bardzo upartej ósemki było o dwa dni krótsze, bo muszę poprowadzić rozprawę. Wprawdzie na lekarstwie, które doktor mi zapisał było napisane, żeby po jego zażyciu nie prowadzić pojazdów i nie obsługiwać maszyn w ruchu, ale nie napisano że nie można sądzić. Ale czy to miało sens? Mam bardzo poważne wątpliwości...
Patrząc na całą sprawę tak jakby z zewnątrz oczywiste jest, że takie sądzenie na prochach jest bardzo głupim pomysłem. Po pierwsze takie "przechodzenie" przeziębienia czy innej choroby, maskowanej tylko różnymi tabletkami to niszczenie własnego zdrowia. Ileż to razy lekarze straszyli, że takie zlekceważone przeziębienie może przejść w coś znacznie gorszego, czego już się nie da wyleczyć aspiryną. Albo że bagatelizowanie objawów może uniemożliwić wczesne wykrycie poważnej choroby. I coś w tym jest bo niedawno dowiedziałem się, że w przypadku jednego z moich kolegów przeziębienie okazało się być gruźlicą, którą zapewne złapał od któregoś ze swoich "klientów". Po drugie takie sądzenie "na siłę" odbywa się też ze szkodą dla prawa stron postępowania do rzetelnego rozpoznania ich sprawy. O jakim rzetelnym i wnikliwym rozpoznaniu sprawy można mówić, gdy sędzia siedzący za stołem jest za nim obecny tylko teoretycznie, ponieważ wszystko słyszy jak przez mgłę, a argumenty padają na miękką watę w jego głowie? Trudno jest też skupić się na sprawie i stanowiskach stron, gdy jednocześnie usiłuje się zignorować przeszywający ból barku, nogi czy co tam się człowiekowi trafiło. O wiele łatwiej przyjmuje się wówczas wszelkie propozycje, które prowadzą do szybkiego zakończenia postępowania, nie ważne jak. Na przykład łatwiej jest odroczyć rozprawę żeby wezwać tych czterech świadków co pełnomocnik ich właśnie zgłosił niż przemyśleć wszystko na poczekaniu i dojść do wniosku, że nie będą potrzebni. Łatwiej też niestety jest popełnić błąd, w tym taki, którego nie da się łatwo naprawić. Pamiętam takie "gorączkowe" wyroki, gdzie dopiero przy pisaniu uzasadnienia zorientowałem się, że coś mi się cyferki nie zgadzają, albo w ogóle wyrok mógłby być w drugą stronę. Między innymi dlatego gdy trafia mi się taka chorobowa sesja staram się nie wyrokować bez ostatecznej potrzeby.
Z czego bierze się takie umiłowanie pracy, które sprawia, że sędziowie są gotowi pracować z narażeniem swego zdrowia? Ano dobre pytanie. Gdyby zadano mi je znienacka i do kamery pewnie opowiedziałbym coś o poczuciu misji, etosie, trosce o podsądnych, którzy musieli by długo czekać, albo chęci nie obciążania kolegów dodatkowymi obowiązkami. Zresztą jakby tak pomyśleć to może i bym uwierzył w to, że to ja sam czuję wewnętrzną potrzebę poświęcenia się dla dobra innych itd. Wydaje mi się jednak, że nawet jeśli na początku kariery miałem takie przekonania, to dzisiaj jest to raczej wynik nadzorczej tresury. Bo konsekwencje pójścia "na chorobę" są mi aż za dobrze znane i na tyle uciążliwe, że naprawdę wolałbym ich uniknąć. Nieobecność niby jest usprawiedliwiona, ale nic to nie zmienia. Nadal dostaję tyle samo do zrobienia, więc czas nieobecności będę musiał potem nadrobić, pracując dłużej, albo nadganiając w weekendy. Sprawy, których nie skończyłem bo nie byłem na sesji wrócą do mnie, dodając mi roboty, a jak są stare to jeszcze trzeba się będzie tłumaczyć z odroczenia. Spadnie mi załatwialność, wzrośnie zaległość, średni wiek sprawy czy inna tam krotna i dostanę polecenie wyznaczenia dodatkowej sesji, z podtekstem że za mało robię. Dziękuję bardzo, wolę łyknąć parę pigułek i się przemęczyć niż udowadniać potem nadzorczemu poganiaczowi że nie jestem wielbłądem, tłumacząc sobie że to dla dobra społeczeństwa. No cóż, podobno najgorsze niewolnictwo jest wtedy, gdy niewolnik pokocha swoje kajdany.
W normalnym systemie osobom odpowiedzialnym za zapewnienie obywatelom prawa do sądu zależałoby na tym, żeby zapewnić im przede wszystkim prawo do rzetelnego osądzenia sprawy. Dlatego też zadbano by o to, by sędzia miał dość czasu na przemyślenie każdej sprawy, na uzupełnienie wiedzy, na dyskusje i wymianę poglądów, na przygotowanie się do rozprawy i na koniec na napisanie poprawnego orzeczenia i czytelnych jego motywów. Zadbano by więc, żeby sędzia nie podejmował się rozpoznania jednocześnie większej ilości spraw niż jest w stanie prawidłowo rozpoznać, poprzez wprowadzenie odpowiedniego limitu wpływu. Wprowadzono by też instrumenty mające zapewnić to, by sędzia zmagający się z przeziębieniem czy gorszą chorobą która ogranicza jego zdolności intelektualne wypoczywał i zdrowiał, a nie dzielnie walczył z przeciwnościami ku chwale ojczyzny. Bo nie o to w tym wszystkim chodzi, żeby on się poświęcał tylko o to, żeby dobrze pracował. U nas niestety nacisk kładzie się wyłącznie na to, by sprawa została rozpoznana "bez nieuzasadnionej zwłoki". Nieważne więc, że sprawę obywatela osądził sędzia, na którego nałożono tyle zadań, że na przemyślenie tej konkretnej sprawy miał w sumie 10 minut i to tuż przed rozprawą. Nieważne, że rozpoznał ją sędzia, który wyszedł na salę po nieprzespanej nocy spędzonej na pisaniu nikomu nie potrzebnego uzasadnienia. Nieważne, że sądził ją półprzytomny sędzia, który przyszedł do sądu z wysoką gorączką i myślał tylko o tym, żeby jakoś to przetrwać. Ważne, że sprawa się odbyła i zapadł jakiś wyrok. Jaki on był to już nie ma żadnego nadzorczego znaczenia, ważne że zapadł niezwłocznie. Bo tego oczekuje społeczeństwo, które najwięcej narzeka na to, że sprawy toczą się za długo. Niech więc społeczeństwo ma, co chciało.
PS
Najnowszym wkładem panów ustawodawców w to, by sprawy sądzone były dobrze była likwidacja "przywileju" sędziów w postaci pełnego wynagrodzenia za czas choroby. Tak więc teraz idąc na zwolnienie muszę liczyć się nie tylko z tym, że po powrocie będę musiał siedzieć po nocach, żeby wyjść z zaległości, ale i zostanę za to ukarany finansowo.
Patrząc na całą sprawę tak jakby z zewnątrz oczywiste jest, że takie sądzenie na prochach jest bardzo głupim pomysłem. Po pierwsze takie "przechodzenie" przeziębienia czy innej choroby, maskowanej tylko różnymi tabletkami to niszczenie własnego zdrowia. Ileż to razy lekarze straszyli, że takie zlekceważone przeziębienie może przejść w coś znacznie gorszego, czego już się nie da wyleczyć aspiryną. Albo że bagatelizowanie objawów może uniemożliwić wczesne wykrycie poważnej choroby. I coś w tym jest bo niedawno dowiedziałem się, że w przypadku jednego z moich kolegów przeziębienie okazało się być gruźlicą, którą zapewne złapał od któregoś ze swoich "klientów". Po drugie takie sądzenie "na siłę" odbywa się też ze szkodą dla prawa stron postępowania do rzetelnego rozpoznania ich sprawy. O jakim rzetelnym i wnikliwym rozpoznaniu sprawy można mówić, gdy sędzia siedzący za stołem jest za nim obecny tylko teoretycznie, ponieważ wszystko słyszy jak przez mgłę, a argumenty padają na miękką watę w jego głowie? Trudno jest też skupić się na sprawie i stanowiskach stron, gdy jednocześnie usiłuje się zignorować przeszywający ból barku, nogi czy co tam się człowiekowi trafiło. O wiele łatwiej przyjmuje się wówczas wszelkie propozycje, które prowadzą do szybkiego zakończenia postępowania, nie ważne jak. Na przykład łatwiej jest odroczyć rozprawę żeby wezwać tych czterech świadków co pełnomocnik ich właśnie zgłosił niż przemyśleć wszystko na poczekaniu i dojść do wniosku, że nie będą potrzebni. Łatwiej też niestety jest popełnić błąd, w tym taki, którego nie da się łatwo naprawić. Pamiętam takie "gorączkowe" wyroki, gdzie dopiero przy pisaniu uzasadnienia zorientowałem się, że coś mi się cyferki nie zgadzają, albo w ogóle wyrok mógłby być w drugą stronę. Między innymi dlatego gdy trafia mi się taka chorobowa sesja staram się nie wyrokować bez ostatecznej potrzeby.
Z czego bierze się takie umiłowanie pracy, które sprawia, że sędziowie są gotowi pracować z narażeniem swego zdrowia? Ano dobre pytanie. Gdyby zadano mi je znienacka i do kamery pewnie opowiedziałbym coś o poczuciu misji, etosie, trosce o podsądnych, którzy musieli by długo czekać, albo chęci nie obciążania kolegów dodatkowymi obowiązkami. Zresztą jakby tak pomyśleć to może i bym uwierzył w to, że to ja sam czuję wewnętrzną potrzebę poświęcenia się dla dobra innych itd. Wydaje mi się jednak, że nawet jeśli na początku kariery miałem takie przekonania, to dzisiaj jest to raczej wynik nadzorczej tresury. Bo konsekwencje pójścia "na chorobę" są mi aż za dobrze znane i na tyle uciążliwe, że naprawdę wolałbym ich uniknąć. Nieobecność niby jest usprawiedliwiona, ale nic to nie zmienia. Nadal dostaję tyle samo do zrobienia, więc czas nieobecności będę musiał potem nadrobić, pracując dłużej, albo nadganiając w weekendy. Sprawy, których nie skończyłem bo nie byłem na sesji wrócą do mnie, dodając mi roboty, a jak są stare to jeszcze trzeba się będzie tłumaczyć z odroczenia. Spadnie mi załatwialność, wzrośnie zaległość, średni wiek sprawy czy inna tam krotna i dostanę polecenie wyznaczenia dodatkowej sesji, z podtekstem że za mało robię. Dziękuję bardzo, wolę łyknąć parę pigułek i się przemęczyć niż udowadniać potem nadzorczemu poganiaczowi że nie jestem wielbłądem, tłumacząc sobie że to dla dobra społeczeństwa. No cóż, podobno najgorsze niewolnictwo jest wtedy, gdy niewolnik pokocha swoje kajdany.
W normalnym systemie osobom odpowiedzialnym za zapewnienie obywatelom prawa do sądu zależałoby na tym, żeby zapewnić im przede wszystkim prawo do rzetelnego osądzenia sprawy. Dlatego też zadbano by o to, by sędzia miał dość czasu na przemyślenie każdej sprawy, na uzupełnienie wiedzy, na dyskusje i wymianę poglądów, na przygotowanie się do rozprawy i na koniec na napisanie poprawnego orzeczenia i czytelnych jego motywów. Zadbano by więc, żeby sędzia nie podejmował się rozpoznania jednocześnie większej ilości spraw niż jest w stanie prawidłowo rozpoznać, poprzez wprowadzenie odpowiedniego limitu wpływu. Wprowadzono by też instrumenty mające zapewnić to, by sędzia zmagający się z przeziębieniem czy gorszą chorobą która ogranicza jego zdolności intelektualne wypoczywał i zdrowiał, a nie dzielnie walczył z przeciwnościami ku chwale ojczyzny. Bo nie o to w tym wszystkim chodzi, żeby on się poświęcał tylko o to, żeby dobrze pracował. U nas niestety nacisk kładzie się wyłącznie na to, by sprawa została rozpoznana "bez nieuzasadnionej zwłoki". Nieważne więc, że sprawę obywatela osądził sędzia, na którego nałożono tyle zadań, że na przemyślenie tej konkretnej sprawy miał w sumie 10 minut i to tuż przed rozprawą. Nieważne, że rozpoznał ją sędzia, który wyszedł na salę po nieprzespanej nocy spędzonej na pisaniu nikomu nie potrzebnego uzasadnienia. Nieważne, że sądził ją półprzytomny sędzia, który przyszedł do sądu z wysoką gorączką i myślał tylko o tym, żeby jakoś to przetrwać. Ważne, że sprawa się odbyła i zapadł jakiś wyrok. Jaki on był to już nie ma żadnego nadzorczego znaczenia, ważne że zapadł niezwłocznie. Bo tego oczekuje społeczeństwo, które najwięcej narzeka na to, że sprawy toczą się za długo. Niech więc społeczeństwo ma, co chciało.
PS
Najnowszym wkładem panów ustawodawców w to, by sprawy sądzone były dobrze była likwidacja "przywileju" sędziów w postaci pełnego wynagrodzenia za czas choroby. Tak więc teraz idąc na zwolnienie muszę liczyć się nie tylko z tym, że po powrocie będę musiał siedzieć po nocach, żeby wyjść z zaległości, ale i zostanę za to ukarany finansowo.
poniedziałek, 3 listopada 2014
Kolejka
Problem przeciążenia sędziów ilością nakładanych na nich zadań został, o dziwo, dostrzeżony przez media. Na mój ostatni tekst - wprost lub pośrednio - powołało się paru publicystów, w tym z czasopism, których bym o to nigdy nie podejrzewał. I dobrze, bo taki był mój cel - zwrócić uwagę na problem, który od dawna był ignorowany, a nawet bagatelizowany. Na problem tego, że przy takiej ilości spraw nie da się orzekać ani dobrze ani szybko, zaś szans na zwiększenie wydajności praktycznie nie ma. Kto wie, może coś z tego wyniknie? Kontynuując ten temat chciałbym więc dziś poruszyć inny problem, który pośrednio wiąże się z poprzednio opisanym - długotrwałość postępowań wynikającą z długich odstępów między rozprawami. W rozmowach z tzw. przypadkowym społeczeństwem dowiedziałem się, że najczęstszymi skargami jakie wypowiadane są pod adresem sądu co do sposobu prowadzenia postępowania jest to, że sprawa się toczy i toczy, a kolejne rozprawy są co kilka miesięcy. No cóż, faktycznie tak jest i czasami trudno jest wytłumaczyć w dwóch słowach dlaczego rozprawę odroczoną z powodu braku "zwrotki" albo nieobecności świadka, który wraca za tydzień odroczono na za cztery miesiące zamiast na za miesiąc, albo wręcz na przyszły tydzień, żeby tyle nie czekać. Odpowiedź dla praktyka jest prosta - bo spraw jest tyle, że kolejka wydłużyła się znacznie, a jak ktoś sprawy nie załatwił w wyznaczonym terminie, to musi się ustawić na koniec kolejki. Ważniejsza jest jednak odpowiedź na inne pytanie - jak zlikwidować tę kolejkę, by dany obywatel nie musiał miesiącami czekać na kolejną rozprawę.
Jak można zlikwidować problem długich odstępów miedzy rozprawami? Ano jest tylko jeden sposób - zmniejszyć ilość spraw, którymi sędzia zajmuje się jednocześnie, które jednocześnie ma skierowane na rozprawy. Inaczej się tego zrobić nie da, jeżeli zaś jakiś "ekspert" organizacji pozarządowej albo innej fundacji uważa inaczej to znaczy że ewidentnie nie rozumie przyczyn problemu, który chce naprawić. Tu nie pomoże ani informatyzacja czy elektronizacja, ani utransparentnienie, ani wprowadzenie menedżerskiego sposobu zarządzania czasem, czy jak tam to w aktualnej korpomowie się nazywa. Jeżeli sprawy mają być rozpoznawane rzetelnie, to - przynajmniej w moim wydziale - miesięcznie nie powinno się ich rozpoznawać więcej niż 60-70, a optymalnie powinno być ich 50-60. Na więcej nie ma czasu, bo rozprawa to tylko niewielka część pracy sędziego, co potwierdzi każdy "liniowy" sędzia. Przyjmując więc nawet maksymalne miesięczne obciążenie - 70 spraw - oczywiste się staje, że przy 70 jednocześnie rozpoznawanych sprawach kolejny termin rozprawy przypadnie najwcześniej za miesiąc, przy 140 - za dwa miesiące, przy 210 za trzy miesiące, a przy 280 - za cztery itd. W praktyce terminy te będą nawet dłuższe, bo dochodzą różnego rodzaju "puste"
dni, urlopy, szkolenia, dni urzędowo wolne od pracy itp... Ja w tej chwili
mam wyznaczone na rozprawy 190 spraw, a termin jak przyjdzie do odraczania to będę mógł zaproponować połowę lutego, czyli za trzy i pół miesiąca. I nie zmieni tego żadne zarządzenie nadzorcze, bo po prostu nie mam wcześniejszych terminów. Owszem teoretycznie mogę wyznaczać sprawy "stare" w odstępach dwumiesięcznych, ale następować to będzie wyłącznie kosztem innych spraw - po prostu będę rezerwował na niektórych sesjach czas na rozpoznanie spraw "starych", a inne będę wyznaczał na odleglejsze terminy. Tyle tylko, że jeżeli spraw tych będzie za dużo, to pojawi się problem typowy dla gospodarki centralnie sterowanej - kolejka osób obsługiwanych bez kolejki.
Jeżeli więc ktoś stawia sobie za cel, aby odstęp pomiędzy rozprawami był nie dłuższy niż miesiąc to powinien dążyć do tego, by na sędziego przypadało jednocześnie nie więcej niż 70 spraw wymagających rozpoznania na rozprawie. A najlepiej jakby było ich nie więcej niż 50, bo wtedy będzie to jednocześnie szybko i dokładnie. Skutek taki można osiągnąć zaś bardzo prosto, w sposób znany i sporadycznie stosowany od bardzo dawna - jest to tzw. "zamrażarka", czyli szafa, w której sprawy leżą i czekają na swoją kolej do wyznaczenia. Założenie jest proste - sędzia nie może mieć na raz więcej niż ileś spraw, więc nowe przydzielane mu sprawy czekają w kolejce aż zwolni się miejsce na wokandzie. Inaczej mówiąc jak sędzia skończy jedną sprawę to dopiero wtedy na jej miejsce wyznacza następną. Na pierwszy termin rozprawy czeka się dość długo, lecz między kolejnymi terminami są już bardzo krótkie odstępy - przy sprawnym systemie doręczeń to mogłyby być nawet 3 tygodnie albo i mniej. Do tego ani sędzia, ani pełnomocnicy nie muszą tracić czasu na przypominanie sobie sprawy przed każdą rozprawą, a różnymi "sztuczkami" trudno jest odwlekać zakończenie. Dziś nawet nie usprawiedliwione niestawiennictwo świadka to 3 miesiące "zysku" - przy krótszych odstępach już tak łatwo by nie było. Aż się więc prosi, by w taki właśnie sposób prowadzić rozprawy - wybieramy 50-60 spraw i obracamy nimi na przestrzeni miesiąca, a w miejsce każdej skończonej bierzemy nową, w kolejności wpływu według ustalonej listy. Sprawy cały czas pamiętamy, nie tracimy czasu na ciągłe ich czytanie, mamy więcej czasu na przemyślenie ich i wydanie wyroku, przez co ogólnie rzecz biorąc postępowanie trwa nawet krócej. A i strony widzą, że w sprawie coś się dzieje - a nie jak dziś, że rozprawa nic, i kolejny termin za kwartał, albo i pół roku, a ten proces się wlecze i wlecze. Same plusy i w zasadzie brak minusów, aż się prosi, by taka metoda stała się standardem w polskich sądach.
Niestety dzisiejszy trend nadzorczy jest dokładnie przeciwny - oczekuje się, że wyznaczonych spraw będzie jak najwięcej. Że będzie jak najwięcej rozpraw miesięcznie (8 - 9 a nawet więcej), a na każdej rozprawie będzie co najmniej 10 spraw. Że w każdej sprawie która wpływa będzie natychmiast wyznaczony termin rozprawy i nic nie będzie "leżało bez terminu". Zwłaszcza na to ostatnie kładziony jest nacisk, bo z jakiegoś niepojętego dla mnie powodu jeżeli sprawa ma wyznaczony termin rozprawy, to znaczy że jest sprawnie prowadzona, a jak nie ma terminu to jest w niej "nieusprawiedliwiona bezczynność". Inaczej mówiąc jeżeli w sprawie którą dostałem dzisiaj wyznaczę termin rozprawy na połowę lutego, to wszystko będzie w porządku, czynności podjęto sprawnie i terminowo, zaś długi okres oczekiwania jest spowodowany znacznym obciążeniem. Jeżeli jednak chciałbym tę samą sprawę przetrzymać sobie do stycznia, i dopiero wtedy wyznaczyć na rozprawę na termin w połowie lutego, to doszłoby w niej do przewlekłości postępowania będącej wynikiem dwumiesięcznej bezczynności sędziego referenta. Jeżeli więc ktoś się zastanawia, dlaczego wyznaczam wszystkie sprawy od razu skoro wiem, że jest znacznie lepszy sposób, to właśnie ma odpowiedź. Bo nie lubię kopać się z koniem, a udowadnianie, że nie jestem wielbłądem mnie nie pasjonuje. Zwłaszcza że nerwy mam zszargane i nie będę ich nadwyrężał.
Pisałem, pisałem i wracam wciąż do tego samego. Zasadnicze problemy dzisiejszego sądownictwa są dwa. Po pierwsze nadmierna ilość spraw, których nie da się prawidłowo "przerobić", a po drugie absurdalny nadzór opętany manią "pokrywania wpływu". Dopóki więc nie dotrze do kogo trzeba, że nie da się pracować dużo, szybko i dobrze jednocześnie, oraz że zadaniem sądów jest rzetelne rozstrzyganie sporów, a nie "pokrywanie wpływu" nic się w polskich sądach nie zmieni. Dopóki nie zostaną ustalone maksymalne normy obciążenia sędziów zadaniami, ustalone dodatkowo na takim poziomie, by można je było prawidłowo wykonać dopóty obywatele zamiast na rozwiązanie ich problemu będą mogli liczyć co najwyżej na statystyczne załatwienie ich sprawy. Bo to nie sędziowie najwięcej tracą na obecnej sytuacji, lecz obywatele, i to oni powinni najgłośniej domagać się właściwych zmian...
środa, 8 października 2014
Normy produkcyjne
Sięgnąłem na półkę z wpływem, czyli z nowymi sprawami, które otrzymałem do rozpoznania. Leżało na niej 24 sprawy, licząc tylko te wymagające rozpoznania na rozprawie. Licząc wszystkie było ich 36. Tyle nowych spraw dostałem w ciągu powiedzmy że półtora tygodnia, bo od poniedziałku do następnej środy. 24 sprawy do wyznaczenia na rozprawę, co oznacza dwa i pół dnia orzekania. Dwa i pół dnia orzekania, czyli półtora tygodnia, bo orzekam dwa razy w tygodniu i więcej się nie da z przyczyn zarówno technicznych (nie ma sal i ludzi do obsługi) jak i z przyczyn merytorycznych. Jeżeli wszystkie sprawy wyznaczyłbym na kolejne trzy dni sesyjne, to mógłbym liczyć, że uda mi się zakończyć na pierwszym terminie jakąś połowę, może 2/3 jeżeli będę miał szczęście, czyli 12, może 16 spraw. To oznacza że pokrycia wpływu nie będzie, nie mówiąc już o zmniejszeniu zaległości z powodu - jak to opisano w pewnym sprawozdaniu z lustracji - "nierównowagi między wpływem a załatwialnością".
Hipotezę tę łatwo podeprzeć analizą wyników statystycznych, do których tak bardzo lubią się odwoływać najróżniejsi oceniacze i analitycy pracy sądów. Otóż wpływ we wrześniu spraw do mojego referatu - tylko tych wymagających wyznaczenia na rozprawy - to 52 sztuki. Załatwiłem 44, i musiałem napisać 16 uzasadnień, z czego jakieś 10 dla panów mecenasów, którzy nie przyszli na rozprawę i chcieli się dowiedzieć dlaczego wygrali. Ale o tym już pisałem wiele razy więc drążył tematu nie będę. W skali dłuższej wygląda to podobnie. W roku bieżącym 2014 załatwiłem przez trzy kwartały 282 sprawy na rozprawach, licząc tylko sprawy rejestrowane w repertorium "C' "Cps" i "Ns". W tym samym czasie spraw z tej kategorii przydzielono mi 461. Tak jest. Przez trzy kwartały roku 2014 przydzielono mi o 179 spraw więcej niż byłem w stanie załatwić, a wynik na koniec roku zasadniczo się w tej dziedzinie nie poprawi, bo przede mną jeszcze 2 tygodnie urlopu a dodatkowo w końcu roku się nie sądzi. 179 spraw zaś to jak łatwo policzyć - 9 tygodni sądzenia po 20 spraw tygodniowo. I nie, w tej liczbie nie ma spraw gdzie pozwy zwrócono, odrzucono czy przekazano. Takie sprawy w ogóle nie są mi przydzielane, ja dostaję tylko te, które nadają się do rozpoznania. I wszystko się zgadza. Na koniec zeszłego roku terminy rozpraw miałem wyznaczane na 2- 2,5 miesiąca naprzód. Teraz mam wyznaczone na 4 - 4,5 miesiąca w przód, Przy referacie wynoszącym łącznie 366 spraw, w tym 288 wymagających rozpoznania na rozprawie.
A taki referat nie jest wcale jakiś nadzwyczajnie wielki, niektórzy sądzą po 500-700 spraw na raz, a czasem na jednego sędziego przypada nawet i 1000 spraw. I bynajmniej nie jest (a przynajmniej w większości przypadków nie jest) to spowodowane tym, że sędzia się leni, nie chce mu się pracować, albo nie potrafi sprawnie sądzić. Statystyka jest nieubłagana - nie da się załatwić wszystkich spraw, które trafiły na rozprawę, niezależnie od tego jak dobrze sędzia się przygotuje i jak sprawnie będzie orzekał. Ze spraw trafiających w danym dniu na rozprawę przeciętnie da się zakończyć pomiędzy 1/2 a 2/3 (i to raczej bliżej 1/2 niż 2/3) - bo zawsze coś w którejś wypadnie. I bardzo dobrze, bo na wydaniu wyroku sprawa się nie kończy - zwykle trzeba jeszcze napisać uzasadnienie, a jak z jednej sesji - czyli z jednego dnia - ma się do napisania 5 uzasadnień po 3 - 4 godziny na jedno... to naprawdę tych godzin w czasie doby zaczyna brakować.
Ale wróćmy do tematu. Przyjmując więc ową realnie możliwą "załatwialność" na rozprawach na poziomie gdzieś pomiędzy 1/2 i 2/3 spraw rozpoznawanych łatwo zauważyć, że przy mniej więcej 20 sprawach rozpoznawanych tygodniowo (2 sesje po 10 spraw) statystycznie zakończyć uda się nie więcej niż 10-13 spraw. Miesięcznie zatem można dać sędziemu do rozpoznania nie więcej niż 40-50 spraw, czyli powiedzmy 550 spraw rocznie, a jeśli uwzględnimy miesiąc urlopu (8 sesji mniej) i różne święta i dni wolne (kolejne 4-6 sesji mniej) to otrzymamy wynik bliższy 475 sprawom możliwym do rozpoznania w ciągu roku, i to jak dobrze pójdzie, bo generalnie im więcej trzeba robić na raz tym mniejsza relatywnie jest wydajność. Im więcej będzie więc do zrobienia, tym gorsze będą wyniki statystyczne. I to niezależnie od tego jak bardzo wzmocni się nadzór, jak bardzo absurdalne zarządzenia nadzorcze się wyda i jak surowymi karami dyscyplinarnymi zagrozi sędziemu. Taśmę - jak stwierdzono empirycznie w zakładach Forda - można przyspieszać tylko do pewnej szybkości, powyżej której wydajność mierzona w jednostce czasu spada, bo robotnicy nie nadążają wykonywać prawidłowo niezbędnych czynności i przez to jest dużo braków.
Ale wróćmy do tematu. Przyjmując więc ową realnie możliwą "załatwialność" na rozprawach na poziomie gdzieś pomiędzy 1/2 i 2/3 spraw rozpoznawanych łatwo zauważyć, że przy mniej więcej 20 sprawach rozpoznawanych tygodniowo (2 sesje po 10 spraw) statystycznie zakończyć uda się nie więcej niż 10-13 spraw. Miesięcznie zatem można dać sędziemu do rozpoznania nie więcej niż 40-50 spraw, czyli powiedzmy 550 spraw rocznie, a jeśli uwzględnimy miesiąc urlopu (8 sesji mniej) i różne święta i dni wolne (kolejne 4-6 sesji mniej) to otrzymamy wynik bliższy 475 sprawom możliwym do rozpoznania w ciągu roku, i to jak dobrze pójdzie, bo generalnie im więcej trzeba robić na raz tym mniejsza relatywnie jest wydajność. Im więcej będzie więc do zrobienia, tym gorsze będą wyniki statystyczne. I to niezależnie od tego jak bardzo wzmocni się nadzór, jak bardzo absurdalne zarządzenia nadzorcze się wyda i jak surowymi karami dyscyplinarnymi zagrozi sędziemu. Taśmę - jak stwierdzono empirycznie w zakładach Forda - można przyspieszać tylko do pewnej szybkości, powyżej której wydajność mierzona w jednostce czasu spada, bo robotnicy nie nadążają wykonywać prawidłowo niezbędnych czynności i przez to jest dużo braków.
Co więcej, taka "norma" odpowiada normie maksymalnie wyśrubowanej. Takiej, że nie ma już przy niej miejsca na czasowe zwiększenie wydajności w razie potrzeby. Przy której wszystkie zegary mają wskazówki na czerwonym polu i bardziej obrotów się podkręcić nie da, utrzymywanie takiego obciążenia przez dłuższy czas skutkować będzie ostatecznie spadkiem wydajności niezależnie od tego jak bardzo wzmocni się nadzór. Jeżeli jednak przyjąć obciążenie "ekonomiczne", takie przy którym osiąga się największy komfort sądzenia i najlepsze wyniki jakościowe to normę tę trzeba wyliczyć biorąc za podstawę nie 8 tylko 6 sesji po 10 spraw miesięcznie, a jeszcze lepiej 6 sesji po 8 spraw. W takiej zaś sytuacji ilość spraw możliwych do załatwienia miesięcznie na rozprawie wynosić będzie nie 40-50, a 30-40, albo i 25-30, czyli uwzględniając urlop itp realnie jakieś 350 spraw, a najlepiej jakby to było nie więcej niż 300. Taką ilość spraw wymagających rozpoznania na rozprawie - przynajmniej w realiach mojego, wielkomiejskiego wydziału cywilnego, należy traktować jako maksymalną ilość spraw, które mogłyby zostać przez jednego sędziego rozpoznane w ciągu roku mniej więcej rzetelnie i bez nieuzasadnionej zwłoki. Jeżeli przydzieli się ich sędziemu więcej to nastąpi to ze szkodą albo dla jakości orzekania, albo dla długości trwania postępowania, a zapewne dla jednego i drugiego. Ja przez trzy kwartały dostałem do rozpoznania 461 spraw wymagających przeprowadzenia rozprawy. Do końca roku będzie ich pewnie jakieś 600. Wnioski nasuwają się same...
To, co mnie najbardziej boli to to, że całej tej sytuacji nie rozumieją ci, których sprawa najbardziej dotyczy. Ci obywatele, którzy na rozprawę czekają miesiącami, i przy każdej nadarzającej się okazji psioczą na sędziów że są leniwi, nic nie robią i trzeba ich pogonić do pracy. A przecież przeciążanie sędziów pracą uderza najbardziej właśnie nie w sędziów, tylko w podsądnych, których pozbawia się w ten sposób w zasadzie prawa do rzetelnego rozpoznania sprawy. Bo o jakim rzetelnym rozpoznaniu może być mowa, jeżeli sędziemu na zapoznanie się ze sprawą zostaje w zasadzie kilkanaście czy kilkadziesiąt minut w przeddzień rozprawy, ponieważ wcześniej nie miał kiedy się tym zająć. Albo co gorsza czas na zapoznanie się z aktami przychodzi już po północy, w dzień rozprawy, po napisaniu "terminowych" uzasadnień. Co jakiś czas słychać skargi, że sędzia był nieprzygotowany, nie znał akt... i ja w te skargi wierzę. Bo niestety dopóki ktoś nie zrozumie, że nie można od sędziego żądać, by zajmował się jednocześnie setkami spraw, bo zwiększanie ilości następuje zawsze kosztem jakości to nic się w tej dziedzinie nie zmieni.
wtorek, 30 września 2014
Długo, coraz dłużej
Wnioskując na podstawie mojego doświadczenia mogę stwierdzić, że najważniejszą przyczyną tego, że procesy nie kończą się na pierwszej rozprawie jest niestawiennictwo wzywanych świadków. Co więcej jeżeli świadków do przesłuchania jest więcej niż 3-4 rzadko zdarzało mi się, żebym zdołał przesłuchać wszystkich. Zawsze jakoś któregoś brakuje. Albo nie dostał wezwania, albo akuratnie miał coś ważniejszego do roboty, albo po prostu sobie nie przyszedł, bo nie. I choćby był to trzeci świadek zgłoszony na tę samą okoliczność (np. że powódka mówiła, że pozwany jest jej winien pieniądze) to równie rzadko zdarza się, aby wnoszący o jego przesłuchanie zrezygnował z przeprowadzenia tego dowodu - raczej wniesie o odroczenie rozprawy i ponowne wezwanie świadka, choćby miało to być za 3-4 miesiące. Dlaczego tyle? Bo sądząc dwa dni w tygodniu (więcej się naprawdę nie da) miesięcznie jestem w stanie rozpoznać 70-80 spraw, a mam ich jednocześnie do rozpoznania jakieś 250 (rocznie dostaję do rozpoznania co najmniej 1000 nowych spraw, z czego jakieś 2/3 wymaga rozprawy) I wszystkie muszą być wyznaczone na termin, bo przecież jak sprawa "leży bez terminu" to jest to "niczym nie uzasadniona przewlekłość".
No dobrze, ale nie o tym chciałem. To, co mnie najbardziej mierzi, to to, że z jakiegoś powodu zapewnienie stawiennictwa świadków jest uważane za mój, czyli sądu, problem. Strony, także te reprezentowane przez zawodowych pełnomocników, wydają się uważać, że ich rola kończy się na zgłoszeniu życzenia co do przesłuchania świadka, a dalej niech się już sędzia martwi. I tłumaczy, dlaczego to tyle trwa, bo przecież strona ma prawo do rozpoznania sprawy bez nieuzasadnionej zwłoki. Tak jakby w procedurze nic się nie zmieniło i zadaniem sądu nadal było ustalenie prawdziwego stanu faktycznego, a nie tylko dokonanie oceny dowodów przedstawionych przez strony i w zakresie, w jakim zostały one zgłoszone. To zresztą widać także często przy przesłuchaniu świadków - państwo mecenastwo podejrzanie często sprawia wrażenie nie wiedzących co tak w ogóle chcą danym świadkiem sądowi udowodnić, i oczekujących, że to sąd coś z tego świadka wyciągnie. A ja muszę się wtedy zastanawiać, czy zadać to jedno istotne pytanie "z urzędu" żeby cokolwiek z tego dowodu uzyskać, wspierając w ten sposób jedną ze stron, czy może zostawić jak jest i zwolnić świadka ze świadomością, że właśnie zmarnowałem pół godziny swojego, i zapewne parę godzin jego czasu. Jeszcze ciekawiej jest, jak okaże się, że po wywołaniu stawił się sędzia, stawił się protokolant i stawił się świadek, natomiast pełnomocnik powoda, który wezwania owego świadka zażądał nie stawił się, wnosił o rozpoznanie pod nieobecność. Cóż mam wtedy zrobić? Zapytać co świadkowi jest wiadome w sprawie i jak powie że nic, to go zwolnić? Czyj w końcu to jest świadek?
Ponownie jednak odbiegał od tego, o czym chciałem pisać. Zacząłem od tego, że strony wydają się nie być zainteresowane tym, żeby zgłoszeni przez nie świadkowie stawili się na rozprawie. Wniosek o wezwanie świadka złożony, i już to nie jest ich problem. Naprawdę rzadko zdarza się, że świadek, który z jakiegoś powodu nie otrzymał wezwania stawił się jednak do sądu, bo o rozprawie poinformowała go strona. Raz tylko czy dwa zdarzyło mi się, że strona powiadomiła sąd (czyli mnie) że zgłoszony świadek nadal nie otrzymał wezwania, a jest ono mu potrzebne do pracy. Parę razy natomiast słyszałem na sali rozpraw stwierdzenie, że wezwany na świadka syn, brat, a raz nawet małżonek nie stawił się, bo nie dostał wezwania. Czy naprawdę nie można było mnie o tym poinformować wcześniej? Albo przynajmniej zapytać go o to wcześniej, a nie "dzisiaj rano", żeby był jeszcze czas coś zrobić? Czy jak się już zgłosiło na świadków swoich "sąsiadów od 30 lat" to może warto by było zapukać do nich i zapytać, czy dostali wezwania, i czy nie trzeba ich do tego sądu zawieźć?
Inny problem dotyczy tego, że zdecydowanie zbyt często strona zgłaszająca świadka w ogóle nie interesuje się tym, czy zgłoszony świadek faktycznie mieszka pod podanym adresem, czy jest w stanie się stawić na rozprawę, a w skrajnych przypadkach - czy w ogóle jeszcze żyje. Bo o takim "drobiazgu" jak to, czy świadek faktycznie coś wie to już nie ma co mówić. Króluje bowiem zgłaszanie świadków w oparciu o założenie, że ma coś ze sprawą wspólnego, to pewnie coś o sprawie wie. To, że świadek nie ma "coś o sprawie wiedzieć" tylko ma posiadać wiedzę o faktach przez stronę wywodzonych jako podstawa jej twierdzeń jakoś nieczęsto się przebija do świadomości coniektórych. Efektem tego wszystkiego jest zaś z jednej strony to, że czasem dwa - trzy razy odraczamy rozprawę bo świadek nie odbiera wezwań, po czym okazuje się, że nie odbiera bo tam nie mieszka. Pół roku - rok w plecy, bo pan czy pani mecenas zgłosili jako świadka na poparcie ich twierdzeń człowieka, o którym nic nie wiedzą. Na tej zasadzie pewien pełnomocnik pewnego ubezpieczyciela zgłosił w pewnej sprawie na świadka pasażera samochodu sprawcy. Dopiero po paru nieskutecznych wezwaniach okazało się, że ów pasażer w chwili wypadku miał 8 miesięcy. Kiedy indziej wezwano na świadka, i nawet o mało co nie ukarano grzywną zmarłego, bo pan mecenas nie zastanawiając się zbyt długo zażądał wezwania na świadka osobę, która widniała na jakiejś starej umowie. No ale przecież to nie jego problem, on najwyżej napisze skargę na przewlekłość jak sąd zmarnuje za dużo czasu usiłując przesłuchać tego świadka.
Żeby nie być jednostronnym to wrzucę też kamyczek i do swego ogródka. Niestety ponownie objawia się przy tym wszystkim jeden z sądowych grzechów głównych, jakim jest pobłażliwość. Pobłażliwość przy postępowaniu wobec świadków nie stawiających się na rozprawy i wobec stron, które bezmyślnie wnoszą o ich przesłuchanie. Cóż z tego, że na świadka można nałożyć grzywnę, skoro grzywna ta nie jest karą za zignorowanie wezwania, a środkiem służącym przymuszeniu, więc jak świadek raczy się stawić to trzeba mu ją uchylić. Do tego o ile warunkiem uchylenia grzywny powinno być usprawiedliwienie nieobecności to nader często uchyla się ją jeżeli tylko świadek się stawi, bo potem z egzekwowaniem jej są problemy i w ogóle. Z tego samego zresztą powodu nie zawsze grzywnę się nakłada - trzeba przecież pisać postanowienie, doręczyć je, świadek może wnieść zażalenie, to będzie dodatkowa robota, po co to komu. A wystarczyłaby prosta zasada, że za niestawiennictwo wymierza się grzywnę, którą uchylić można tylko wówczas, gdy świadek wykaże, że niestawiennictwo było spowodowane przyczyną od niego niezależną, która była mu nieznana przed terminem rozprawy. Żeby potem nie było, że świadek nie stawił się, bo był na wycieczce, którą wykupił trzy miesiące wcześniej, tylko nie raczył powiadomić sądu.
Do czego zmierzam? A do tego, że bardzo bym chciał, żeby wreszcie ci od stanowienia prawa na coś się zdecydowali. Albo mamy postępowanie kontradyktoryjne, i dowody przeprowadzają strony w obecności sądu, albo mamy inkwizycję i dowody przeprowadza sąd w obecności stron. Jeżeli to strony mają decydować jaki dowód chcą przedstawić, to niech same też ów dowód sprowadzą na salę. Czyli powiadomią świadka, w razie potrzeby przywiozą go, itd. Sąd może im co najwyżej wystawić urzędowy dokument nakazujący świadkowi stawienie się pod rygorem kary. A potem niech siedzą i zadają pytania. W końcu to ich świadek i to oni wiedzą, co on wie i co może na poparcie ich twierdzenia przedstawić. Jeżeli jednak mamy mieć inkwizycję to rola stron powinna ograniczać się do poinformowania sądu jakie ich zdaniem dowody są możliwe do przeprowadzenia, w tym kto może coś wiedzieć. Poinformowania, bez prawa domagania się, by sąd konkretny dowód przeprowadził, bo decyzja w tym przedmiocie winna należeć do sądu. Czyli koniec "wniosków dowodowych" które sąd uwzględnia albo oddala i jeszcze musi się tłumaczyć dlaczego tak zrobił. Jak inkwizycja - to inkwizycja.
Ech, rozmarzyłem się... ale wiem, że to nigdy nie nastąpi, bo panowie profesorowie proceduropisarze notorycznie chcieliby mieć ciastko i zjeść ciastko. Żeby było kontradyktoryjnie czyli szybko, ale żeby sąd też pomagał trochę tym co sobie nie radzą. Żeby sędzia miał władzę, ale kontrolowaną, żeby od wszystkiego można się było odwołać. Żeby tak było dobrze dla wszystkich i szybko jednocześnie. Ech...
piątek, 19 września 2014
De minimis non curat praetor
Gdy w rozmowach ze "społeczeństwem" podnoszona jest kwestia opłat sądowych zazwyczaj reakcją jest stwierdzenie, że te opłaty są niepotrzebne, bo przecież po to się płaci podatki, żeby mieć wszystko za darmo. Co ciekawe najgłośniej mówią to ci, których o płacenie podatków w jakiejś istotnej wysokości trudno by było podejrzewać. Prawda zaś jest taka, że niestety nawet i przy tak wysokich podatkach naszego drogiego kraju nie stać jest na to, by zapewnić każdemu prawo do rozpoznania przez sąd każdej sprawy, jaka tylko mu się przytrafi, a już na pewno nie stać go by zapewnić rozpoznanie każdej takiej sprawy zarówno dobrze jak i szybko. Jak ze wszystkim, jeżeli ma być coś zrobione dobrze i jeszcze do tego szybko, to na pewno tanie to nie będzie. Jeżeli zaś ma być tanio, to będzie albo długo, albo po łebkach. Albo i długo, i po łebkach.
W warunkach ograniczonego budżetu - a każdy budżet jest ograniczony - przy podejmowaniu decyzji co do tego jak ma działać wymiar sprawiedliwości decydenci muszą podjąć świadomą decyzję co do tego na co chcą stawiać, a z czego są gotowi zrezygnować. Mogą postawić na zapewnienie jak najszerszego dostępu do sądu, kosztem szybkości postępowania, godząc się na to, że obywatel będzie czekał na wyrok długo, ale dostanie go w każdej sprawie. Rządzący mogą też postawić jednocześnie na dostęp do sądu i szybkość postępowania, godząc się na to, że wyroki będą szybko, ale byle jakie. Mogą wreszcie zdecydować, że prawo obywatela do zbadania przez sąd w dwóch instancjach jego skargi na sąsiada za to, że jego kura przelazła przez dziurę w płocie i narobiła na trawniku, albo na spółdzielnię za to, że truje go gazem wpuszczanym przez sedes jest mniej ważne, niż prawo do rozpoznania sprawy szybko i dobrze. Ważne, żeby coś zdecydowali. I równie ważne - by wcielili to w życie dostosowując do tego odpowiednio zarówno organizację wymiaru sprawiedliwości jak i kognicję sądów oraz procedury. Bo udawanie, że bez zwiększania wydatków można sądzić jednocześnie szeroko, dobrze i szybko doprowadzi nas do sytuacji, w której nie będzie ani dobrze ani szybko. Czyli do tego, co mamy dzisiaj.
Ja, osobiście, byłbym za trzecim rozwiązaniem, to znaczy za tym, aby dla zapewnienia wysokiej jakości i sprawności postępowania ograniczyć ilość spraw, z którymi można będzie zwracać się do sądów. Zgodnie z zasadą, że jeżeli ilość zadań jest większa od mocy przerobowych, to należy ograniczyć ilość przyjmowanych zadań. Jeżeli samochody nie mieszczą nam się w warsztacie, albo chorzy w klinice to wprowadzamy wstępną selekcję, decydując jakimi przypadkami będziemy się zajmować, a jakimi nie, bo nie mamy ani sił ani środków by zajmować się prawidłowo wszystkimi. Należy zatem, no cóż, przede wszystkim radykalnie ograniczyć kognicję sądów, czyli zmniejszyć ilość spraw, którymi sądy muszą się zajmować. Już starożytni Rzymianie mawiali: de minimis non curat praetor czyli pretor, znaczy się sąd, nie zajmuje się drobiazgami. A więc sprawy o nie zachowanie staranności przy trzymaniu kur, które przez to przelazły na działkę sąsiada, o urwanie rączki w pożyczonym wiadrze, o palenie w toalecie internatu, o zapłatę 21 zł za dostawę baniaka wody, czy też 4,13 zł tytułem nie uiszczonych odsetek za 2 dni opóźnienia w płatności nie powinny trafiać do sądu powszechnego lecz do innego, pozasądowego organu orzekającego. Nie ważne, czy nazwiemy go kolegium orzekającym, czy sądem pokoju, czy może elektronicznym sądem społecznym do spraw drobnych - grunt by nie musieli się nimi zajmować ci sami sędziowie, którzy sądzą rozboje, zgwałcenia, wypadki drogowe ze skutkiem śmiertelnym, dzielą majątkami o wielomilionowej wartości. W Wielkiej Brytanii znaczna część spraw rozstrzyganych jest poza systemem sądownictwa powszechnego, przez sądy magistrackie podobne do naszych kolegiów do spraw wykroczeń - i jakoś strasburski trybunał nie widzi w tym nic zdrożnego.
Niezależnie od ograniczenia kognicji sądów należy uprościć rozpoznawanie spraw, by ograniczyć praco- i czasochłonność procedowania. Nie w każdej sprawie jest bowiem konieczne prowadzenie procesu z całym ceremoniałem i pełną pompą. Nie ma potrzeby by sprawę immisji pozostawianych przez kury na trawniku sąsiada sądzić na rozprawie z udziałem stron, przesłuchiwać przy tym pół wsi (częściowo doprowadzonej przez Policję, bo się nie stawiała) i zasięgać opinii biegłego w zakresie analizy wpływu kurzego łajna na trawę gazonową. W kodeksie postępowania cywilnego niby jest coś, co nazywa się "postępowanie uproszczone" tyle że żadnych uproszczeń w nim w zasadzie nie ma. Wyłączone jest stosowanie pewnych szczególnych instytucji, których w większości postępowań i tak się nie stosuje, ale nic więcej. Kiedyś było ograniczenie możliwości wnoszenia apelacji do przypadków "rażącego naruszenia prawa" ale nie spodobało się to Trybunałowi Konstytucyjnemu. Była też kiedyś ścisła prekluzja dowodowa, czyli zakaz zgłaszania nowych dowodów, ale już jej nie ma, bo przeszkadzała autorowi którejś kolejnej nowelizacji. Cóż jednak stoi na przeszkodzie by faktycznie uprościć te postępowania? Wprowadzić zasadę, że rozprawa odbywa się tylko, gdy sędzia uzna to za stosowne? Że dowody na rozprawę muszą sprowadzić strony? Że każda ze stron może powołać najwyżej dwóch świadków? Prawo do sądu by od tego nie ucierpiało, a wszyscy ci, którzy nie bawią się w pozywanie spółdzielni o zwrot nadpłaconych 13 zł za wodę by z pewnością na tym zyskali.
Wracając zaś do tego, od czego zacząłem, to nie można zapominać także o odpowiednim ukształtowaniu systemu opłat sądowych, by nie opłacało się pochopne wnoszenie spraw do sądu. By sądy nie zajmowały się sprawami niepoważnymi, nieprzemyślanymi, czy też badaniem czyichś urojeń i chorych pretensji. Być może wymagałoby to zmiany filozofii zwalniania od opłat sądowych ze zwalniania od nich w całości na zwalnianie z obowiązku uiszczenia ich z góry. Tak, by osoba występująca z niezasadnym powództwem ostatecznie poniosła konsekwencje wniesienia go, a nie tak jak dzisiaj, gdy "biedny bezrobotny" może sobie pozywać do woli na koszt Skarbu Państwa nie ponosząc żadnych konsekwencji swojego nieodpowiedzialnego zachowania. Warto by też pomyśleć o wprowadzeniu możliwości odrzucania kolejnych powództw wnoszonych przez osoby, które uprzednio wniosły wielokrotnie niezasadne powództwa, bądź wszczynają postępowania ewidentnie w celu szkodzenia innej osobie. Za granicą znane są takie rozwiązana - na przykład zdaje się w Australii (a może to w Kanadzie?) sąd może uznać kogoś za winnego wnoszenia złośliwych lub niepoważnych powództw, pozbawiając go w ten sposób prawa wszczynania postępowań sądowych bez zgody sądu. Na naszym gruncie sprawdziłoby się też wprowadzenie szczególnego rodzaju ubezwłasnowolnienia częściowego polegającego na pozbawieniu lub ograniczeniu zdolności procesowej, czyli zdolności do samodzielnego wszczynania i działania w postępowaniu. Pozwoliłoby to ograniczyć konsekwencje działań osób cierpiących na zaburzenia psychiczne objawiające się skłonnością do pieniactwa (querulentia) z którymi dzisiaj nic nie można zrobić, gdyż zwykle ich stan psychiczny nie jest na tyle poważny, by je nawet częściowo ubezwłasnowolnić. Skorzystałyby na tym i sądy, i zwykli obywatele, którzy dziś muszą czekać dłużej na swoją poważną sprawę, bo sąd zajmuje się kolejnym pozwem pani Krysi przeciwko sąsiadom z góry, którzy złośliwie o 6 rano spuszczają wodę w łazience, a do tego głośno tupią i piszczą kranami.
No dobra. Pożaliłem się, popisałem, przedstawiłem propozycje. Tyle że to wołanie na puszczy. Nikomu z prawdziwej władzy nie będzie zależało na tym, by cokolwiek w sądach poprawić, bo władzy nie zależy na tym, by w kraju były dobre i silne sądy, zdolne do kontrolowania tego, co politycy robią. Nie zależało na tym żadnemu z poprzednich 22 ministrów sprawiedliwości, jaki pełnili ten urząd od 1989 r. i mam poważne wątpliwości, czy zależeć na tym będzie temu 23, który dzisiaj został posadzony na ten najgorętszy stołek w rządzie. Wszak im gorzej sądy działają, tym bardziej można będzie je - przy społecznym poklasku - podporządkować ministrowi, oczywiście pod hasłami "przyspieszania i usprawniania". A naród? A naród obudzi się w końcu z obiema rękami w nocniku. I to - sądząc po tym jak wiele ze zdobyczy Okrągłego Stołu w dziedzinie niezależności sądów zostało już zlikwidowane - całkiem niedługo.
niedziela, 31 sierpnia 2014
Bogactwa ciąg dalszy...
Opłaty sądowe, pobieranie dzisiaj od pism wszczynających postępowanie, nie są bynajmniej "zryczałtowanymi" kosztami postępowania, lecz rodzajem kaucji. wpłacanej przez występującego z powództwem na dowód tego, że sprawę traktuje poważnie i gotów jest postawić pieniądze na to, że roszczenie jest uzasadnione. Mają one więc na celu skłonienie osoby mającej
zamiar wystąpienia z powództwem do zastanowienia się i poważnego przemyślenia
sprawy, a zwłaszcza tego, czy rzeczywiście roszczenie to jest uzasadnione, i - co
ważniejsze - czy dysponują dowodami na jego poparcie. Dodatkowo zastrzeżenie, iż w wypadku wygranej kaucję tę odbiera się nie z sądu a od pozwanego ma skłaniać powoda do zastanowienia się czy ma on szansę na wyegzekwowanie żądanej kwoty. Taka opłata
- kaucja powinna więc być na tyle wysoka, by nie opłacało się ryzykować
jej utratą, a jednocześnie na tyle niska, by konieczność jej uiszczenia
nie zamykała drogi do sądu. Musi ona jednakże być pobierana, bo gdy coś
jest za darmo, to się tego nie szanuje. A gdy wie się, że niewłaściwe
postępowanie niczym nie grozi, to łatwiej decyduje się na niewłaściwe
postępowanie.
To, czy dzisiaj pobierane opłaty spełniają założenie, jakie winno leżeć u podstaw ich pobierania to oczywiście kwestia dyskusyjna. Z pewnością można wskazać zarówno wiele przykładów opłat zdecydowanie za niskich, jak i zdecydowanie za wysokich. Można też wskazywać na fakt, iż dla osiągnięcia "prewencyjnego" charakteru wysokość opłat winna być dostosowania do stanu majątkowego osoby, bo dla jednego 300 zł opłaty może oznaczać sporą część miesięcznych kosztów utrzymania, a dla innego przeciętny rachunek z knajpy za jeden wieczór. Z całą pewnością jednak nawet wówczas, gdy opłaty te będą ustalone w idealnej wysokości to nie przyniosą one żadnego skutku, jeżeli nie będą uiszczane. To właśnie fakt ich uiszczenia, a nawet tylko konieczności ich uiszczenia jest bowiem tym, co wywołuje pożądany skutek nakładania opłat. To zaś prowadzi do tego, że niestety, ale trzeba bardzo poważnie przemyśleć kwestię zwalniania od opłat sądowych, by zwalnianie z obowiązku ich uiszczania nie tworzyło wprost uprzywilejowanych kategorii powodów, mających prawo sądzenia się o co im się żywnie podoba bez ponoszenia jakichkolwiek konsekwencji swych decyzji. Dziś bowiem wystarczy być rencistą pobierającym minimalną rentę, albo
penitencjariuszem zakładu karnego na drodze ku
resocjalizacji, by móc zupełnie za darmo wnosić pozwy w dowolnej ilości, przeciwko dowolnej osobie i w dowolnej, choćby najgłupszej sprawie. Żeby być w zgodzie z faktami, to tylko pojedynczy
przedstawiciele tych grup nadużywają swego uprzywilejowanego statusu, co
nie zmienia jednakże faktu, iż takie nadużycia mają miejsce, i mają one
konkretny, także finansowy wymiar.
Na ten przykład pewien emeryt czy
rencista, za każdym razem gdy otrzymywał z ZUS informację, że część
świadczenia pobrał komornik (czyli co miesiąc) pisał pozew przeciwko
spółdzielni mieszkaniowej, ewentualnie jej prezesowi albo nawet przeciw komornikowi o nakazanie, żeby ten dług egzekwowano nie
od niego, a od syna. Inny regularnie co miesiąc-dwa pozywał spółdzielnię o zwrot "nienależnych" opłat obejmujących np 3/30 opłaty za domofon, ponieważ przez trzy dni w kwietniu w słuchawce gwizdało. Jeszcze inny w zależności chyba od fazy księżyca pisał
pozew albo przeciwko spółdzielni (np że kaloryfery za zimne) albo
przeciw mieszkającemu z nim synowi (albo synowej) o naprawienie jakichś
doznanych od nich krzywd (np o 10.000 zł zadośćuczynienia za zgaszenie mu światła jak był w
ubikacji). Ktoś tam domagał się zapłaty na swą rzecz "zaległej" renty, którą jego zdaniem powinien był otrzymywać jego ojciec (zmarły gdzieś w połowie lat '50) - i pozywał o to kolejno chyba wszystkich, którzy mu się ze sprawą skojarzyli. Jeszcze inny uznał, że skoro "wykupił" mieszkanie to znaczy że spółdzielni nic do niego i za każdym razem jak otrzymał jakieś pismo od niej (np w sprawie wymiany kaloryferów) to pozywał o odszkodowanie za "przestępcze zaświadczanie, że mieszkanie nie zostało wykupione". Oczywiście wszystkim tym "pokrzywdzonym" za każdym razem tłumaczono dlaczego przegrywają, dostawali nawet pełnomocników z urzędu, którzy też im tłumaczyli. I nic to nie pomogło, bo oni wiedzieli lepiej i pozywali dalej, oczywiście za darmo, bo nie można im zamykać drogi do sądu wyłącznie dlatego, że są biedni. Polska to przecież bogaty kraj...
Jeśli zaś chodzi o więźniów, to cóż, więźniowie się za kratami nudzą, a jednym z elementów rozrywki może być pozywanie, bo to i listy przychodzą, a i na żądanie będzie miał człowiek wycieczkę do sądu. Można więc na przykład obudzić się rano i uznać, że od dzisiaj jest się muzułmaninem i pozwać więzienie o odszkodowanie za nie dostarczenie Koranu, turbanu i wołowiny halal. Można też pozwać wszystkich, którzy przyczynili się do skazania nas o zadośćuczynienie za wyrządzoną nam tym krzywdę. Świadków za fałszywe zeznawanie, biegłych za fałszowanie opinii, a adwokata za to, że nas nie wybronił. Potem zaś możemy pozwać przydanego nam do tego procesu pełnomocnika z urzędu bo nam się nie spodobał, i adwokata pozwanego adwokata, za to co o nas mówił na sali. A jak do pozwania naszego pełnomocnika sąd da nam nowego pełnomocnika (bo przecież jak inaczej) to jego też pozwiemy na przykład za to, że na rozprawę przysłał substytuta. I zabawa się kręci, a na tym nie koniec. Pewien penitencjariusz, obywatel powiedzmy że bliskowschodni (a może to już
środkowowschodni?) przebywający u nas na długoterminowym przechowaniu
na koszt Skarbu Państwa regularnie pozywa wszystkich o wszystko, począwszy od byłej małżonki, poprzez poszczególne instytucje państwa, a skończywszy na dziennikarzach
wypowiadających się w prasie lub telewizji w sposób niepochlebny dla
polityki jego ojczystego kraju. W dodatku pozwy te pisze wyłącznie w
swym ojczystym języku, co dodatkowo zapewnia stały dochód gronu tłumaczy
z owego języka. Oczywiście za darmo, bo majątku nie ma a w więzieniu nie pracuje, więc nie ma jak zapłacić, a przecież ma prawo do sądu. Polska to bardzo bogaty kraj...
Nie ulega wątpliwości, że niemożność poniesienia kosztów postępowania sądowego nie może zamykać drogi do dochodzenia swych praw przed sądem, jest to pewien standard, który demokratyczne państwo musi utrzymywać. Należy jednak pamiętać, że prawa jednej osoby co do zasady kończą się w momencie, gdy zaczynają się prawa innej. Jeżeli zatem ktoś przydanego mu prawa nadużywa, w taki sposób, że wyrządza tym szkodę innej osobie to należy owe prawo mu odebrać, bądź ograniczyć. Nic zatem nie stoi na przeszkodzie wprowadzeniu uregulowań, które ograniczałyby prawo do uzyskania zwolnienia od kosztów sądowych osobom, które uprzednio wytaczały już bezzasadne powództwa, także po to, by nie marnować pieniędzy publicznych na zajmowanie się kolejnymi urojeniami tej samej osoby. Pytanie tylko, czy ktoś się na to odważy...
niedziela, 24 sierpnia 2014
Mój kraj widzę bogaty...
Otrzymałem zamówienie na wpis na blogu, zgodziłem się i obiecałem że napiszę co myślę o tym, że jeden z drugim luksemburski windykator za 30 zł opłaty od pozwu ma obsługę kancelaryjną, rozprawę, wyrok, i w dodatku jeszcze uzasadnienie, którego pewnie nawet nie czyta, a na pewno się nim nie przejmuje. Zabrałem się więc do myślenia, potem do pisania... i jak zwykle wyszło mi coś zupełnie innego. Moje myśli krętą drogą dotarły do miejsca, gdzie musiałem odpowiedzieć na pytanie za co w ogóle pobiera się opłaty sądowe, a dokładnie za co powinny one być pobierane. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że opłata powinna co najmniej pokrywać podstawowe koszty kancelaryjne i doręczeń, by Skarb Państwa na tym nie tracił. Potem spróbowałem zestawić teorię z rzeczywistością, i ostatecznie doszedłem do wniosku, że Polska to chyba jednak jest bardzo bogaty kraj, bo daje tak wiele nic w zamian nie żądając. Dlaczego? Ano zaraz się okaże.
Art. 126(1) § 1. kpc stwierdza, że sąd nie podejmie żadnej czynności na skutek pisma, od którego nie została uiszczona należna opłata. I słuszne, tyle tylko, że w rzeczywistości na skutek takiego pisma sąd podejmuje cały szereg czynności, pociągających w dodatku za sobą wydatki. W szczególności takie pismo należy zarejestrować w repertorium i założyć mu tekturową teczkę. Następnie trzeba wysłać wezwanie do uiszczenia opłaty (1), a jak wnosiciel pisma nie zapłaci trzeba wydać zarządzenie o jego zwrocie i je doręczyć (2), a jak się uprawomocni odesłać pismo (3). No chyba, że człowiek postanowi wnieść o zwolnienie od opłaty, bo wtedy trzeba będzie mu jeszcze doręczyć wezwanie do złożenia oświadczenia o stanie rodzinnym, majątku i dochodach (4), orzeczenie w przedmiocie tego wniosku (5) i zakładając, że go od opłaty nie zwolniliśmy także wezwanie do jej uiszczenia (6). A jeżeli postanowi wnieść zażalenie to jeszcze pewnie wezwanie do uzupełnienia jego braków (7) i orzeczenie (8). W sumie w najlepszym przypadku owe "żadne czynności" będą nas kosztować okładkę, jedno zarządzenie i wysłanie trzech listów, a w najgorszym okładkę, jedno zarządzenie, dwa postanowienia i wysłanie ośmiu listów. Przyjmując że wysłanie jednego listu z potwierdzeniem odbioru kosztuje, niech będzie że tylko 5 zł, (poczta brała więcej ale teraz jest przecież nowy tańszy operator) takie nie opłacone pismo kosztuje sąd, czyli Skarb Państwa 15, a jak doliczymy całą resztę kosztów (papier, pieczątki, koperty itp) będzie tego i 20 zł. W wersji pesymistycznej (a nie jest to wersja maxi pesymistyczna) koszt wyniesie circa 50 zł. Ale cóż. Najwidoczniej Polska to bogaty kraj i stać nas na to.
Żeby było śmieszniej to to, że ktoś zapłacił opłatę od pozwu nie oznacza jeszcze, że sąd (czyli Skarb Państwa) coś z tego będzie miał. Sąd, na polecenie dobrego wujka ustawodawcy, zwróci bowiem pieniądze co do grosika jeżeli pozew zostanie zwrócony z powodu braków formalnych, a połowę opłaty, gdy pismo wysłano, ale nie zaczęło się jeszcze posiedzenie, na które owo pismo skierowano. Przekładając to na praktykę wygląda to na przykład tak, że ktoś wnosi pozew, opłacony a jakże, ale na ten przykład nie załącza wymaganego prawem odpisu. Sąd więc wzywa go do usunięcia braku (1), doręcza mu odpis zarządzenia o zwrocie (2), a następnie zwraca "fizycznie" pozew (3), dokładnie tak samo jak w przypadku, gdyby dany powód nie wniósł opłaty. To wszystko tak samo też kosztuje to Skarb Państwa 20 zł, i tak samo te pieniądze Skarb Państwa wykłada z siebie, bo to, co powód mu zapłacił odda mu co do grosza. Bo Polska to bogaty kraj, i pieniędzy jej nie brakuje.
W drugim przypadku, tym z cofnięciem pozwu po wysłaniu, jest niewiele lepiej. Załóżmy, że powód wniósł pozew i go należycie opłacił. Załóżmy też, że pozew nie nadaje się na nakaz zapłaty, więc kierujemy go od razu na rozprawę i wysyłamy zawiadomienia o jej terminie do pełnomocnika powoda (1) i pozwanego (2) doręczając mu jednocześnie pozew. List wysłany do pozwanego wraca jednak z adnotacją "adresat wyprowadził się" lub coś w tym guście. Nie dziwi nas to za bardzo, bo adres wzięto pewnie z faktury telewizji cyfrowej wystawionej w 1999 r., albo raczej z listy kupionych wierzytelności, gdzie napisano, że taka faktura podobno kiedyś była. Odwołujemy rozprawę, bo bez zawiadomienia pozwanego odbyć się ona i tak nie może, o czym zawiadamiamy pełnomocnika powoda, wzywając go jednocześnie, żeby podał właściwy adres pozwanego, pod rygorem zawieszenia (3). Powód pisze że nie może zadośćuczynić w tym czasie i prosi o 60 dni terminu, w związku z czym zawieszamy postępowanie z uwagi na brak adresu pozwanego. Najlepiej byłoby w zasadzie pozew zwrócić, ale utarło się, że nie można, doręczamy więc tylko odpis postanowienia o zawieszeniu (4). Po jakimś czasie pełnomocnik powoda pisze że ustalił adres pozwanego, wydajemy więc postanowienie o podjęciu postępowania, i żeby nie tracić czasu od razu wyznaczamy rozprawę i zawiadamiamy pełnomocnika powoda (5) i pozwanego (6) doręczając mu ponownie pozew. Niestety okazuje się, że ten adres jest jeszcze bardziej lewy niż poprzedni, bo list wraca z adnotacją "nie ma takiego adresu", więc ponownie wzywamy pełnomocnika powoda do podania prawidłowego adresu (7). On zaś odpowiada pismem, że nie może ustalić adresu, więc pozew cofa bez zrzeczenia się roszczenia. A my wydajemy postanowienie o umorzeniu postępowania i doręczamy je pełnomocnikowi powoda (8). W sumie ten interes, kosztuje Skarb Państwa znowu jakieś 50 zł. Opłata w sprawach o zapłatę kwoty do 2.000 zł wynosi 30 zł, a powodowi należy się zwrot połowy opłaty, więc dla Skarbu Państwa zostaje 15 zł. Polska to widać bardzo bogaty kraj, skoro stać ją na to...
Ktoś mógłby powiedzieć, że to grosze, w skali wydatków nieistotne i problemu nie ma. Wyobraźmy jednak sobie, że ktoś dla tzw. jaj bierze ryzę papieru za 9,90 zł w
promocji i drukuje na niej 500 pozwów o treści "proszę o zasądzenie na
moją rzecz od XY (tu losowo wybrane imię i nazwisko) kwoty (tu losowa
kwota)" Nie musi podawać adresu pozwanego ani pisać nic więcej, nie musi się nawet podpisać, bo brak ten i tak nie będzie miał wpływu na to, co się dalej będzie działo. Potem paczkę pozwów zanosi sądu i składa na biurze podawczym, ewentualnie wysyła pocztą, wydając na to kolejne 10 zł. Jego "inwestycja" w sumie wyniesie zatem
- jeśli wydrukuje wszystko sam i nie będzie się przejmował kosztem
tonera - ledwie 20 zł. Tyle kosztować go będzie wniesienie 500 pozwów,
które Sąd będzie musiał potraktować poważnie, to znaczy każdy oddzielnie
wpisać do repertorium, dla każdego założyć okładkę, w każdym oddzielnie
wezwać powoda do uiszczenia opłaty i uzupełnienia innych braków. To zaś
oznacza konieczność wysłania 500 listów poleconych za potwierdzeniem
odbioru, a następnie - w wersji optymistycznej - wysłania kolejnych 500
listów z odpisem zarządzenia o zwrocie pozwu, i jeszcze 500
zawierających zwrócone pismo. To wszystko kosztować zaś będzie, co łatwo
policzyć, 10.000 zł. W wersji pesymistycznej zaś nasz jajcarz kosztem
kolejnych 40 zł (20 zł za 500 wniosków o zwolnienie od kosztów i 20 zł
za 500 zażaleń) może naciągnąć Skarb Państwa w sumie na 25.000 zł.
Słownie: dwadzieścia pięć tysięcy złotych. Zaiste, Polska musi być
bardzo bogatym krajem...
Rozpisałem się strasznie, więc na tym zakończę. Ciekawy jednak jestem, co na ten temat mieli by do powiedzenia ci, co przy każdej nadarzającej się okazji trąbią, że wydatki na sądownictwo w naszym kraju są bardzo wysokie, więc należy szukać oszczędności w wynagrodzeniach sędziów i pracowników.
poniedziałek, 11 sierpnia 2014
Oderint, dum metuant
Parę dni temu przeczytałem bardzo interesujący tekst, relację z wizyty amerykańskiego prawnika w polskim sądzie. Poświęcony był on w zasadzie jego wrażeniom co do sposobu protokołowania rozprawy (obecnego i planowanego), ale znalazł w nim się także drobny fragment, który skłonił mnie do zastanowienia nad nieco inną kwestią. A fragment ten wygląda tak
Rozpoczęło się przesłuchiwanie świadka. Nagle rozlega się dzwonek telefonu, to świadek zapomniał wyłączyć komórkę.
Amerykanin aż podskoczył z emocji.
„Patrz! Teraz aresztują świadka!” – powiedział cicho – zapomniał wyłączyć telefon!”.
Amerykanin aż podskoczył z emocji.
„Patrz! Teraz aresztują świadka!” – powiedział cicho – zapomniał wyłączyć telefon!”.
Sędzia spokojnie zwrócił uwagę świadkowi aby ściszył telefon.
Amerykański adwokat pokręcił z niedowierzaniem głową – „w Stanach już by siedział, za obrazę sądu”.
Amerykański adwokat pokręcił z niedowierzaniem głową – „w Stanach już by siedział, za obrazę sądu”.
Scena muszę powiedzieć typowa. Komórki regularnie dzwonią na rozprawie i to zarówno stronom jak i pełnomocnikom. Równie często roznosi się po sali głuche buczenie wibratora, czasem wzmocnione przez rezonansowe pudło stołu, na którym położono komórkę. Niestety typowa też jest reakcja sędziego na takie zdarzenie, to jest uprzejma prośba o wyłączenie telefonu. Potem następuje dłuższa chwila szukania komórki, pukania w nią (choć raz mi się zdarzyło, że świadek odebrał telefon i poinformował dzwoniącego, że właśnie zeznaje przed sądem i oddzwoni) po czym możemy wrócić do przesłuchania świadka. No chyba, że dzwoniący będzie uparty i zadzwoni ponownie, dzięki czemu dowiemy się, że świadek wcale komórki nie wyłączył, ani nie wyciszył. Gdy w takiej sytuacji zwróciłem świadkowi uwagę na niestosowność takiego postępowania to uzyskałem tylko wymuszone przeprosiny wypowiedziane z miną "co on się mnie czepia, przecież nic się nie stało" na twarzy. Aha, a pouczenie o możliwości nałożenia kary porządkowej w razie ponownego zakłócenia porządku rozprawy skończyło się skargą na mnie, że "zastraszałem świadka". Podobnie było też z panem, który przyszedł do sądu zeznawać w krótkich spodenkach, koszulce na ramiączkach i klapkach. Gdy zwróciłem mu uwagę, że ubrał się niestosownie jego
reakcję można by streścić słowami "ojtam ojtam, gorąco jest", najwidoczniej nie widział nic złego w przyjściu do sądu ubranym jak na plażę. I tak z perspektywy czasu myślę, że trzeba było mu jednak przyłożyć ze 300 zł grzywny za obrazę sądu, bo pewnych spraw nie możemy przeginać. Obawiam się jednak, że mógłby nie zrozumieć za co został ukarany, a ja zarobiłbym tylko kolejny wniosek o wyłączenie za "rażącą stronniczość i brutalność w zbrodniczym działaniu".
Wróćmy jednak do głównego wątku i wrażeń amerykańskiego gościa z wizyty w polskim sądzie. Ewidentnie spodziewał się on, że świadek za zakłócenie porządku rozprawy wyląduje w areszcie i był zdziwiony tym, że nie poniósł on faktycznie żadnych konsekwencji swego wybryku. To oznacza, że w amerykańskim sądzie nie jest niczym dziwnym to, że za dzwoniący w czasie rozprawy telefon ląduje się w areszcie i nikt nie wątpi w to, że sędziemu wolno tak zadecydować i może to zrobić. U nas natomiast wymierzenie takiej kary za znacznie poważniejsze uchybienie (będące wprost obrazą sądu) szeroko potępiono, nazwano łamaniem swobód obywatelskich a sprawcę uznano za męczennika Walki Z Sitwą. Najwidoczniej tam korzystanie przez sędziego z władzy karania za zakłócenie porządku i powagi rozprawy budzi respekt wobec władzy sędziego. U nas natomiast budzi zdziwienie, oburzenie i żądania wyciągnięcia wobec sędziego konsekwencji za "stronniczość". Najwidoczniej też tam powaga sądu jest uważana za dobro ważniejsze od swobód obywatelskich, podczas gdy u nas jest traktowana jako jakiś nieuzasadniony przywilej "władzy", ewentualnie jako coś, na poszanowanie czego sądy muszą sobie "zasłużyć".
Do czego zmierzam? Ano do tego, że niewłaściwe zachowanie uczestników rozpraw, jak i sprzeciw wobec wszelkich przejawów korzystania przez sędziów z przydanej im władzy jest objawem poważnej choroby wymiaru sprawiedliwości. I bynajmniej nie chodzi mi tu o brak szacunku dla sądu, będący wynikiem tego, że sędziowie się spóźniają na rozprawy, wydają kuriozalne wyroki i nie zostali zlustrowani, czy co tam jeszcze "eksperci" różnych fundacji wypisują w swoich "raportach". To czego brakuje dzisiaj w polskich sądach to respektu wobec ich orzeczeń. Respektu, czyli świadomości konieczności podporządkowania się decyzjom sędziów, niezależnie od tego, czy one nam się podobają czy nie. Respekt wobec decyzji sądów jest bowiem tym, co decyduje o skuteczności wymiaru sprawiedliwości. Parafrazując tu "klasyka", wymiar sprawiedliwości którego orzeczeniami nikt się nie przejmuje istnieje tylko teoretycznie. A wraz z nim teoretycznie tylko istnieje też państwo.
To, z czego ów respekt wobec decyzji sądów wynika jest rzeczą drugorzędną. Oczywiście najlepiej by było, gdyby wynikał z szacunku, na jaki sędziowie zasłużyli dobrą pracą, albo będącego wynikiem autorytetu jaki sędziowie mają w społeczeństwie. Problem w tym, że w Polsce władza nigdy nie cieszyła się autorytetem. Ani w III Rzeczpospolitej, ani w II, ani nawet w I, gdzie znacznie popularniejsze od wyroków były zajazdy i delie podbite kondemnatami. Mocno naiwne jest więc twierdzenie, że obywatele zaczną respektować orzeczenia sądów, jeżeli tylko sędziowie będą rozpoczynać rozprawy punktualnie co do minuty, wydawać wyroki zgodne ze społecznym poczuciem sprawiedliwości i genialnie je uzasadniać. Nie mamy też co liczyć na to, że wszyscy nagle zaczną stawiać się na rozprawy i stosować się do innych wydawanych im poleceń, jeżeli będą one wydawane przez starszych wiekiem sędziów, którzy do służby wstąpili po kilkudziesięciu latach wykonywania zawodu adwokata. Niestety jedyne, co naprawdę może skłonić podsądnych do podporządkowania się decyzjom sądów to świadomość tego, że opór się nie opłaca, to jest, mówiąc brutalnie, strach przed karą. Tylko więc rygorystyczne egzekwowanie prawidłowych postaw wobec sądów i ich orzeczeń, i adekwatne karane naruszycieli może zapewnić prawidłowe funkcjonowanie wymiaru sprawiedliwości. Tak długo, aż postawa "muszę, albo zostanę ukarany" zastąpiona zostanie w świadomości społecznej postawą "muszę, bo sąd każe".
Obawiam się jednak, iż grzech pobłażliwości jest grzechem tak powszednim w sądach, że szanse na taką zmianę są niewielkie. Jakoś nie widzę szans na powszechne "nawrócenie się" sędziów na rygoryzm, czy też na zmiany prawa wspierające wymuszanie respektu wobec orzeczeń sądowych. Raczej obawiam się dalszego podważania pozycji sądów, aż zostanie z nich tylko hm... kamieni kupa. W teoretycznym państwie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)