Obsługiwane przez usługę Blogger.

niedziela, 13 listopada 2016

Mam dość



Nie spodziewałem się jak wiele hejtu ściągnie na moją głowę ostatni wpis. Hejtu, nie krytyki czy polemiki, bo krytyka z założenia jest merytoryczna, zaś hejt ściśle emocjonalny. Krytyka wymaga zapoznania się krytykowanym poglądem, polemika zaś dodatkowo przedstawienia poglądu odmiennego i uzasadnienia go. Hejt natomiast nie wymaga nawet przeczytania co hejtowany napisał, wystarczy szczere i głębokie przekonanie że hejtowany jest zły bo ośmielił się powiedzieć coś innego niż hejter uważa, że powinien. A żeby owego przekonania nabrać wystarczy przeczytać co ktoś inny o hejtowanym napisał na fejsbuku.

Dowiedziałem się, że jestem głupi (to delikatne określenie, używano głównie niecenzuralnych synonimów odwołujących się do czynności seksualnych). Podawano w wątpliwość moje kompetencje do poruszania tego tematu. Dowiedziałem się, że nie rozumiem najprostszych rzeczy, to jest tego, że dziecko powinno mieć kontakt z obojgiem rodziców. Że generalnie sędziowie nie rozumieją że alienacja rodzicielska to wielka krzywda dla dzieci. Że przecież są orzeczenia i ustawę znowelizowano, że teraz nie ma podstaw do pozbawiania władzy rodzicielskiej. Rzucono serię przykładów, jak to matka utrudnia kontakty, a ojciec walczy i robi wszystko więc to nieprawda jest że ojcowie nie chcą opiekować się dziećmi. Powołano się na autorytety co mówią, że należy respektować prawa ojców, i że należy zapewnić, zagwarantować i tak dalej. I tak dalej, i tak dalej, popłynęły rzeki pomyj (żeby nie określić tego dosadniej). A najgłośniej krzyczeli ci, co tekstu nie przeczytali, a jak przeczytali to nie zrozumieli. Ewentualnie przeczytali, zrozumieli, lecz odmówili przyjęcia do wiadomości.

Cóż bowiem napisałem? Wyszedłem od przeczytanej gdzieś wypowiedzi, że przy orzekaniu w sprawach rozwodowych tylko w 4% przypadków miejsce zamieszkania dziecka ustalane jest przy ojcu, z czego wyprowadzono wniosek, że ojcowie są dyskryminowani przez sądy. Zestawiłem to z własnym doświadczeniem, z którego wynikało, że w 90% spraw (mniej więcej) ustalenie miejsca zamieszkania dziecka przy matce następuje za zgodą, lub wręcz na wniosek ojca - i to zgodą wyrażoną wyraźnie w toku postępowania przed sądem. Z tego zaś wyprowadziłem wniosek, że owa dysproporcja w treści rozstrzygnięć wynika przede wszystkim z tego, że w 90% przypadków ojcowie w ogóle nie wnoszą o to, żeby sąd ustalił miejsce zamieszkania dziecka przy nich. Większość wnosi (bądź przyłącza się do wniosku) żeby miejsce zamieszkania dziecka ustalić przy matce, i to samo dotyczy także tzw. kontaktów, które również w większości przypadków ustalane są w sposób, na który oboje rodzice (a więc także ojciec) się zgodzili. Ostatecznym wynikiem mojej polemiki było więc stwierdzenie, że tylko niewielka część ojców przejmuje po rozwodzie osobistą opiekę nad dzieckiem, bo tylko niewielka część ojców w ogóle o to występuje. Z tego zaś wniosek, że twierdzenie, że owo zaledwie 4% rozstrzygnięć co do miejsca zamieszkania dziecka przy ojcu świadczy o tym, że ojcowie są dyskryminowani (jak to wywodził autor wypowiedzi, która zainspirowała mnie do napisania tego tekstu) jest co najmniej nietrafione.

Wydawało mi się, że przedstawienie sprawy z szerszej perspektywy niż kreślona w oparciu o konkretne przykłady osobistej walki ojców o prawo kontaktów i opieki nad dziećmi będzie punktem wyjścia do dalszej dyskusji. Dyskusji nad tym skąd taka dysproporcja w treści wniosków co do opieki nad dziećmi składanych w sprawach rozwodowych, nad tym dlaczego tylko niewielka część ojców w czasie sprawy rozwodowej "upomina się" o dziecko. Może to kwestia kulturowa, zakotwiczone w podświadomości przekonanie że opieka nad dzieckiem jest zadaniem kobiety? Może wynika z faktu, że mężczyźni są bardziej niż kobiety skłonni do ustępstw dla dobra dzieci, dlatego nie chcą podejmować walki? Może z tego, że ojcowie boją się, że w razie konfliktu z matką dziecka państwo nie zapewni im skutecznej ochrony w wypadku, gdyby zechciała ona "za karę" odizolować go od dzieci? A może ze wszystkich tych powodów (albo jeszcze innych) na raz. I co należałoby w związku z tym zrobić? Namawiać ojców, by rozważyli przejęcie osobistej opieki nad dzieckiem? Orzekać niezgodnie z wnioskami rodziców, w oparciu o jakiś parytet, by 50% ojców dostawało osobistą opiekę nad dzieckiem? Dostosować odpowiednio procedurę, by spór co do opieki nad dzieckiem nie wstrzymywał orzeczenia rozwodu? Nie wiem. Liczyłem na dyskusję i ciekawe wnioski. Niestety nie zostało mi to dane. Vox populi wolał mnie obrzucić błotem, bo przeczytał na facebooku że napisałem, że ojcowie wcale nie są dyskryminowani a tak w ogóle to nie chcą opiekować się dziećmi. 

Uznałem więc, że dotychczasowa formuła tego bloga się wyczerpała. To była ta ostatnia słomka rzucona na wielbłądzi grzbiet. I tak coraz trudniej było mi zebrać się by coś napisać, od dłuższego czasu sięgałem do rezerw z czasów dawnych, gdy był i zapał i entuzjazm. Jeżeli odpłatą za mój trud (coraz większy) ma być obrzucenie błotem przez ludzi, którzy nawet nie uważali za stosowne by przeczytać co konkretnie napisałem to ja mam tego dość. Mówią, że chamskie słowa nie ranią szlachetnych uszu, ale uszy nawet nie zranione po jakimś czasie więdną. Uznałem więc, że nie ma sensu ciągnąć tego na siłę, bo z niewolnika nie ma robotnika. Mając jednak świadomość tego, iż przez te wszystkie lata mój blog zdobył rzesze wiernych czytelników (jak i zapiekłych wrogów) błędem byłoby zamykać go, nie mówiąc już o kasowaniu i udawaniu że nigdy go nie było. Potrzebuję jednak trochę czasu na przemyślenie nowej formuły a i małe odświeżenie wyglądu by się przydało. Może pojawią się współautorzy, może zacznę wrzucać kawałki nieprawnicze, a może jeszcze coś innego. Czas pokaże. Może od nowego roku, może później. 

piątek, 23 września 2016

Dzielne tatusiowanie


Jakiś czas temu zająłem się sprawą orzekania o alimentach i problemami z tego wynikającymi, dochodząc ostatecznie do wniosku, że świat nie jest czarno-biały a życie bogatsze niż wyobraźnia scenarzystów telenowel. Do powrotu do tematu konfliktoworozowodowego skłoniła mnie zaś przeczytana gdzieś wypowiedź, że jak mówią statystyki tylko 4% ojców otrzymuje prawo opieki nad dzieckiem, z czego wyprowadzono wniosek, że to dlatego, że sądy są stronnicze, faworyzują matki, dyskryminują ojców, a samiec ich wróg. No cóż. Ze statystyką nie ma co dyskutować, warto jednak zapytać czy naprawdę przyczyny owej dysproporcji są właśnie takie. I jak to naprawdę jest z tymi ojcami w sprawach rozwodowych.
 
W rzeczywistości jednak wyjaśnienie przyczyny tak znacznej dysproporcji nie wymaga tworzenia teorii spiskowych, odwoływania się do feminizacji zawodu sędziowskiego, stronniczości sędziów, mafii biegłych z RODK i takich tam ozdobników. Ojcowie po prostu nie garną się do tego, by dzieci po rozwodzie pozostały przy nich, w związku z czym w przeważającej większości przypadków pozostawienie dzieci przy matce następuje za zgodą bądź wręcz na wniosek ojca. Prawdę mówiąc nie wiem, czy są jakieś oficjalne statystyki w tej kwestii, ale ja w ostatnim roku przypadki, w których ojciec chciał, żeby dziecko zostało przy nim mógłbym policzyć na palcach jednej ręki. Nie wiem nawet czy to było choćby tylko 10% wszystkich spraw. I mniej więcej to samo usłyszałem od koleżanek i kolegów sędziów, którzy także orzekają w sprawach rozwodowych. Lamentowanie zatem, że sądy przyznają prawo opieki nad dzieckiem tylko 4% ojców jest więc jak narzekanie że jurorzy nie przyznają im nagród w konkursach, w których w ogóle nie startowali. I oczywiście, wiem że to dlatego, że ojcowie "nie chcą zaogniać konfliktu", "obawiają się represji przez izolację od dzieci", "są odwodzeni od pomysłu przez stronniczych psychologów", "nie wierzą w to, że mają szansę bo sądy są sfeminizowane" i takie tam. Może to i jest prawda, ale nie zmienia to faktu, że jak ktoś nie startuje w konkursie bo nie chce zaogniać przyjaznych stosunków z konkurentami, albo dlatego że uważa, że i tak nie wygra to niech potem nie ma pretensji że nie zdobył nagrody.

Do tego dodać należy fakt, iż nie we wszystkich sprawach, w których pojawia się spór między rodzicami co do tego, przy kim powinno zamieszkiwać dziecko kwalifikuje się do kategorii "równorzędnych pojedynków", gdzie można by w ogóle mówić, że wynik jest wynikiem sympatii czy antypatii sędziego. Kogo bym nie pytał wszystkim zapadają w pamięci głównie przypadki, w których do "walki o dziecko" stawał ojciec, którego ten sam vox populi, który potępia "sfeminizowane sądy rodzinne" uznałby za nie kwalifikującego się do przyznania mu opieki nad dzieckiem. Oczywiście o ile vox populi otrzymałby całość informacji na jego temat, a nie tylko płaczliwą historię o wielkiej miłości rodzicielskiej i złym sądzie która odbiera mu szansę na bycie ojcem. Historie, które usłyszałem spowodowały, że zacząłem się zastanawiać, czy ci ojcowie byli zaślepieni miłością rodzicielską, obdarzeni totalnym brakiem krytycyzmu, czy też po prostu postanowili z zasady nie zgadzać się na nic co proponuje żona i żądać opieki nad dziećmi tylko po to, żeby jej dopiec. Z przykładów najbardziej drastycznych słyszałem o sytuacji, gdzie do walki o dziecko stanął ojciec prawomocnie skazany za znęcanie się nad tymże dzieckiem. Oczywiście jego zdaniem wyrok był skandaliczny, sędzia był stronniczy, a świadkowie kłamali bo on nigdy ręki na dziecko nie podniósł, ale nie zmienia to faktu, że jeśli wyrok skazujący jest prawomocny to wiąże on sąd cywilny co do ustalenia faktu popełnienia przestępstwa. Uzasadnienie zaś, że przyznanie opieki nad dzieckiem znęcaczowi będzie zgodne z dobrem dziecka wymagałoby naprawdę wielkiej ekwilibrystyki prawniczej. Równie ciekawie musiałoby wyglądać uzasadnienie wyroku w sprawie, w której miejsce zamieszkania dziecka ustalono by przy ojcu aktualnie nieprawomocnie skazanym na karę kilkuletniego bezwzględnego pozbawienia wolności, i mającego jedynie nadzieję, że apelacja to zmieni, ewentualnie nadzieję na to, że sprawowanie opieki nad dzieckiem będzie mu policzone przy staraniu się o odroczenie wykonania kary. Z lżejszych przypadków trafiały się wnioski o ustalenie miejsca zamieszkania dziecka w każdorazowym miejscu zamieszkania ojca, który nie posiadał stałego miejsca zamieszkania, albo ojca który z racji robienia kariery większą część roku przebywa "w rozjazdach", w związku z czym z góry planuje, że podrzuci dzieciaka swoim rodzicom i to oni będą sprawować nad nim opiekę. Nie jest zatem tak, że odmowa uwzględnienia wniosku o ustalenie miejsca zamieszkania dziecka przy ojcu jest powodowana tylko założeniem, że matka jest lepsza od ojca bo to matka, a matka jest tylko jedna.

Oprócz narzekania na to, że sądy dyskryminują ojców przy ustalaniu miejsca zamieszkania dziecka słyszy się czasem także narzekania na "bycie weekendowym tatą", ponownie w kontekście tego że zły sąd nie rozumie potrzeb dziecka i ogranicza jego kontakty z ojcem. I ponownie muszę przyznać że nie do końca rozumiem o co w tym wszystkim chodzi. Bo jak dotąd wydawało mi się, że podobnie jak i w przypadku decyzji o miejscu zamieszkania dziecka, regulowanie kontaktów w przeważającej większości spraw następuje w sposób zgodny z wnioskiem lub zaakceptowany przez ojca. Jeżeli trafiają się jakieś spory to tyczą się one zazwyczaj szczegółów, sposobu spędzania świąt (czy Boże Narodzenie na przemian co drugi rok z każdym z rodziców czy może pół u jednego pół u drugiego), podziału wakacji (po miesiącu czy co dwa tygodnie), czy też konkretnych godzin odbioru i odprowadzenia dzieci (np. czy do 18:00 czy do 20:00). Tak zwane kontakty bieżące to zaś zwykle standardowo jedno popołudnie po szkole i co drugi weekend. I naprawdę rzadko zdarza się, aby ojcowie domagali się czegoś więcej. Wyjątkowo trafia się na przykład żądanie, aby kontakt w dzień tygodnia był "z nocowaniem" czyli nie od 15:00 do 18:00 tylko od 15:00 do odprowadzenia do szkoły następnego dnia. Żeby nie było tak że mama jest ta zła, która budzi rano i odwozi do tej nudnej szkoły, a tata ten dobry co zabiera do macdonalda i kupuje zabawki. Zresztą bywa i tak, że taki "dzielny tata" oczekuje, że nie będzie musiał nocować dziecka u siebie także w weekendy, tylko będzie je na noc odprowadzał do matki. A kontakty w wakacje rozumie jako wykupienie trzytygodniowego obozu, odebranie dziecka od matki i odwiezienie go do autokaru. Albo zawiezienie go do dziadków, którzy "odbębnią za niego" wakacje z dzieckiem. Zdarzają się oczywiście także "przegięcia" w drugą stronę, gdzie zakres żądanych kontaktów jest tak szeroki, że sprowadza się w zasadzie do zastrzeżenia, że dziecko spędza większość czasu z ojcem, i oddawane jest matce tylko do umycia i przebrania.  Jak widać zatem świat nie jest wcale taki czarno-biały, gdzie po jasnej stronie mocy stoją dzielni tatusiowie a po ciemnej złe matki wspierane przez sfeminizowane sądy rodzinne.

Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, iż gros skarg związanych z kwestią porozwodowych kontaktów z dziećmi tyczy się nie sposobu ich ustalania, ale ich praktycznego wykonywania. Inaczej mówiąc tego, że orzeczenia sądów w tym przedmiocie nie są wykonywane, zaś ich egzekucja kuleje. Tej kwestii nie chciałbym jednakże poruszać, gdyż generalnie leży ona poza moimi kompetencjami. Nigdy nie byłem sędzią rodzinnym, nie zajmowałem się kontrolą wykonywania kontaktów, ani ich egzekucją, nie mam też dostatecznej wiedzy w kwestii tego jak uzgadniane przez rodziców rozwiązania sprawdzają się w praktyce. Jedyne co do mnie dociera to historie, po usłyszeniu których nie zawsze wiem co myśleć, poza tym że tu też życie nie jest czarno-białe. Z jednej strony słyszę bowiem historie o matkach, które żądają pieniędzy za "przygotowanie dziecka do spotkania z ojcem", a z drugiej strony o ojcach, którzy przy okazji każdego kontaktu urządzają dziecku "tour de fastfood" chociaż wiedzą, że dziecko jest na diecie bo ma paręnaście kilo za dużo. To zaś jest kolejny argument żeby może skończyć z tym czysto chrześcijańsko-narodowo-ideologicznym pomysłem żeby sprawy rozwodowe sądziły sądy okręgowe, do których grzesznikom będzie trudniej dojechać - i zwrócić je tam gdzie ich miejsce, czyli do rejonowych sądów rodzinnych, albo chociaż przekazać je do wyspecjalizowanych wydziałów rodzinnych w sądach okręgowych. Bo orzekanie w sprawach rodzinnych wymaga czegoś więcej niż tylko znajomości przepisów i umiejętności ich stosowania. No cóż, może wreszcie zrozumie to ktoś poza sędziami orzekającymi w takich sprawach i podejmie adekwatne działania. W miarę możliwości bez przeprowadzania kolejnej "reformy". No chyba, że "reforma" będzie polegała na odebraniu sędziom kompetencji podejmowania decyzji w sprawach opiekuńczych i przekazaniu jej odpowiedniemu urzędowi do spraw rodziny i dzieci, bezpośrednio podległemu ministrowi i wykonującemu jego polecenia. Skoro bowiem politycy lepiej wiedzą kiedy odbierać dzieci a kiedy nie... to niech pokażą jak to się robi.

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Dokumenty


Kontynuując temat porad praktycznych dla nowego narybku sądowego postanowiłem napisać parę słów o najpopularniejszym rodzaju dowodu, czyli o dowodach z dokumentów. Dokumentem jest w zasadzie - niezależnie od różnych doktrynalnych rozróżnień - wszystko, co jest nośnikiem informacji. Zapisany papier, nagrana na płycie rozmowa, zdjęcia, nawet zapis rozmowy na facebooku czy tinderze (ostatnio popularne w sprawach rozwodowych). Wszystko to też (o ile ustawa nie stanowi inaczej) może być dowodem w sprawie sądowej, i to niezależnie od tego jak weszliśmy w posiadanie tychże dowodów. Procedura cywilna nie zna owoców zatrutego drzewa, kompletnie chybione są więc wszelkie wnioski o oddalenie wniosków dowodowych z dokumentów "jako uzyskanych nielegalnie" czy też "z naruszeniem dóbr osobistych" choćby wniosek ten poparto powołaniem się bezpośrednio na przepisy Konstytucji. Zasadniczo zatem podprowadzenie mężowi tableta i skopiowanie dla celów dowodowych jego rozmowy z "blondi kocicą" obejmującej opisanie ze szczegółami kto, komu, co i gdzie włoży jak tylko znowu się spotkają jest może i nieprzyzwoite, ale proceduralnie bez zarzutu. Oczywiście rozwój technik komputerowych, poza ułatwianiem uprawiania (jak i udowadniania) wykroczeń przeciwko szóstemu Przykazaniu ułatwia także uzupełnianie braków dowodowych poprzez tworzenie brakujących dokumentów, ocena wiarygodności dowodów to jednakże temat na zupełnie inne rozważania. To na co tutaj chciałbym zwrócić uwagę to to, dowodem czego tak w zasadzie są te wszystkie dokumenty. Bo z tym niektórzy mają bardzo poważny problem.

Kodeks postępowania cywilnego wyróżnia dwa szczególne rodzaje dowodów z dokumentu: dowód z dokumentu urzędowego (art. 244 kpc) i dowód z dokumentu prywatnego (art. 245 kpc). Ten pierwszy wystawiany jest przez uprawniony organ (choć nie tylko) i zaświadcza, że to co w nim napisano to jest prawda. Oczywiście tylko w zakresie, w jakim tenże organ ma prawo to zaświadczyć, np, notarialny protokół stawiennictwa poświadcza tylko to, że ktoś się stawił i coś oświadczył, a nie to że to co oświadczył to jest prawda. Dokument prywatny zaś stwierdza tylko to, że osoba pod nim podpisana twierdzi to, co jest w dokumencie napisane. Ponownie zatem pisemne oświadczenie administratora że dach przecieka jest dowodem tego, że administrator twierdzi, że dach przecieka, a nie tego, że faktycznie tak jest. Oczywiście z faktu że administrator tak twierdzi możemy wyprowadzać dalsze twierdzenia, w oparciu o inne dowody i doświadczenie życiowe, i ostatecznie po wszechstronnym itd. stwierdzić, że udowodniono że dach przecieka, ale nie zmienia to faktu, że rzeczone oświadczenie dowodzi tylko tyle, ile dowodzi zgodnie z art 245 kpc. To samo tyczy się np faktur VAT - są one dowodem wyłącznie tego, iż osoba, która taką fakturę wystawiła twierdzi, że istnieje zobowiązanie stanowiące podstawę do wystawienia takiej faktury VAT. Nie są one natomiast wprost dowodem tego, że towar dostarczono, że kosztował tyle, ile na niej wpisano, a nawet tego, że w ogóle była jakaś umowa. Warto, żeby niektórzy o tym nie zapominali, i pamiętali że oprócz faktury warto jest załączyć do pozwu także umowę. Powinni też pamiętać o tym, że wezwanie do zapłaty samo z siebie jest dowodem tylko tego, że sporządzono wezwanie do zapłaty, nie dowodzi ono natomiast ani tego, że wskazana w nim kwota się należy, ani nawet tego, że dłużnik faktycznie został do zapłaty wezwany.

Przeważająca ilość dokumentów to jednakże dokumenty nie zaliczające się ani do dokumentów urzędowych ani do dokumentów prywatnych, a zaliczają się do nich wszystkie dokumenty nieurzędowe nie opatrzone podpisem. Tego rodzaju dokumenty są w zasadzie dowodem wyłącznie własnego istnienia, a w przypadku kserokopii czy odpisów - dowodem istnienia oryginału. Z faktu istnienia takich dokumentów można oczywiście - ponownie - wyprowadzać dalsze wnioski co do prawdziwości dalej idących twierdzeń faktycznych, nie zmienia to jednakże tego, iż kserokopia ekranu tableta z zapisem rozmowy "siwego ogiera" z "blondi kocicą"dowodzi tylko faktu wykonania takiej kserokopii i pośrednio istnienia oryginału, z którego kopię wykonano. Jeżeli jednak podczas rozprawy "siwy ogier" (czy jak to czasem bywa "łysawy kucyk") ograniczy się do zaprzeczania aby miał coś wspólnego z jakimiś kocicami to z faktu istnienia takiej kserokopii, można będzie wyprowadzić wniosek, że istniał oryginał, a z tego wniosku dalszy wniosek, że takowa rozmowa się odbyła i miała treść jak skserowano. I na tym kończą się możliwości udowodnienia czegokolwiek przy pomocy takiego dowodu. Ewentualne dalsze wnioski, znaczy się że pozwany ogier zrobił sobie z szóstego przykazania spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością to już ocena prawna stanu faktycznego wykazanego przy pomocy zgłoszonych dowodów. O ile oczywiście wykazany zostanie, bo zasadniczym problemem z tymi dokumentami "trzeciego rodzaju" jest problem ich wiarygodności. W obecnych czasach stworzenie przekonywającego zestawu wydruków emaili od kochanka, czy nawet "screenu" z zapisem niemoralnych propozycji składanych na facebooku nie przedstawia żadnego problemu nawet dla średnio rozgarniętego użytkownika komputera. To jednakże - ponownie - temat na zupełnie inne rozważania.

Z jakiegoś nie do końca dla mnie zrozumiałego powodu niektórzy próbują dodatkowo wywodzić, iż dokumenty dzielą się dodatkowo na "poświadczone" i "niepoświadczone", w skrajnych przypadkach wywodząc nawet, że niepoświadczone kserokopie w ogóle nie są dowodami i ich nie ma. Wiele razy widziałem wnioski o "pominięcie dowodów" jako niepoświadczonych, oczywiście z nieodłącznym zastrzeżeniem, że tenże "brak dowodowy" nie może być uzupełniony wobec treści art 207 kpc, bo dowody powinny być złożone od razu przy pozwie. Jak to się ma do faktu, że kodeks zezwala na złożenie kopii dokumentów (bez określenia czy poświadczonych czy nie), dając drugiej stronie jedynie prawo żądania przedstawienia oryginałów zazwyczaj państwo mecenasostwo nie wyjaśnia. Musze też przyznać, że osobiście nie rozumiem tego kultu poświadczeń, choć wydaje mi się, że wiąże się on jeszcze z dawnym kultem pieczęci - jak coś jest z pieczątką to jest ważne. W rzeczywistości przecież (i nie należy o tym zapominać) jedyne, co poświadcza takowe "poświadczenie za zgodność" to właśnie zgodność z oryginałem, a dokładniej to to, że osoba która poświadczyła za zgodność oświadcza, iż widziała oryginał, z którym kopia jest zgodna. W tym zakresie zatem staje się on dodatkowo dokumentem prywatnym, lecz od takiego poświadczenia dokument nie staje się ani ważniejszy, ani bardziej wiarygodny. Ktoś, kto sfałszował dokument z pewnością bowiem nie będzie miał skrupułów przed zaświadczeniem, że jest on autentyczny. Poświadczenie zaś kopii przez notariusza nie uczyni tej kopii dokumentem urzędowym, niezależnie od tego co pewien mecenas kiedyś próbował mi wmawiać. 

Na koniec zaś warto wskazać, że zasadniczy problem z dowodami z dokumentów jest zaś taki, że tych dowodów zazwyczaj jest w aktach za dużo, bo większość z nich jest totalnie nieprzydatna dla ustalenia czegokolwiek istotnego. Gdy kiedyś nadzorowałem "brakowanie archiwum" czyli kierowanie na makulaturę starych akt, to większość akt liczyła jeden tom, wyjątkowo jakiś jeden podział majątku (po rewizji i uchyleniu) liczył sobie tomów półtora. W aktach było tylko tyle ile trzeba, żadnej zbędnej makulatury. Dzisiaj natomiast wydaje się że obowiązuje zasada "skseruję wszystko co mam i niech sąd sobie coś z tego wybierze". W zasadzie można spokojnie stwierdzić, że co najmniej połowa dokumentów składanych do akt jest totalnie nieprzydatna do czegokolwiek. Jeżeli zaś mamy pecha i przeciwko sobie staną dwie kancelarie typu "dwa hamerykańskie nazwiska" to możemy się spodziewać trzech tomów pozwu i kolejnych czterech tomów załączników. I tego samego od drugiej strony. Może więc najwyższy czas wrócić do przedwojennych rozwiązań i wprowadzić progresywną opłatę od załączników, bo z pewnością szybkość postępowania by na tym zyskała. Na razie jednak musimy poprzestać na samoprzylepnych zakładkach. I spokojnie, wiele ich nie zużyjemy. Pewnego razu pisząc uzasadnienie stwierdziłem, że w 4 tomach załączników, liczących łącznie 800 kart znajdują się dokładnie 22 karty dokumentów mających znaczenie dla sprawy i istotne dla rozstrzygnięcia. Złożenie reszty służyło zaś chyba tylko zaspokojeniu wewnętrznej potrzeby składającego pozew, albo uzasadniało wysokość faktury wystawionej przez kancelarię. Szkoda tylko że ja nie mogłem rzeczonej kancelarii wystawić faktury za mój czas poświęcony na odsiewanie ziarna od plew.

czwartek, 16 czerwca 2016

Fakty i akty


Poproszono mnie o kilka słów porady praktycznej dla nowego narybku, co do tego na co zwracać należy uwagę przy rozpoznawaniu spraw. Bo podobno jestem pilnie czytany przez słuchaczy Akademii Jedi,  których w tym miejscu pozdrawiam. No coż, prośbom takim odmówić nie wypada, pozwoliłem więc sobie na sporządzenie małego zbioru doświadczeń praktycznych związanych z rozpoznawaniem spraw cywilnych procesowych. A dokładnie tych tyczących się tej pierwszej fazy, która następuje, gdy dostajemy do ręki pozew.

Po pierwsze, zanim jeszcze podejmie się jakąkolwiek decyzję, a z pewnością zanim wyznaczy się termin rozprawy, należy ustalić treść żądania powoda. Ustalić i zapisać w notatkach w takiej formie, by dla nie znającego sprawy czytelnika było jasne o co jest sprawa. Wbrew pozorom to nie jest głupia ani zbędna robota bo naprawdę często się zdarza, że żądanie pozwu określone jest na tyle mętnie, że może i ogólnie wiadomo, czego ktoś chce, ale ze szczegółami jest już problem. A trochę głupio prowadzić proces przez dwa lata, po czym jak przyjdzie do wyrokowania zorientować się, że w zasadzie to nie wiadomo o co jest sprawa. I nie, nie można zakładać, że pozwany to wychwyci, nawet jeżeli ma zawodowego pełnomocnika. Bo niestety określeń "zawodowy" i "profesjonalny" nie można używać zamiennie. Do tego bardzo łatwo jest po pewnym czasie wpaść w pułapkę rutyny i po przejrzeniu pozwu z góry zakładać jakie są twierdzenia, podczas gdy faktycznie nigdy wprost ich nie sformułowano.

Treść żądania, jak już wcześniej pisywałem, składa się z dwóch części: "czego" i "dlaczego", i obie są tak samo istotne. Mogłoby się wydawać że z "czego" nie powinno być problemu, wszak to żaden problem napisać czego się chce. Okazuje się jednak, że niekoniecznie, i to nawet gdy pozew pisze ktoś mający prawo do noszenia togi. Niektórzy czasami zapominają bowiem o tym, że roszczenie o odsetki ma termin początkowy i końcowy, albo że żądając przeprosin należy podać ich treść i sposób przekazania. Amatorzy natomiast, jak również różni partacze i absolwenci Akademii Prawa Google są zaś zdolni w zasadzie do wszystkiego, a już najbardziej by chcieli, żeby to sąd zdecydował ile im się należy. Domagają się więc "zwrotu nienależnie pobranych opłat" albo "zadośćuczynienia za krzywdę" w kwocie "jaką sąd uzna za stosowne", albo też piszą wprost, że konkretną kwotę wskażą po ustaleniu w toku postępowania, po tym jak pozwany przedstawi faktury, rachunki, ewentualnie po tym jak biegły obliczy ile im się należy. Takie zapędy należy szybko spacyfikować odwołując się do art. 187 §1 pkt 1 kpc, który mówi, że żądanie musi być dokładnie określone, to jest - jeżeli przedmiotem roszczenia jest kwota pieniężna - przez wskazanie konkretnej kwoty. To, że powód nie wie ile może żądać, albo nie potrafi obliczyć swego żądania to jest jego problem, a nie problem sądu. Sąd nie jest od pomagania w dochodzeniu roszczeń. Sąd jest od rozstrzygania, czy roszczenia są zasadne. Na wypadek zaś, gdyby pan Doctor iuris Googli się rzucał, że przecież dokładnie określił, podając jak biegły ma ją wyliczyć można podeprzeć się orzecznictwem w postaci Postanowienia Sądu Najwyższego z 3 grudnia 2015 r. (III CZP 93/15), w uzasadnieniu którego napisano wprost:

"Według art. 187 § 1 pkt 1 KPC, pozew powinien czynić zadość warunkom pisma procesowego, a nadto zawierać dokładnie określone żądanie. Nie ulega wątpliwości, że zgodnie z art. 187 § 1 pkt 1 KPC w sprawie o odszkodowanie w pieniądzu (art. 363 § 1 zdanie pierwsze in fine KC.) żądanie powoda musi określać wysokość dochodzonego odszkodowania przez podanie oznaczonej sumy pieniężnej. Niedopuszczalne jest żądanie w pozwie zasądzenia odszkodowania w wysokości sumy pieniężnej odpowiadającej wynikowi przeprowadzonego rozliczenia lub pozostawienie przez powoda w pozwie określenia wysokości sumy pieniężnej odszkodowania sądowi lub biegłemu."

Jeżeli więc już wiemy, że powód żąda, dajmy na to, kwoty 63.213,88 zł musimy bardzo dokładnie przyłożyć się do drugiego elementu dokładnego określenia żądania, to jest "dlaczego". Pozew musi bowiem zawierać, jak to wskazuje art 187 §1 pkt 2 kpc, "przytoczenie okoliczności faktycznych uzasadniających żądanie". To zaś oznacza, iż musimy znowu wziąć kartkę (albo komputer) i wynotować dokładnie twierdzenia faktyczne podnoszone przez powoda jako podstawa faktyczna roszczenia. I z tym może być problem, bo nawet wśród zawodowych pełnomocników bardzo niewielu ma zwyczaj powoływania się wprost na okoliczności faktyczne zgłaszane na poparcie swego roszczenia, pomimo tego, że w zasadzie wystarczyłoby wymienić je w punktach. Trzeba więc tę robotę wykonać za nich, i to koniecznie, bo jak dotąd w całkiem sporej części spraw po zrobieniu tego stwierdzałem, że pan mecenas zapomniał o kilku bardzo istotnych twierdzeniach faktycznych. Na przykład w sprawie o odszkodowanie dla potrąconego na pasach pieszego powołano wiele faktów wskazujących na krzywdę, ale ani jednego z którego wynikałoby, dlaczego pozwany jest akurat ten ubezpieczyciel, nie mówiąc już o faktach z których można by wywieść odpowiedzialność kierowcy. Chociaż to ostatnie można w tym przypadku było zrozumieć o tyle, że wśród pominiętych faktów było to, że światło było czerwone, a pieszy bardzo mocno pod wpływem ciemnej strony księżyca. Owszem możemy się pewnych faktów domyślać, zwłaszcza na podstawie dołączonych do pozwu dokumentów, ale to nie zwalnia powoda, od powołania się wprost na te fakty. Niezależnie bowiem od tego co niektórzy piszą Sąd nie ma obowiązku czynienia ustaleń faktycznych, czyli ustalania na podstawie przedłożonych mu dowodów tych faktów, które będą istotne dla rozpoznania sprawy. Zadaniem sądu jest wyłącznie orzeczenie, czy fakty wywodzone przez stronę zostały udowodnione, i czy zaistnienie wywodzonych i udowodnionych faktów uzasadnia uwzględnienie roszczenia. Nie można bowiem twierdzić, iż sąd ma obowiązek udzielić stronie konsultacji prawnych polegających na przeanalizowaniu posiadanych przez nią dowodów pod kątem tego, jakie istotne dla sprawy fakty mogą być nimi udowodnione, i jeszcze wyręczyć ją w zgłoszeniu ich. Oparcie orzeczenia o okoliczności nie wskazane przez stronę, choćby wynikały one z przeprowadzonych w postępowaniu dowodów byłoby wprost orzeczeniem z wyjściem ponad żądanie pozwu, jako orzeczenie na innej podstawie faktycznej, niż wskazana przez powoda - to zaś jest wyraźnie zabronione art. 321 §1 kpc. Warto więc wyrobić sobie nawyk zadawania po przesłuchaniu świadka pytania, skoro art. 212  §1 kpc do tego obliguje, czy strona chce w oparciu o to zeznanie uzupełnić zgłoszone twierdzenia faktyczne. A jak już naprawdę nie da się pominąć jakiegoś faktu, który wynika z dowodów to przynajmniej zwrócić na niego uwagę stronom, chociażby po to, by mogły się wypowiedzieć co do tego, czy fakt ten jest prawdziwy czy też nie. Wyręczając strony należy jednakże zawsze rozważyć, czy przypadkiem wyręczając jedną z nich nie sprzeniewierzamy się zasadom bezstronności. Bo o ile prawda nigdy nie jest stronnicza, to dochodzenie do niej może już być. A gadanie, że sędzia winien dbać o to, by strony miały równe szanse w postępowaniu, czyli że ma być równe pole gry i tak dalej, to nic innego, jak zakamuflowane stwierdzenie, że sędzia ma być stronniczy na korzyść słabszego. 

Owo uzupełnianie twierdzeń faktycznych na podstawie przeprowadzonych dowodów nie może oczywiście iść zbyt daleko. Niestety utarła się praktyka, iż okoliczności faktyczne będące podstawą roszczenia są w toku postępowania ustalane, a nie dowodzone. Strony - także  reprezentowane przez zawodowych pełnomocników - idą do sądu tak naprawdę nie wiedząc jakie są fakty istotne dla sprawy, bo oczekują, że fakty te zostaną ustalone na podstawie zgłoszonych przez nich dowodów. Inaczej mówiąc zamiast przyjść do sądu z twierdzeniami, i udowodnić ich prawdziwość, przychodzą do sądu z dowodami, na podstawie których spodziewają się ustalić twierdzenia. To zaś, nawiasem mówiąc, jest jedna z istotnych przyczyn przewlekłości postępowań. Jeżeli bowiem przesłuchujemy wszystkich lekarzy i pielęgniarki, którzy kiedykolwiek znaleźli się w promieniu 50 m od łóżka pacjenta, żeby ustalić, czy w procesie leczenia nie było jakichś nieprawidłowości to to niestety musi trwać. Tyle tylko, że tak naprawdę nie musi, jeżeli właściwe będziemy stosować przepisy kpc, i przede wszystkim egzekwować wynikające z nich obowiązki nałożone na strony. Przykładowo dzisiaj zgłoszenie wniosku o przesłuchanie świadka zwykle następuje "na okoliczność stanu lokalu" albo "na okoliczności wskazane w uzasadnieniu". No to słucha się tego świadka i on coś nam tam mówi mniej więcej na temat. Popatrzmy jednak do art. 258 kpc, który tyczy się właśnie wniosku o przesłuchanie świadka:

"Strona powołująca się na dowód ze świadków obowiązana jest dokładnie oznaczyć fakty, które mają być zeznaniami poszczególnych świadków stwierdzone [...]"

No właśnie: "dokładnie oznaczyć fakty, które mają być stwierdzone". Nie "oznaczyć", a "dokładnie oznaczyć". Czyli wnoszący o przesłuchanie świadka ma konkretnie wskazać jakie fakty ten świadek ma potwierdzić. Fakty, a nie "okoliczności", a już w żadnym wypadku oceny. Nie można zatem wnosić o przesłuchanie świadka "na okoliczność wadliwości wykonanych prac". Należy konkretnie wskazać fakty, które ten świadek na potwierdzić. I nie, "wadliwość prac" to nie jest fakt - to jest ocena, sprowadzająca się do stwierdzenia, że stan faktyczny odbiega od stanu prawidłowego. Podobnie faktem nie jest też "sposób wykonania prac", fakt ma bowiem to do siebie że musi poddawać się ocenie w kategoriach prawda/fałsz. Taki świadek może zatem zeznawać co najwyżej na okoliczność tego, że parkiet się odkleił, drzwi zamontowano 5 cm nad podłogą, a w łazience wkuto 5 cm rurę w 6 cm ścianę - a strona ma obowiązek wskazać wszystkie te fakty, jeszcze zanim świadek zostanie przesłuchany. To, zaś, że strona nie wie, co świadek może ewentualnie wiedzieć to już jest problem strony - kodeks nie przewiduje bowiem przesłuchania świadków na okoliczność posiadanej przez nich wiedzy o nieznanych stronie faktach, które mogą być istotne dla rozpoznania sprawy. Skąd więc ma to wiedzieć? Niech zapyta świadka zanim go zgłosi - wszak kodeks nie zabrania kontaktowania się ze świadkami przed rozprawą celem ustalenia, co wiedzą o sprawie, a to że zawodowi wpisali sobie taki zakaz do kodeksów etyki to już ich problem. Te same rozważania tyczą się przy tym wszelkich dowodów przeprowadzanych przed sądem, art. 236 kpc wprost stwierdza bowiem, iż w postanowieniu dowodowym należy określić fakty podlegające stwierdzeniu - ponownie zatem fakty, nie zaś okoliczności. Sąd już dopuszczając dowód musi zatem wiedzieć, co konkretnie strona zamierza tym dowodem udowodnić, czyli prawdziwość jakich faktów zamierza wykazać. Bez ustalenia zakresu faktów, jakie mają być udowodnione nie sposób przecież jest stwierdzić, czy przeprowadzenie dowodu jest dopuszczalne - wszak dowód może dotyczyć tylko faktów istotnych dla rozpoznania sprawy (art. 227 kpc), nie wymagają go zaś fakty przyznane przez drugą stronę (art. 229 kpc).


Wydaje mi się, że gdyby sądy ściśle egzekwowały wymagania kontradyktoryjnego procesu, postępowania toczyłyby się szybciej, a i wszyscy mieli by mniej pracy. Problemem nie jest bowiem, a przynajmniej nie tylko, wadliwe prawo i procedury, a raczej wadliwa praktyka. Częściowo ukształtowana przez tradycję, częściowo wymuszona orzeczeniami sądów odwoławczych, a niekiedy i samego Sądu Najwyższego. To z samej góry pochodzi bowiem szkodliwy pogląd, że nie można zwrócić pozwu dlatego, że nie podano wszystkich okoliczności faktycznych, niezbędnych dla uwzględnienia powództwa w wypadku ich udowodnienia. Po walce z wiatrakami zaprzestałem więc praktyki zwracania pozwów różnych funduszy sekukuryku, opartych o twierdzenia faktyczne, że "wpisaliśmy sobie do księgi że on jest nam winien pieniądze, i potem przepisaliśmy to na ładną kartkę z pieczątką". Z tego samego powodu zaprzestałem zawieszania postępowań z powodu nie sprecyzowania podstawy faktycznej, wszak skoro nie udowodniono roszczenia trzeba je oddalić. A że potem pojawia się problem czy jest powaga rzeczy osądzonej czy nie - no to już inny problem. Kto wie, może jednak trzeba by zmienić te w zasadzie dobre przepisy, żeby zmienić przy okazji praktykę. Na przykład wpisując, że pozew musi zawierać "wymienienie" a nie "przytoczenie" okoliczności faktycznych.  Na razie jednak trzeba sobie radzić z tym co mamy. Kropla drąży skałę.


wtorek, 31 maja 2016

Alimenty


Alimenty. Sprawa nośna polityczno-medialnie, w zasadzie każdy rząd obiecuje że usprawni egzekucję alimentów i puści w skarpetkach dłużników alimentacyjnych. Z punktu widzenia sądu istotna kwestia do rozstrzygnięcia w sprawie rozwodowej, potencjalnie mogąca zdominować całe postępowanie, i przekształcić je w wojnę, w której nie bierze się jeńców i nie obowiązują żadne konwencje. W większości przypadków nie ma oczywiście żadnych problemów, kwestia ponoszenia kosztów wychowania dzieci rozstrzygana jest pomiędzy dwoma dorosłymi ludźmi, którzy rozumieją, że rozwodzą się ze sobą, a nie z dziećmi i potrafią podejść do sprawy bez zbędnych emocji. Niekiedy jednak tego zrozumienia brakuje i wtedy budzą się demony. Po przeciwnych stronach wielkiego sporu alimentacyjnego stają wtedy  (w większości przypadków, więc proszę mi tu nie zarzucać ulegania stereotypom) "chytrzy tatusiowie" i "pazerne mamusie"  - oczywiście każdorazowo w ocenie tej drugiej strony. Czyli tatuś to ten, który robi wszystko, żeby jak najmniej płacić na własne dzieci, a mamusia to ta, która chce wyrwać jak najwięcej żeby mieć na tipsy i solarium. Dzieci zaś bywają w tym sporze zakładnikami, których przetrzymywanie daje prawo kierowania żądań, a ich wydanie (tymczasowe oczywiście) jest nagrodą za ich spełnienie. 

Kiedyś stwierdziłem że życie jest bogatsze niż wyobraźnia scenarzystów telenowel. To było po tym jak kolega opowiedział mi o sprawie, w której pani wzięła sobie kochanka, a on uwiódł jej męża i obaj od niej odeszli. Na świecie naprawdę istnieją więc i "parszywie dranie" i "wredne suki". Są tacy panowie, którzy po wymianie małżonki na nowszy model uważają, że nie mają żadnych obowiązków nie tylko wobec byłej żony ale i wobec "byłych dzieci". Są też takie panie, które uważają, że "ten pan" nie ma żadnych praw do "jej dzieci" ma natomiast na nie płacić, i to tyle żeby wystarczyło też dla niej. Faktycznie trafiają się panowie którzy - jak twierdzą - pozostają na utrzymaniu rodziców, pomagając charytatywnie w zarządzaniu firmą spedycyjną cioci emerytki. Albo korzystający z majątku (apartament z wyposażeniem, samochód) użyczonego przez spółkę z o.o zawartą przez siostrę z wujkiem, gdzie zarabiają minimalną krajową na stanowisku dżeneral menedżing menedżer. Są też panie, które szczycą się tym, że dostają alimenty więc nie muszą iść do pracy, a na zarzuty, że wydają alimenty na ciuchy, tipsy i imprezy bez żenady odpowiadają, że muszą dbać o siebie żeby być atrakcyjne, bo dziecko potrzebuje ojca więc muszą poszukiwać nowego partnera (to akurat słyszałem na własne uszy, choć na nagraniu). Są panowie, którzy wysyłają "byłej" (choć czasem jeszcze formalnie aktualnej) 300 zł, wrzucając jednocześnie na facebooka zdjęcia z wycieczki do Peru nową flamą. Są też panie, które otwartym tekstem informują, że jak były mąż chce zobaczyć dzieci to musi za to zapłacić, bo przygotowanie dzieci do spotkania z ojcem kosztuje. Niektórzy z nich zdradzają w ten sposób prawdziwe cechy swego charakteru, należy wtedy współczuć tym, którzy się z nimi związali. Innych poniosła fala nienawiści, bo nikt im po drodze nie podał ręki, i nie wytłumaczył jak powinni się zachować dorośli ludzie w takiej sytuacji. Jeszcze inni zostali w sytuację wmanewrowani "usłużnymi radami" czy to kochanych rodziców, którzy "nigdy nie lubili tej wywłoki/tego drania" czy różnych pozarządowych organizacji "pomocy" hołdujących zasadzie że "samiec twój wróg". Winę za całą sytuację ponosi więc często dość szeroki krąg osób, zaś najbardziej cierpią na tym dzieci, których dobro takowi rodzice mają wprawdzie na ustach, ale często tylko tam. Albo utożsamiają dobro dzieci z własnym dobrem - jak pewna matka, która uważała że dobre dla dzieci będzie, gdy zabierze je z domku z ogrodem dwa kroki od szkoły do małego mieszkanka na drugim końcu miasta. Ale nie odbiegajmy od tematu.

Warto zwrócić uwagę na to, że czasami rzeczywista przyczyna sporu "on nie płaci"/"ona wyłudza pieniądze" jest jak najbardziej obiektywna i wcale nie leży w deficytach emocjonalnych jednej czy drugiej strony (albo obu). Cóż bowiem może zrobić ojciec, któremu po zapłaceniu ustalonych przez sąd alimentów nie pozostaje nic, albo pozostaje kwota nie wystarczająca na zaspokojenie podstawowych potrzeb? Musi się jakoś ratować, więc pracuje na czarno, umawia się, że część pensji będzie dostawał "pod stołem" albo stosuje inne tricki, które pozwolą mu przeżyć. Może warto by więc przyjrzeć się temu, jak ustalana jest wysokość alimentów, bo myślę że wielu takich "kombinatorów" nie robiłoby takich manewrów, gdyby kwota alimentów uwzględniała także ich potrzeby. Podobnie co może zrobić matka, która z wielką chęcią poszła by do pracy i zarobiła jakieś dodatkowe pieniądze na utrzymanie dziecka i siebie (w tej kolejności), gdy nie ma z kim tego dziecka zostawić? Koszt wynagrodzenia opiekunki może przekroczyć dochód osiągnięty z pracy w tym czasie, nic więc dziwnego, że pieniądze z alimentów są faktycznie jedynym źródłem ich utrzymania. Warto by więc może zwrócić uwagę na rozwiązanie też tego problemu, zamiast wytykać takie matki palcami jako pijawki, co się przyssały do dziecka i żyją z alimentów. Popatrzmy więc co o alimentach, a dokładniej o ich wysokości mówi obowiązujące prawo, to jest art 135 kodeksu rodzinnego i opiekuńczego.

 § 1. Zakres świadczeń alimentacyjnych zależy od usprawiedliwionych potrzeb uprawnionego oraz od zarobkowych i majątkowych możliwości zobowiązanego.

§ 2. Wykonanie obowiązku alimentacyjnego względem dziecka, które nie jest jeszcze w stanie utrzymać się samodzielnie albo wobec osoby niepełnosprawnej może polegać w całości lub w części na osobistych staraniach o utrzymanie lub o wychowanie uprawnionego; w takim wypadku świadczenie alimentacyjne pozostałych zobowiązanych polega na pokrywaniu w całości lub w części kosztów utrzymania lub wychowania uprawnionego.

Wnioski płynące z tych przepisów są zatem dość jasne: alimenty powinny odpowiadać i potrzebom dziecka, i możliwościom zobowiązanego, poza tym nie jest tak, że każde z rodziców winno płacić połowę kosztów, bo osobista opieka też się liczy. Rozstrzyganie o alimentach obejmuje zatem kilka elementów, zaś to ile utrzymanie dziecka kosztuje to dopiero punkt wyjścia do rozważań, nie zaś ich wynik. Bo po ustaleniu tej zmiennej musimy jeszcze rozważyć, czy obowiązanego stać na ich poniesienie.

Wysokość kosztów utrzymania dziecka jest wbrew pozorom dość trudna do ustalenia, zwłaszcza gdy chodzi o dzieci w wieku szkolnym, gdzie ilość wydatków możliwych do poniesienia na ich wychowanie wydaje się być nieograniczona. Jedno może chodzić na zajęcia z piłki na orliku za 50 zł po lekcjach w szkole, a inne do szkoły piłki nożnej Znanego Klubu za wielokrotność tej kwoty. Jednemu wystarczy dodatkowy angielski, inne rodzice wożą z jeździectwa na tenis, z przystankiem na jogę. Dziecko może chodzić do szkoły rejonowej, albo do kanadyjskiej prywatnej szkoły z programem międzynarodowym i czesnym na poziomie średniej krajowej pensji. Może jeść obiady w szkole albo wyskakiwać w przerwie na sushi, albo foie gras, żeby nie odstawać od kolegów z klasy. A to samo dotyczy także ubrań i gadżetów, wszak może się okazać, że w tej szkole bez ajfona piątki nie ma czego szukać w towarzystwie. Oczywiście każde dziecko powinno mieć prawo do najlepszego wychowania i wsparcia w przyszłym starcie... ale rzeczywistość skrzeczy. Generalnie więc przyjmuje się tu więc zasadę, że dziecko ma prawo do otrzymania wychowania i wykształcenia na poziomie adekwatnym do sytuacji finansowej rodziców. Czyli tak jak zawsze było i będzie. Chłop nie powinien oczekiwać, że dostanie to samo co szlachcic. Chociaż dzisiaj inaczej te klasy się nazywają.


Drugi problem pojawia się, gdy trzeba ustalić owe "zarobkowe i majątkowe możliwości". Po pierwsze bowiem owe "możliwości" winny być rozumiane jako możliwości płacenia alimentów, uwzględniające nie tylko faktyczne dochody, ale i obciążenia. Nie można bowiem zapominać o tym, że tzw. Alimenciarz też musi z czegoś żyć, choćby skromnie. Potrzebuje jedzenia, dachu nad głową, powinien móc płacić rachunki za prąd, wodę, telefon itp. Owszem od ust sobie powinien odjąć i dziecku dać, ale bez przesady w tej kwestii. Ile konkretnie powinno mu zostać? Nie wiem. Każdy może rzucić jakąś kwotę. Równowartość minimum socjalnego? Najniższej emerytury? Minimum egzystencji? Więcej? Mniej? Dobre pytanie. Może ktoś kiedyś obiektywnie na nie odpowie rozwiązując ostatecznie problem z "przealimentowaniem" wynikającym ze skupienia się na potrzebach dzieci (i matki) z pominięciem potrzeb ojca. Do tego rozwiązania wymaga także problem obiektywnego ustalania sytuacji majątkowej zobowiązanego. Drugą z przyczyn "przealimentowania" jest bowiem abstrakcyjne określanie wysokości zarobków zobowiązanego, będące wynikiem opacznego rozumienia zwrotu "możliwości zarobkowe" poprzez pomijanie przy obliczeniach rzeczywistych zarobków i zastępowanie ich hipotetycznymi "możliwościami" czyli założeniem że młody i zdrowy to dwa tysiące może zarobić. Tu najgorzej mają "samozatrudnieni", bo im bardzo łatwo przypisać kosmiczne możliwe zarobki, wszak jest zapotrzebowanie na rynku na glazurników, wiadomo że informatycy dobrze zarabiają, no przecież oczywiste że przedstawiciele handlowi dostają bardzo duże prowizje. I co wtedy ma zrobić taki człowiek, któremu naliczono realne alimenty od hipotetycznych zarobków? Zadłużać się, czy może kombinować z zarobkami?


Te wszystkie problemy ze stosowaniem prawa nie są nie do pokonania i doświadczony sędzia rodzinny przy wsparciu kompetentnych ławników łatwo sobie z nimi  poradzi. Ale co maja robić, ci, co jeszcze doświadczenia nie nabrali? Może jednak warto by przyjrzeć się przepisom, które ewidentnie nie przystają do dzisiejszej rzeczywistości, bo powstały w czasach słusznie minionych? Może problem tkwi w procedurach? Może orzecznictwo narosłe wokół tego przepisu wypaczyło jego sens i brzmienie? Może warto poszukać innej drogi? Ustalenie ustawowego minimum dochodu, który musi pozostać dłużnikowi alimentacyjnemu na jego utrzymanie? Obowiązek składania wykazów majątku i dochodów pod rygorem odpowiedzialności karnej? Zobowiązani do alimentacji składają oświadczenia podatkowe, jeżeli ukrywają dochodu, to  może powinny zająć się nimi służby skarbowe. Może lekiem na takich kombinatorów mógłby być przepadek majątku na cele alimentacyjne, w sytuacji, gdy taki zobowiązany nie byłby w stanie wykazać, iż ma on pokrycie w dochodach deklarowanych dla potrzeb alimentacji? Każde z tych rozwiązań będzie lepsze od obecnego. Tyle tylko, że raczej żadne nie zostanie prędko wdrożone, bo żaden rząd, ani z prawa, ani z lewa, ani z chadecji, ani z endecji nie odważy się wprowadzić reform, w wyniku których zyskają zobowiązani do alimentacji, a stracą dzieci. Nawet jeżeli byłoby to uczciwe i sprawiedliwe. No cóż. Wracamy do akt. No to ile tych alimentów na 6 i 11 latka, jak człowiek zarabia 1800 zł i coś tam jeszcze dorywczo, ale leczy się przewlekle i musi wydawać na leki?  
 



czwartek, 28 kwietnia 2016

Spłaszczenie


Proszono mnie o napisanie czegoś na temat planowanych reform w sądownictwie. Proszę bardzo, ale o czym mam pisać? Jak dotąd nie usłyszeliśmy żadnych konkretów, poza sloganami rzucanymi do mediów, zaś ludzie którzy teoretycznie powinni coś wiedzieć po usłyszeniu pytania o szczegóły dostawali  nagłej amnezji. Podobno ma być zlikwidowany podział sądów na wydziały, podobno też ma być "spłaszczona struktura" sądów przez likwidację jednego szczebla. Ale jak konkretnie? A tego to już nikt chyba jeszcze nie wie... co dziwi biorąc pod uwagę, że wszyscy są przekonani, że uda im się to wprowadzić 1 stycznia 2017 r. Jedyne co mogę więc zrobić to wyrazić swój pogląd (albo opinię) w przy kawie i ciasteczkach na temat samej idei spłaszczenia struktury sądów poprzez likwidację jednego ze szczebli i pozostawienie tylko dwóch - sądu I instancji i sądu II instancji. 

Sama idea odejścia od dzisiejszego podziału kognicji pomiędzy sądy rejonowe i okręgowe bardzo mi się podoba, gdyż podział ten jest obecnie nielogiczny, niespójny, i w zasadzie nie wiadomo czemu służący. Bo w zasadzie to niby dlaczego niektóre sprawy rozpoznaje w pierwszej instancji sąd rejonowy, a inne sąd okręgowy? Jakie jest uzasadnienie dla tego rozdzielenia? Szczególna waga spraw rozpoznawanych przez sąd okręgowy? Wyższy stopień ich trudności i skomplikowania? Większa doniosłość dla stron i wpływ na ich sytuację prawną? Takie pewnie uzasadnienie usłyszymy w odpowiedzi na tak postawione pytanie. Ja jednak śmiem wątpić w prawidłowość tych tez, a przynajmniej w konsekwencję ustawodawcy przy ich wdrażaniu. Dość stwierdzić, iż będąc młodym asesorem przyszło mi orzekać w sprawie o stwierdzenie nabycia spadku (z bardzo trudną kwestią "cudownego ozdrowienia" w celu sporządzenia testamentu ustnego) a następnie działu spadku gdzie do podziału była warta wiele milionów kamienica. Musiałem zdecydować jak ją podzielić i jakie spłaty zasądzić, a zasądzane kwoty szły w miliony złotych - to tyle jeśli chodzi o potrzebę powierzania spraw o duże pieniądze doświadczonym sędziom. W sądzie rejonowym orzekałem też o zasiedzeniu działki wartej prawie 10 milionów złotych, jak i o tym, czy ważna jest umowa sprzedaży gruntu na trasie planowanej autostrady, a więc kto dostanie kilka leżących w depozycie milionów złotych, a w grę wchodziła kwestia ważności pełnomocnictw udzielonych według prawa obcego. Zasądzanie kilkusettysięcznych spłat w prawie o podział majątku było zaś standardem wszędzie tam, gdzie w grę wchodziło mieszkanie - czyżby te pieniądze i ludzie zobowiązani do ich zapłaty nie byli tak ważni jak ci, od których żąda się zapłaty takiej kwoty jako odszkodowania, ceny, czy spłaty kredytu? Czy to znaczy że oni nie zasługują, by ich sprawę zbadał sędzia sądu okręgowego? Czy faktycznie ich obowiązek zapłaty 300.000 zł tytułem spłaty udziału w spadku nie jest aż tak doniosły dla ich sytuacji osobistej i majątkowej jak obowiązek zapłacenia 80.000 zł zaległego kredytu mieszkaniowego?

Druga rzecz to to, że sam wzrost wartości przedmiotu sporu w żaden sposób nie przekłada się na wzrost stopnia trudności i skomplikowania sprawy. Jeżeli bowiem rozpoznaję sprawę o zapłatę sumy wekslowej wpisanej na wekslu wręczonym na zabezpieczenie umowy leasingu, to badanie sprawy, i zarzuty jakie mogą być podniesione mogą być dokładnie takie same, niezależnie od tego czy na wekslu będzie wpisane 20.000 zł czy 200.000 zł. Zarzuty i problemy prawne związane ze sprawą o zwrot opłaty likwidacyjnej w polisolokacie nie zmienią się wyłącznie z tego powodu, że ktoś umoczył w tym interesie więcej i opłata likwidacyjna przekroczyła 75.000 zł. Podobnie zakres czynności i decyzji, jakie trzeba podjąć nie będzie zależał od tego, czy ktoś za potrącenie go na przejściu dla pieszych żąda 60.000 zł czy 80.000 zł. Ustalenie wysokości opłaty rocznej to dokładnie taka sama decyzja niezależnie od tego czy rozpoznajemy pozew właściciela lokalu, któremu podniesiono opłatę z 300 na 700 zł, czy pozew dewelopera, któremu podniesiono ją z 300.000 na 800.000 zł. Jaka jest różnica pomiędzy rozliczaniem spłat kredytu udzielonego w kwocie 10.000 zł i 100.000 zł? Zazwyczaj jedyna różnica pomiędzy sprawami znajdującymi się we właściwości sądu rejonowego i we właściwości sądu okręgowego to liczba cyfr w wartości przedmiotu sporu.

Jeżeli zaś przyjrzeć się sprawom cywilnym, które z uwagi na przedmiot powierzono rozpoznaniu sądom okręgowym to też raczej nie potwierdzają one tezy o potrzebie większego doświadczenia itd. Cóż tam bowiem mamy? Sprawy o roszczenia niemajątkowe? O przeproszenie, o wykreślenie z bazy dłużników, o zaprzestanie dzwonienia w sprawie długu? A co w tych sprawach tak szczególnego, że wymagają one specjalnej kategorii sędziów do ich rozpoznania? Co więcej w skutek dziwnej decyzji ustawodawcy, w sprawie żądania zapłaty 50.000 zł za opublikowanie w gazecie zdjęcia majtek celebrytki orzekać będzie sąd rejonowy, ale jeśli rzeczona celebrytka zażąda jeszcze przeprosin, to wtedy o wszystkim będzie decydował sąd okręgowy. A przesłanki roszczenia i zakres decyzji do podjęcia jest przecież taki sam. Sprawy o ochronę praw autorskich? Do tego też nie potrzeba sądu okręgowego, a co najwyżej sędziego wyspecjalizowanego w tej tematyce, która wprawdzie jest specyficzna, ale bynajmniej nie trudniejsza niż inne dziedziny prawa. Roszczenia z prawa prasowego? No, to chyba przekazano sądom okręgowym wyłącznie w celu dowartościowania dziennikarzy, bo tu już absolutnie nie rozumiem co w tychże roszczeniach jest aż tak skomplikowane, że nie można powierzyć orzekania o tym sędziom sądów rejonowych. Uchylenie uchwał wspólnot mieszkaniowych? Oczywiście niewątpliwie słuszne jest żeby to sąd okręgowy rozstrzygał odwołanie pana Zdzisława od uchwały wspólnoty w sprawie zrobienia drugiej furtki od tyłu, albo odwołania pana Marka, który uważa że nie można go obciążać kosztami utrzymania windy, bo on windą nie jeździ. A jeśli chodzi o rozpoznawanie przez sądy okręgowe spraw rozwodowych to wszyscy chyba wiedzą, że decyzja o przesunięciu ich z sądów rejonowych do okręgowych miała charakter ściśle ideologiczny. Po prostu panowie posłowie pewnej zapomnianej już partii uważali, że utrudniając możliwość uzyskania rozwodu (bo do sądu okręgowego jest dalej) przyczynią się do umocnienia nierozerwalności małżeństwa, zapewniając sobie w ten sposób skrócenie mąk czyśćcowych . 

Z tego wynika, że istnienie dwóch szczebli sądów pierwszej instancji w obecnym kształcie jest całkowicie nieuzasadnione, nie ma bowiem powodu by pewne sprawy rozpoznawał sąd rejonowy, a inne okręgowy, zwłaszcza że w wielu kwestiach mamy do czynienia z "przepołowieniem" spraw w oparciu o kryteria w żaden sposób nie związane ze stopniem trudności czy doniosłości rozstrzygnięcia. Nieliczne przypadki, gdy rozpoznawanie spraw pewnego rodzaju wymaga szczególnej wiedzy czy umiejętności można by zaś załatwić tworząc wyspecjalizowane sądy bądź wydziały zajmujące się konkretnymi kategoriami spraw - np sprawami z zakresu prawa autorskiego. Nie oznacza to jednak, że sama idea istnienia dwóch szczebli sądownictwa pierwszoinstancyjnego jest zła, przeciwnie, uważam że powinna być ona utrzymana, ale na innych zasadach i z uwzględnieniem praktycznego celu, jakiemu winna ona służyć. Nie jestem zatem wprost zwolennikiem "spłaszczenia struktury sądów" a wyłącznie właściwego jej ukształtowania.

Po pierwsze podział na dwa szczeble sądów I instancji nie powinien być podziałem na sąd "zwykły" i "wyższy", ale na sąd "zwykły" i "niższy". Sprawy powinny być zatem wydzielone z kognicji "zwykłego" sądu nie dlatego że są trudne czy szczególnie istotne, a wręcz przeciwnie - dlatego że są proste, drobne. Wszak już Rzymianie mawiali "de minimis non curat praetor", czyli sąd nie zajmuje się drobiazgami. Inaczej mówiąc podział powinien polegać na powołaniu sądu zajmującego się sprawami drobnymi, na wzór anglosaskich small claims courts, to zaś jakie konkretnie kategorie sprawy ostatecznie zostałyby zaliczone do tych "drobnych", jest tu kwestią wtórną, do rozstrzygnięcia chociażby w oparciu o doświadczenia krajów, gdzie takie sądy funkcjonują. Drugą istotną rzeczą, jest natomiast to, że sprawy te nie powinny być rozpatrywane w taki sam sposób i na takim samym poziomie jak zwykłe sprawy, bo po prostu nas na to nie stać, ani finansowo, ani organizacyjnie. Powołaniu sądów do spraw drobnych winno zatem towarzyszyć odpowiednie dostosowanie procedur, nic nam bowiem nie przyjdzie z tego, jeżeli te sprawy będą nadal sądzone tak samo, tylko pod inną nazwą sądu. Należy ożywić procedurę postępowania uproszczonego, wprowadzając w niej rzeczywiste uproszczenia, dostosowane do charakteru spraw rozpoznawanych przez sądy dla spraw drobnych. Dziś bowiem postępowanie "uproszczone" nie jest absolutnie w niczym uproszczone - jest ono co najwyżej okrojone o instytucje, których zresztą dość rzadko się używa. 

Zmiana struktury sądów to skomplikowany proces, przed przeprowadzeniem którego należy przede wszystkim zdecydować jaki skutek zamierza się w ten sposób osiągnąć. Proste "spłaszczenie" przez przyłączenie sądów rejonowych do okręgowych (albo odwrotnie) samo przez się nie rozwiąże największego problemu sądownictwa, jakim jest nadmiar spraw do rozpoznania. Natomiast połączenie "spłaszczenia" z redukcją kognicji poprzez "wyprowadzenie" prostych spraw do sądów pokoju (czy jak je tam będzie zwał) jak najbardziej. Obawiam się jednak, że to zadanie przerośnie naszych aktualnych reformatorów, i skończy się na nie do końca przemyślanych zmianach, po których znowu posprzątać będą musieli sędziowie. Albo jeszcze na czymś gorszym, ale na czym nie napiszę, żeby nie narazić się na zarzut szkalowania i prowadzenia gry politycznej, który teraz tak często pojawia się, gdy ktoś ośmieli się nie podzielać zdania rządzących na temat tego co im wolno a czego nie... historia magistra vitae est...


 

niedziela, 10 kwietnia 2016

Jedwab cięty na szmaty


Dyskusje na temat czasu pracy sędziego koncentrują się zwykle na dosłownym rozumieniu tego pojęcia, jako czasu poświęcanego przez sędziów na pracę. Na tym ile sędziowie pracują, czy jest to mało, czy dużo, i jak się ma do różnego rodzaju norm czasu pracy. Warto jednak spojrzeć na czas pracy sędziego inaczej - nie od strony robotnika-sędziego a od strony zarządzającego całą tą wytwórnią wyroków, który musi odpowiednio manipulować dostępnymi mu zasobami materiałowymi, sprzętem i pracownikami.
"Czas” w tym przypadku rozumieć należy w najprostszy sposób, jako ilość godzin i minut poświęcanych na wykonywanie czynności związanych z rozstrzyganiem spraw. Tak jak w kosztorysie budowlanym przewiduje się określoną ilość roboczogodzin na wykonanie więźby dachowej czy wykopanie dołu. W tym aspekcie praca sędziego nie różni się przecież w żaden spob od pracy robotnika budowlanego - wykonanie czynności orzeczniczych także wymaga pewnej ilości czasu, owych „sędziogodzin” pracy. Jest to po prostu pewne dobro, które można rozpatrywać w kategoriach zapotrzebowania (czyli tego ile czasu jest potrzebne by wykonać pracę) i dostępności (czyli tego, ile czasu mogą poświęcić dostępni sędziowie). Tylko takie rozumienie pojęcia czasu pracy pozwoli bowiem spojrzeć na niego „po gospodarsku” i dostrzec pomijane dotąd problemy.
Po pierwsze wydaje się, że zarządzający sądami (w najszerszym tego słowa znaczeniu) zapominają, że czas pracy sędziego jest „cenny”. Nie chodzi mi tu przy tym o to, ile praca sędziów kosztuje państwo (czyli Pana, Panią, i nas wszystkich), i czy to dużo czy mało. Dla potrzeb tych rozważań czas pracy sędziego traktować należy jako cenny w takim samym sensie, jak mówi się, że cenna jest woda na pustyni. Jego wartość nie wynika bowiem tylko z ceny, którą należy za ów czas zapłacić, ale przede wszystkim z tego, że jest on niezbędny dla realizacji założonego celu i jednocześnie dostępny w ograniczonej ilości. Bez pracy sędziów nie jest bowiem możliwe sprawowanie wymiaru sprawiedliwości, zaś ilość „sędziogodzin” możliwych do wykorzystania na ten cel w ciągu dnia, miesiąca czy roku jest ściśle ograniczona. To, że czas pracy sędziego określony jest wymiarem nałożonych na niego zadań nie zmienia bowiem faktu, iż człowiek jest w stanie pracować bez przerwy tylko przez pewien czas.
To, jaka ilość sędziogodzin jest dostępna w danym okresie rozliczeniowym (ile by on nie trwał) zależna jest tylko od dwóch rzeczy: od tego ilu sędziów pracuje i od tego ile godzin każdy z nich może przeznaczyć na pracę. Pierwsze z tych dwóch zależy od tego, ilu sędziów zostanie przez suwerena zatrudnionych, to zaś od tego ile suweren chce wydać na ich zatrudnienie (bo za darmo przecież pracować nie będą), czy będzie kogo zatrudnić (bo to jednak nie jest kopanie rowu, ani przykręcanie śrubek na taśmie) i czy będą mieli gdzie pracować (czyli znowu pieniądze, tym razem na budynki). Natomiast przy rozważaniu tego, gdzie leży górna granica dziennego (ale tak samo miesięcznego i rocznego czasu pracy sędziego) zwykle wskazuje się, że czas ów ogranicza prawo sędziego do wypoczynku. Nie sposób nie zgodzić się z tym poglądem, znajdującym także poparcie zarówno w orzecznictwie krajowym jak i europejskim. Sądy wielokrotnie potwierdzały bowiem fakt, iż nawet zadaniowy czas pracy nie jest nieograniczony i musi uwzględniać prawo do wypoczynku. Czas pracy sędziego ogranicza jednak dodatkowo coś znacznie ważniejszego, niż prawo do wypoczynku. A jest to spoczywający na nim obowiązek wypoczynku.
W tym miejscu może paść pytanie, z czego miałby wynikać ów obowiązek wypoczynku ograniczający czas pracy sędziego. Odpowiedź na to pytanie jest zaś bardzo prosta – z tego samego, z czego wynika obowiązek wypoczynku kierowcy ciężarówki. W przypadku kierowców dostrzeżono bowiem, że bezpieczeństwo wymaga zachowania przez nich przy wykonywaniu pracy odpowiedniego poziomu sprawności intelektualnej, czujności, zdolności kojarzenia faktów, czasu reakcji – czyli tego wszystkiego, na co negatywnie wpływa zmęczenie. Oczywiście można w tym miejscu zapytać, co to ma wspólnego z sędziami, choć odpowiedź powinna nasuwać się sama. Praca sędziego to ciągłe kojarzenie faktów, przeprowadzanie eksperymentów myślowych, podejmowanie decyzji. Wraz ze zmęczeniem wzrasta ryzyko popełnienia błędu, którego konsekwencje mogą być bardzo poważne. Skoro nie pozwalamy zmęczonemu kierowcy ciężarówki prowadzić samochodu w obawie o to, że może popełnić błąd, który skończy się wypadkiem to dlaczego mielibyśmy pozwalać zmęczonemu sędziemu decydować o wolności, majątku czy losach przedsiębiorstwa? Z uwagi na to ograniczenie czasu pracy sędziego poprzez spoczywający na nim obowiązek wypoczynku traktować należy nie w kategoriach prawa czy przywileju sędziego, a jako sposób na zapewnienie obywatelom prawa do rzetelnego rozpoznania ich sprawy. Obywatel ma bowiem prawo, by jego najważniejszą sprawę w życiu sądził sędzia skoncentrowany na sprawie i przeprowadzanych dowodach, a nie na tym, żeby nie zasnąć. 

Skoro zatem już wiemy, że dostępna ilość sędziogodzin pracy jest ograniczona (bo nie da się w nieskończoność zwiększać ilości sędziów, ani też wydłużać im czasu pracy, należy przyjrzeć się, jak ten cenny i ograniczony zasób jest wykorzystywany. Dziś bowiem nie przykłada się do tej kwestii zbyt wiele uwagi, co skutkuje tym, że owo cenne dobro jest marnotrawione na robienie rzeczy, których sędziowie robić nie powinni, albo bez zrobienia których też można by osiągnąć oczekiwany cel. Marnotrawstwo to przybiera wiele postaci, dających się jednakże sprowadzić do wspólnego mianownika, jakim jest zła organizacja pracy, wynikająca zarówno z wadliwych przepisów ustawowych jak i będąca skutkiem nieprzemyślanych zarządzeń nadzorczych, a niekiedy nawet zwyczaju. Czas pracy sędziego marnotrawiony jest na przykład wszędzie tam, gdzie wykorzystuje się go do wykonywania czynności „technicznych”, takich jak podejmowanie decyzji co do wydawania kopii i odpisów orzeczeń, udzielanie odpowiedzi na zapytania innych sądów i organów, obsługa systemu komputerowego, w tym wszelkie "odnotowywanie" w nim czynności. To samo dotyczy także wszelkich czynności „nadzorczych” sprowadzających się niejednokrotnie do sporządzania szeregu pism zawierających informacje co do toku spraw bądź wyjaśnienia i odpowiedzi na pytania. Sędzia powinien bowiem podejmować wyłącznie czynności niezbędne do rzetelnego rozpoznania sprawy. Zlecanie mu robienia czegokolwiek innego jest jak cięcie cennego jedwabiu na ścierki do sprzątania – możliwe, ale jednocześnie będące strasznym marnotrawstwem
Drugim, choć nie wiadomo czy nie istotniejszym źródłem marnotrawstwa czasu sędziego jest zajmowanie się na raz wszystkimi przydzielonymi do rozpoznania sprawami. Konieczność prowadzenia postępowań jednocześnie w kilkudziesięciu, a często nawet kilkuset sprawach powoduje bowiem, że sędzia nie jest w stanie zapamiętać, co w każdej z tych spraw się działo. To zaś powoduje konieczność ponownego przeczytania i przeanalizowania sprawy przed podjęciem każdej decyzji, i tak naprawdę przed każdym terminem rozprawy. Duża ilość jednocześnie prowadzonych spraw oznacza bowiem automatycznie duże odstępny pomiędzy kolejnymi rozprawami. Rachunek jest prosty – przy 70 sprawach rozpoznawanych miesięcznie (7 sesji po 10 spraw na każdej) przy 300 sprawach pierwszy wolny termin na który można będzie rozprawę odroczyć będzie za cztery miesiące. Po czterech miesiącach trudno zaś spodziewać się, by sędzia pamiętał, co się w sprawie działo, musi więc poświęcić swój czas na ponowne jej przeczytanie. 

Nie można także pominąć strukturalnego marnotrawstwa czasu sędziego jakim jest rozbuchana kognicja sądów. Najpierw była to rewolucyjna reakcja na czasy komuny, gdy wszystko wrzucano do sądów bo one niezależne i niezawisłe, w odróżnieniu od złej władzy. Stąd wzięło się też, że obywatel który dopuścił się nieobyczajnego leżenia w stanie pijanym na trawniku, albo prowadzenia psa bez kagańca, ma prawo do zbadania swej sprawy przez sąd, i to nawet okręgowy, jeżeli dajmy na to kara 50 zł grzywny mu się nie spodoba. Sądy stały się też listkiem figowym dla poczynań władzy - bo jak się powie, że ostatecznie to sąd decyduje to już wszystko jest w porządku. Sztandarowy przykład takiej polityki to BTE - niby sąd wydawał orzeczenie, więc w razie czego było na niego, ale tak naprawdę nie miał możliwości badania niczego poza tym, czy zgadza się liczba pieczątek. Owszem, korona z głowy sędziom nie spadnie, jak pochylą się także nad drobnymi sprawami, które dla poszczególnego obywatela mogą być bardzo ważne. Podobnie jak i nic się nie stanie jak będziemy szyć z jedwabiu nie tylko garnitury, ale i kombinezony robocze. Taki kombinezon będzie owszem spełniał swoją funkcję, a jego użytkownik będzie czuł się dowartościowany. Tyle tylko, że odbędzie się to kosztem kogoś, kto będzie potrzebował ślubnego garnituru, ale go nie dostanie, bo akurat zabrakło nam jedwabiu.


Uzdrowienie sytuacji w sądach z punktu widzenia czasu pracy sędziego wymaga po pierwsze zaakceptowania zasady, iż celem działania sądów nie jest pokrywanie wpływu i osiąganie dobrych wyników statystycznych, a rzetelne rozpoznawanie spraw obywateli. Rzetelne rozpoznawanie spraw obywateli wymaga zaś tego, by sprawy te rozpoznawali sędziowie, którzy nie są przemęczeni pracą, którym umożliwiono, a może nawet nakazano, odpoczynek umożliwiający zachowanie niezbędnej sprawności umysłowej. Zaakceptowanie tego faktu uczyni oczywistą konieczność dokonania przeglądu zarówno ustawodawstwa jak i praktyki, by odnaleźć i zlikwidować przypadki marnotrawstwa czasu sędziego. W pierwszej jednak kolejności należy wyeliminować wszelkie przypadki, w których na sędziów nakładane są obowiązki o charakterze „technicznym”, nie będące niezbędnymi dla rzetelnego rozpoznania sprawy. Należy też rozważyć odstąpienie od praktyki jednoczesnego kierowania na rozprawę wszystkich przydzielonych sędziemu spraw, ograniczając liczbę rozpoznawanych jednocześnie spraw do takiej, która umożliwia sędziemu kontrolę nad nimi. W wielu przypadkach nie będzie to nawet wymagało zmian legislacyjnych, a jedynie zmiany dotychczasowego zwyczaju, powstałego samorzutnie bądź ukształtowanego przez lata szeregiem zarządzeń nadzorczych, na który wszyscy narzekają, ale postępują zgodnie z nim. Podobno każda rewolucja zaczyna się od pytania „dlaczego?”, może warto więc częściej to pytanie zadawać.