Obsługiwane przez usługę Blogger.

czwartek, 6 maja 2010

Lew, czarownica i stara szafa, czyli dzień z życia sędziego

Tak szczerze mówiąc to lwa nie było... czarownicy też nie, no chyba żeby wyjątkowo nieprzychylnie spojrzeć na pewną panią. Ale stara szafa się zgadza. I to nawet dwie.

Gdy rano przyszedłem do pracy powitała mnie w pokoju otwarta, i wypełniona aktami szafa, zawierająca sprawy pilne i bardzo pilne. Bo innych nie ma. Powodowany poczuciem obowiązku rzuciłem się więc w wir pracy stopniowo przemieniając pełne półki w puste a pusty blat biurka w blat zastawiony stosami akt. Akt czekających, aż ktoś się zlituje i je wyniesie z pokoju. Mój cały dzień pracy wypełniło zaś podejmowanie decyzji o wielkiej wadze i zasadniczym znaczeniu. Tak poważnych, że wymagały one zaangażowania całego mego autorytetu i powagi urzędu sędziego, i absolutnie nie mogły zostać powierzone komuś innemu. Bo gdyby podjął je ktoś inny to zagrożone zostałyby same fundamenty demokratycznego państwa prawnego. I tak:

- w dwóch sprawach podjąłem i poparłem swym autorytetem, pieczęcią i podpisem niezwykle poważną decyzję procesową, by akta dawno zakończonej sprawy zanieść dwa pokoje dalej,

- w kolejnych dwóch sprawach zdecydowałem, że pozwany może otrzymać kserokopie z akt które właśnie przeczytał. I że 8 stron po 1 zł daje razem 8 zł.,

- w jednej sprawie zarządziłem, że pełnomocnik powoda ma prawo otrzymać odpis protokołu, i że można mu go wysłać. A złożone przez niego pisemko zawiadamiające, iż uiścił jednak opłatę skarbową od pełnomocnictwa tak w zasadzie to można wszyć do akt.

- w kilkunastu sprawach własnym podpisem i autorytetem sędziego poświadczyłem fakt, iż listonosz może i matury z matematyki nie zdawał, ale do siedmiu liczyć umie, i to nawet dwa razy, więc przesyłka była prawidłowo awizowana

- w kolejnych kilkunastu urzędowo zaświadczyłem, że listonosz przesyłki nie doręczył bo podany adres był zły i uroczyście wezwałem powoda, by podał dobry adres.

- w czterech sprawach po wnikliwym badaniu i analizie, wykorzystując całą swą wiedzę i doświadczenie zawodowe stwierdziłem, że to co mi przysłano to nie jest formularz urzędowy, i równie uroczyście wezwałem do naprawienia tego błędu.

- złożyłem dobrze ponad trzydzieści podpisów pod dodatkową pieczątką postawioną na odpisie postanowienia o nadaniu klauzuli wykonalności, żeby zaświadczyć w ten sposób, że faktycznie parę dni temu to postanowienie wydałem i podpisałem.

- złożyłem kolejnych kilkadziesiąt podpisów pod stemplami stwierdzającymi, że od daty wydania orzeczenia faktycznie minęły trzy tygodnie, a w tym czasie żadne inne pisma do akt nie wpłynęły.

- podpisałem kilkanaście pism z uniżoną prośbą do Prześwietnej Księgowości o przesunięcie drobnych kwot nieistniejących pieniędzy z jednego konta na drugie.
 
Podejmowanie tych niezwykle ważnych decyzji pochłonęło większość mojego czasu. Resztę poświęciłem na mniej ważne czynności, takie jak czytanie akt spraw, w których jutro będę wydawał wyroki. W końcu co to jest to czytanie akt, przy tym nie wydaje się żadnych decyzji, więc to nie jest żadna praca. Zresztą ze statystycznego punktu widzenia to ja i tak dzisiaj zupełnie nic nie robiłem. Mogłem w ogóle nie przyjść do pracy i statystyczny wynik byłby taki sam. Bo nie wydałem ani jednego orzeczenia skutkującego „zakreśleniem” sprawy. Może jest więc trochę racji w tym, co niektórzy wypisują w Internecie, że sędzia to pracuje tylko dwa dni w tygodniu...