No cóż... prawdą jest, że postępowania sądowe - z punktu widzenia osób w nich uczestniczących - trwają długo. I dzieje się tak pomimo tego, że w większości spraw, aby wydać wyrok potrzeba tak naprawdę tylko kilku czy kilkunastu godzin. Tyle co trwa rozprawa plus trochę czasu na przeanalizowanie dowodów i rozważenie sprawy. Dlaczego więc na wyrok czeka się w sądzie miesiącami? Ano kluczowym słowem jest czekanie. Czekanie na termin rozprawy, czekanie na opinię biegłego, czekanie na rozpoznanie zażalenia czy apelacji. I to tu leży problem długotrwałości postępowań.
Sprawa, którą dzisiaj otrzymałbym do obsądzenia miałaby szansę na zakończenie najwcześniej za trzy miesiące. Bo tyle dziś trzeba czekać na pierwszą rozprawę, po której mógłby zapaść wyrok. Jeżeli zaś okazałoby się, że trzeba tę rozprawę odroczyć (bo na przykład nie stawił się jakiś świadek) to następna mogłaby się odbyć za kolejne trzy miesiące. Potrzeba sporządzenia opinii biegłego to znowu trzy miesiące, albo i pół roku czekania. Dlatego dziś jak ktoś mnie pyta ile może potrwać jego sprawa w sądzie, mówię mu, żeby się przygotował na to, że może ona potrwać nawet rok. Z czego większość czasu zajmie czekanie na kolejne rozprawy. I że niestety nie może liczyć na to, że sędzia "w drodze wyjątku" rozpozna jego sprawę "poza kolejnością", więc może sobie podarować pisanie próśb o przyspieszenie rozpoznawania sprawy. Dlaczego tak jest? Ano dlatego, że sędzia prowadzi jednocześnie nie jedną, a dwieście, trzysta, czy nawet pięćset spraw, więc muszą one czekać w kolejce. Dokładnie tak samo jak pacjenci czekają w kolejce do lekarza specjalisty. Miesiącami, a nawet latami. I jakoś nikt w związku z tym nie mówi o "przewlekłości postępowania terapeutycznego" i nie żąda by "pogoniono tych leniwych lekarzy, żeby więcej pracowali".
Porównanie z wizytami u lekarza dość dobrze odzwierciedla sytuację, w jakiej znajdują się osoby wnoszące sprawę do sądu. Lekarz przyjmuje w określone dni w tygodniu, i każdego dnia może przyjąć tylko tylu pacjentów, ilu zmieści się w wyznaczonych godzinach, więc liczba "numerków" jest ograniczona. Jeżeli więc przyjmuje dwa razy w tygodniu, a dziennie może przyjąć dziesięciu pacjentów to znaczy, że w ciągu miesiąca na wizytę może liczyć 80 pacjentów. Czyli pacjent z numerem 300 na liście oczekujących będzie musiał czekać na swoją kolej trzy miesiące. I dokładnie tak samo jest z ze sprawami w sądzie - im więcej ich przypada na jednego sędziego, tym dłuższe są odstępy pomiędzy rozprawami.
Tutaj od razu przypominają mi się spotykane wielokrotnie w internecie pełne oburzenia wypowiedzi "znawców sądownictwa" że to skandal, że sędzia pracuje tylko dwa dni w tygodniu. I że jakby sądził dzień po dniu, a najlepiej na dwie zmiany to by nie było takich zaległości. Problem w tym, że każdy, kto zna pracę sędziego potwierdzi, że w sądach cywilnych dwa dni rozpraw w tygodniu, to najwięcej co fizycznie da się zrobić. A w praktyce nawet to może okazać się za dużo. Bo praca sędziego to nie tylko siedzenie na sali i słuchanie co mówią świadkowie. To mnóstwo dodatkowej pracy, niewidocznej dla postronnego obserwatora (także takiego, który uważa się za "znawcę sądownictwa"), która pochłania większość czasu. I nie chodzi tutaj tylko o pisanie uzasadnień. Często na to, by przygotować się do rozprawy trzeba poświęcić cały dzień. Czasami nawet cały dzień pochłania przeanalizowanie jednej tylko sprawy. Do tego dochodzi całe móstwo orzeczeń wydawanych na poza rozprawą, począwszy od zarządzeń o doręczeniu kopii protokołu, poprzez nadawanie klauzul wykonalności aż po czasem bardzo skomplikowane skargi na czynności komorników. Konieczność robienia tego wszystkiego spowodowała, że z ośmiu dni rozpraw w miesiącu zszedłem najpierw do siedmiu, a następnie do sześciu. Tylko dzięki temu nie muszę już przychodzić do pracy w każdą sobotę, bo rezygnacja z jednego dnia "sesyjnego" oznacza dwa dodatkowe dni na wykonywanie owej dodatkowej, choć równie pilnej pracy.
To, co napisałem powyżej, to są realia. Pytanie natomiast co zrobić, żeby obywatele nie czekali trzy miesiące na piętnastominutową rozprawę na której zapadnie wyrok. Bo na pewno wyjściem nie jest standardowa stosowana dziś metoda, czyli nakazanie sędziom żeby więcej sądzili, rzadziej odraczali i szybciej kończyli. Bo w dzisiejszych realiach ani częściej, ani więcej sądzić się nie da. A jak ktoś myśli, że nagrywanie rozpraw przez skrócenie czasu trwania rozprawy o 1/3 spowoduje, że na wokandzie będzie o 1/3 spraw więcej to się gruuuubo myli (podejrzewam, że będzie ich raczej o 1/3 mniej). Bo wyjścia tak naprawdę są dwa. Po pierwsze zmniejszenie ilości "dodatkowych" zadań jakimi obciążeni są dziś sędziowie, a które zabierają czas potrzebny na sądzenie, a po drugie zmniejszenie ilości spraw, które muszą trafić na rozprawę. Oba rozwiązania są bardzo łatwe do wprowadzenia. Wymagają tylko kilku zmian ustawodawczych, a przede wszystkim przezwyciężenia doktrynalnych przesądów, a zwłaszcza tego o bezwzględnej potrzebie rozpoznania każdej sprawy przez sędziego i w dodatku na jawnej i publicznej rozprawie...