Pages

poniedziałek, 28 maja 2012

Małpy na wokandzie

Na każdej wokandzie powinno być co najmniej 10 spraw. Może być mniej, ale to trzeba potem nadrobić, żeby średnio wychodziło dziesięć. Bo jak nie będzie, to sesja będzie „niedociążona” i trzeba będzie się tłumaczyć. Ta prosta zasada towarzyszyła mi od samego początku kariery. Powoływano się na nią w sprawozdaniach z wizytacji i lustracji, zwracano na nią uwagę w ocenach itp, itd... Bo „niedociążona sesja” była oznaką lenistwa, równoznaczną z przyznaniem się do winy za przewlekłość. Wszyscy utyskiwali na dogłębny idiotyzm takiego założenia, narzekali na te „normy wydajności”, ale mimo wszystko kombinowali, jak tu się do nich dostosować. Czegóż to nie wymyślano... chomikowało się proste sprawy, takie możliwe do „załatwienia” w kwadrans, żeby potem nimi „dopychać” wokandy, na których była jakaś sprawa wymagająca więcej czasu. Szatkowało się duże sprawy na części, wzywając na każdy termin tylko po dwóch – trzech świadków, żeby się zmieścić w godzinę albo dwie, bo jak sprawa trwała dłużej to nie dawało się „wyrobić” normy 10 spraw na sesję. A że przez to sprawa toczyła się długo? Trudno, ale przynajmniej sesje były „dociążone” co w oczach nadzoru świadczyło o sprawnym procedowaniu. I wszystko się jakoś kręciło.

Ale pewnego dnia na tym niewzruszonym przekonaniu o potrzebie stosowania się do owej „normy produkcyjnej” pojawiła się rysa. Oto Pierwszy Prezes Sądu Najwyższego w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” stwierdził, iż słyszał, że w jakimś sądzie obowiązuje taka zasada, i że to jest jakiś absurd. I to stwierdzenie było jak okrzyk, że król jest nagi, bo nagle zaczęto zadawać sobie pytanie, dlaczego ma być 10 spraw na wokandzie, z czego to wynika, a tak w zasadzie to kto i na jakiej podstawie tak zarządził. No i zaczęły się poszukiwania...

Na początku okazało się, że wszyscy wiedzą, że było takie zarządzenie, och, dawno temu, i to było chyba prezesa Okręgu. Na pewno było, bo je przecież widzieliśmy... a może nie? Przeszukano więc segregatory zawierające wytwory ciała nadzorczego za ostatnich parę lat, ale niczego nie znaleziono. No ale przecież w którejśtam lustracji wytknięto nam, że mamy za mało spraw na wokandach, no i potem były wytyczne... Dobra, ale wizytator wtedy też powołał się na „obowiązujące zarządzenie” nie podając ani z kiedy ono było ani jaki ma numer. A co jeżeli on też był tylko „dogłębnie przekonany” o istnieniu takowego zarządzenia? Zapytano więc „u źródła” czy Prezes Okręgu wydawał takie zarządzenie i kiedy... i okazało się, że tam takiego zarządzenia też nie ma... oczywiście wszyscy wiedzą, że było, ale jakoś nie można go znaleźć...

No i tak dotarliśmy do punktu, w którym należałoby zadać jedno trudne pytanie. Czyżby okazało się, że przez ostatnie dziesięć lat albo i dłużej sędziowie gremialnie stosowali się do nieistniejącego zarządzenia? A może ów nakaz wyznaczania dziesięciu spraw przekazywany był wśród sędziów „z pokolenia na pokolenie”, jako ten legendarny, odwieczny nakaz który musi być niezmiennie zachowywany? Ten o istnieniu którego wszyscy są święcie przekonani, powołują się na niego, przypominają o nim i żądają, by inni także go przestrzegali, a nawet gotowi są karać tych, którzy do owej świętej i niezmiennej zasady się nie stosują? A jeżeli tak to co dalej? Jeżeli tenże nakaz okazał się być mitem, czy sądową legendą, to co z innymi mu podobnymi? Czy ktoś ostatnio widział to zarządzenie w sprawie wyznaczania spraw starych? Albo te wytyczne dotyczące ilości spraw odraczanych? Albo to pisemko o „odrabianiu” sesji w zamian za szkolenie? Czyżby tu też okazało się, że mamy do czynienia tylko ze starym zwyczajem, o którym wszyscy są przekonani, że należy się do niego stosować, no bo zawsze tak było?

To wszystko skojarzyło mi się z przeczytanym gdzieś opisem eksperymentu przeprowadzonego podobno na małpach. Eksperyment był bardzo prosty. W pomieszczeniu, w którym zamknięto pięć małp ustawiono drabinę, na szczycie której leżały banany. Jednocześnie jednak zamontowano urządzenie, które w momencie, gdy któraś małpa wchodziła na drabinę uruchamiało prysznic z lodowatą wodą polewający całe pomieszczenie. Po pewnym czasie małpy nauczyły się, że nie należy wchodzić na drabinę, ale wtedy prowadzący eksperyment zabrali jedną małpę i zamiast niej wstawili inną. Nowa małpa nie znała zasady, że jak jeden wejdzie na drabinę to wszyscy zmokną, więc próbowała sięgnąć po banany. Zanim jednak zdołała wspiąć się na szczyt została ściągnięta z drabiny i pobita przez pozostałe małpy, które nie miały ochoty na zimny prysznic. Potem wymieniono kolejną małpę na nową. Ona też próbowała wejść na drabinę, i też została pobita. A pierwsza do bicia rwała się ta, którą pobito poprzednio. Ten manewr powtórzono następnie z kolejnymi trzema małpami z pierwszego „składu”, aż w końcu w pomieszczeniu nie było już ani jednej małpy, która wiedziała, że wchodzenie na drabinę włącza zimny prysznic. Ale wszystkie dokładnie wiedziały, że nie wolno wchodzić na drabinę i że próbujących to zrobić należy ukarać.


A teraz pomyślmy sobie spokojnie... czy przypadkiem my sami nie siedzimy w takim pokoju z mnóstwem drabin, na które nie wolno wchodzić, bo nie wolno? Może więc najwyższy czas zacząć zadawać pytania, skąd się to wszystko wzięło. Każda rewolucja zaczyna się od pytania „dlaczego?”...

piątek, 18 maja 2012

Taka gmina...

W pewnym mieście był sobie szpital. Ordynatorem był w nim doktor Domek, który był bardzo dobrym lekarzem. Doktor Domek uważał, że jego jedynym zadaniem jest leczenie chorób, więc wystarczyło by pacjent przyszedł do niego i powiedział, że coś go boli, a doktor Domek zrobił wszystko by dowiedzieć się dlaczego tak jest i dobrać właściwą w tym przypadku terapię. Wysyłał więc pacjentów na wszelkie możliwe badania, by nie przeoczyć żadnego symptomu, bo wiedział, że pacjenci czasami wstydzą się o czymś mówić. No i że niestety czasami kłamią. I to wszyscy. Lubili doktora Domka lekarze z miejscowych przychodni, bo wiedzieli, że nawet jeśli oni sami nie będą wiedzieli co dolega ich pacjentom, to w szpitalu doktor Domek i tak wszystko dokładnie zbada, wyręczając ich w postawieniu diagnozy. Lubili go też pacjenci, choć z czasem dało się słyszeć coraz więcej narzekań na to, że całe to leczenie trwa bardzo długo, że miesiącami czeka się na badania, a potem znowu miesiącami na wizytę u doktora Domka, a przez ten czas ciągle boli. No i co chwile słychać było, że u kogoś tam doktor Domek ustalił w końcu co mu dolega, ale trwało to tak długo, że już nic się mu pomóc nie dało. Z roku na rok pacjenci czekali coraz dłużej, z czasem nawet i na pierwszą wizytę trzeba było czekać ponad rok, a po tym czasie nie raz okazywało się, że pacjentowi nie jest już potrzebny lekarz, tylko ksiądz. 

W końcu Rada Gminy postanowiła coś z tym wszystkim zrobić. Zwołano więc specjalne posiedzenie, na które wezwano doktora Domka, by tenże się wytłumaczył z tej przewlekłości. Doktor Domek narzekał, że ma za dużo pacjentów a za mało czasu, a w dodatku za mało pracowników, za niski budżet i za mało łóżek w szpitalu. A tak w ogóle to rada gminy nawprowadzała ostatnio tyle programów profilaktycznych, że teraz zamiast leczyć chorych zajmuje się głównie oglądaniem zdrowych i przybijaniem im pieczątek w książeczkach. A jak chcą, żeby było lepiej to muszą wysupłać więcej pieniędzy na powiększenie obsady i rozbudowę szpitala. Rada Gminy sugestię przyjęła, ale postanowiła poszukać innego rozwiązania. No i się znalazło. Swe usługi zaoferował Radzie inny lekarz, doktor Zielonka, który obiecał, że on wszystko zorganizuje tak, żeby pacjenci byli załatwiani szybko a kolejki zostały całkowicie zlikwidowane i to znacznie taniej, niż proponuje doktor Domek. Zrobiono go więc szybko ordynatorem i doktor Zielonka zabrał się do porządków. 

Zmiany były wręcz rewolucyjne. Skończyło się przychodzenie i mówienie „o, tu boli, niech mi pan doktor pomoże”. Odtąd pacjenci mieli przychodzić do szpitala z kompletem wyników badań, i najlepiej z wstępną diagnozą i sugestiami co do terapii. A doktor Zielonka te wyniki oglądał i na ich podstawie decydował, czy pacjent faktycznie jest chory, czy to symulant. Kolejki faktycznie się skróciły, bo jak już ktoś zdołał przekonać doktora Zielonkę, że jest chory to leczony był raz-dwa. Narzekali jednak na nowe porządki lekarze w przychodniach, mówiąc, że doktor Zielonka odsyła ich pacjentów tylko dlatego, że nie mają zrobionego badania moczu, chociaż sam bez problemu mógłby to badanie zlecić i przeprowadzić w szpitalu. A co gorsza żąda, żeby wszystkie wyniki pokazać mu od razu i nie zgadza się na żadne donoszenie brakujących kwitów później. Narzekali też na niego pacjenci, że doktor nie chce im pomagać, tylko odsyła do przychodni, że każe im samym robić badania, a to przecież kosztuje. No i że kiedyś ludzie umierali bo nie mogli się doczekać wizyty u doktora Domka, a teraz umierają bo nie potrafią przekonać doktora Zielonki, że są chorzy. No i znowu zebrać się musiała rada gminy, i coś z tym problemem zrobić, bo wybory za pasem, a wyborcy niezadowoleni. Wezwano więc doktora Zielonkę i kazano mu się tłumaczyć.

Doktor Zielonka bronił swego stanowiska twierdząc, że on jest tylko od leczenia a nie od badania, bo od badania to są lekarze w przychodniach. I że głównym problemem za czasów doktora Domka było to, że łóżka w szpitalu zajmowali ludzie, którymi powinni zajmować się lekarze w przychodniach, a przez to naprawdę chorzy musieli czekać na swoją kolejkę. Odpierając zarzuty, że odsyła pacjentów tylko dlatego że nie mieli jakiegoś badania stwierdził, że zrobienie właściwych badań powinno być problemem lekarza w przychodni, bo w końcu on bierze za to pieniądze, więc nie ma powodu, by przy robieniu tych badań wyręczał się szpitalem. A to że wielu mieszkańców nie stać na wizytę u prywatnego lekarza to nie jest jego problem, bo on wszystkich pacjentów traktuje tak samo, i biednych i bogatych. I to Gmina powinna zadbać o to, by każdy miał zapewniony dostęp do lekarza, a nie oczekiwać od niego, że będzie się bawił w lekarza pierwszego kontaktu. A tak w ogóle, to niech się zdecydują, czego chcą, bo jak się wydaje to powierzyli mu to stanowisko, bo nie odpowiadały im metody doktora Domka. I że jeżeli sobie życzą, to on może zmienić swoją praktykę, ale w takim razie niech przygotują się na kolejki, kolejki i więcej kolejek. Albo niech szykują pieniądze na nowe etaty, nowe skrzydło szpitala i koszty przeprowadzania badań.

Rajcy stanęli przed trudnym wyborem. Albo wrócić do metod doktora Domka i wydać mnóstwo pieniędzy na rozbudowę szpitala i zatrudnienie kolejnych lekarzy i pielęgniarek, albo posłuchać doktora Zielonki i wydać mnóstwo pieniędzy na zapewnienie mieszkańcom szerokiego dostępu do lekarzy pierwszego kontaktu. A co ostatecznie zrobili? Ano uznali, że źródło problemu leży w tym, że tym leniwym doktorom nie chce się pracować, więc albo każą pacjentom długo czekać, albo szybko ich odsyłają z kwitkiem bez wnikania w ich problemy. Rada Gminy wprowadziła więc w szpitalu system kontroli, nadzoru, wprowadziła system rozwoju zawodowego lekarzy oraz poleciła jednemu z członków rady sprawowanie zewnętrznego nadzoru nad całym szpitalem, żeby miał oko na tych nierobów. Jednocześnie ogłosiła o zamrożeniu budżetu szpitala na następne kilka lat, i wstrzymaniu w związku z tym doktorowi Zielonce podwyżki pensji a także zapowiedziała likwidację wszelkich dodatków, jakie mu zagwarantowano w kontrakcie. Oczywiście z uwagi na kryzys. A pacjenci? A kogo oni obchodzą, przecież do wyborów jeszcze szmat czasu...

sobota, 12 maja 2012

Piaskownica?

W najnowszym numerze (1/2012) Kwartalnika Stowarzyszenia Sędziów Polskich „Iusititia” (zatytułowanego, żeby było łatwo zapamiętać właśnie „Iustitia”) znalazło się wiele bardzo ciekawych artykułów. Jest felieton Prezesa o delegowaniu sędziów (i wpływu polityków na obsadzanie stanowisk sędziowskich). Jest artykuł prof. Roberta Stefanickiego o granicach wolności wypowiedzi dziennikarskiej (bardzo na czasie). Jest parę słów o przestępstwie stalkingu, a także kolejnych kilka wypowiedzi w sporze, który miał być sporem o czapkę gruszek. No i to, co mnie najbardziej zainteresowało, czyli wywiad z Pierwszym Prezesem Sądu Najwyższego, Sędzią Stanisławem Dąbrowskim. Wywiad jest bardzo obszerny, porusza bardzo wiele kwestii istotnych i dla sędziów i dla funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości w Polsce. Kwestię nadzoru wymuszającego zwiększanie wydajności kosztem jakości, i promującego sądzenie byle jak, byle szybko. Kwestię dróg dochodzenia do zawodu sędziego, delegowania sędziów. Kwestię relacji pomiędzy politykami a sędziami. No i oczywiście kwestię wynagrodzeń, a zwłaszcza dokonanego w tym roku zamrożenia ich waloryzacji, której towarzyszyły zapowiedzi ze strony Pana Ministra, że jak sędziowie będą „grzeczni” to się wynagrodzenia w przyszłym roku „odmrozi”. I tu trafiłem na coś co normalnie wbiło mnie w fotel i spowodowało, że... no może zacznijmy od tego, że zacytuję dosłownie ową wypowiedź sędziego Stanisława Dąbrowskiego:

[...] Co gorsza powiem o tym, chociaż może nie powinienem, bo nie mam żadnego dowodu na piśmie, ale słyszałem, jak publicznie poprzednik obecnego ministra sprawiedliwości, kiedy szykowano tę nowelizację powiedział, że powodem ewentualnego zamrożenia wynagrodzeń dla sędziów jest akcja sędziów Stowarzyszenia „Iustitia”, którzy wysyłali czerwone kartki Premierowi i w ten sposób „rozeźlili” Premiera. Nie zostało to nigdzie odnotowane, ale taka wypowiedź padła i nie wątpię, że była to wypowiedź odpowiadająca prawdzie. [...]

W pismach, które władza polityczna przesłała do Trybunału Konstytucyjnego (można się z nimi zapoznać na stronie trybunału, przy sprawie K 1/12) w odpowiedzi na zarzut niezgodności zamrożenia wynagrodzeń sędziowskich z Konstytucją RP napisano, że owo zamrożenie było spowodowane tragiczną sytuacją finansów państwa. Że gospodarka ledwo zipie, i że musimy zaciskać pasa, bo deficyt sięga progu ostrożnościowego. Napisali nawet, że wypłacenie sędziom (i prokuratorom) tych zabranych im 130 milionów złotych spowoduje daleko idące reperkusje społeczne i międzynarodowe. Z ekranów i stron gazet płynęły wypowiedzi autorytetów mówiących jak to sędziowie jako elita powinni ponosić ciężar sytuacji kraju, że to niegodne żądać więcej, że jest kryzys i należy to zrozumieć. Że mając takie przywileje powinni być gotowi dać coś od siebie. A tu nagle okazuje się, że chodziło tu po prostu o to, że pan Premier obraził się na sędziów i postanowił ich „ukarać” za to, że ośmielili się mu przypomnieć, co im obiecywał.

I tyle. Możliwość wyciągnięcia wniosków pozostawiam czytelnikom. Bo po ponownym przeczytaniu i przemyśleniu tego, co napisałem dalej, uznałem, że nie przystoi mi go publikować. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że pewnego dnia obudzę się w normalnym kraju, w którym takie rzeczy się nie zdarzają.

wtorek, 8 maja 2012

Aluzju poniał

W samo święto 3-go maja weszła w życie kolejna (już zdaje się 170-ta) nowelizacja kodeksu postępowania cywilnego. Ta szumnie zapowiadana, rewolucyjna, przebudowująca proces i dostosowująca go do standardów światowych. Motywem przewodnim (przynajmniej oficjalnie) jest w niej, jak zawsze zresztą, przyspieszenie postępowań, czemu służyć ma przede wszystkim nowa regulacja dotycząca wnoszenia pism procesowych. Oto zgodnie z zapowiedziami sędzia ma mieć władzę określania kiedy i kto jakie pismo ma wnosić, dzięki czemu wszystko będzie jasne od początku i nie będzie można już przeciągać i mataczyć. Szkoda tylko, że za parę miesięcy, gdy oczywiste się stanie, że owe przepisy zamiast skracać wydłużają postępowania, zamiast dudnienia pięści o piersi autorów nowelizacji usłyszymy zapewne jak zwykle lamenty jak to „sądy nie wykorzystują nowych rozwiązań” albo „nie potrafią skorzystać z możliwości jakie daje niedawna nowelizacja”. 

W czym jest problem? Ano po pierwsze nowy art. 207 §3 kpc stanowi jedynie, że w toku sprawy złożenie pism przygotowawczych następuje tylko wtedy, gdy sąd tak postanowi. Ale czy każde pismo składane dziś przez strony postępowania faktycznie jest „pismem przygotowawczym”? Wszak pismo przygotowawcze o którym mówi art. 127 kpc to tylko jeden z rodzajów pisma procesowego, pismo mające na celu przygotowanie rozprawy. Pytanie zatem jest takie, gdzie leży granica pomiędzy „pismami przygotowawczymi” których bez zgody sądu składać nie wolno, a „pismami procesowymi” które składać można? A co z pismami składanymi na rozprawie? Czy to faktycznie są pisma, czy może tylko załączniki do protokołu, skoro art. 125§1 kpc wyraźnie stwierdza, że pismo procesowe „zawiera wnioski i oświadczenia stron poza rozprawą”? Interesującym pytaniem jest też pytanie, czy pismo zawierające stwierdzenie: „zaprzeczam twierdzeniom powoda, iż dostarczony towar był kompletny i w związku z tym wnoszę o przesłuchanie świadka obecnego przy otwarciu przesyłki” zawiera „wyłącznie” wniosek o przeprowadzenie dowodu, czy też jest w nim także „wypowiedź co do twierdzeń strony przeciwnej”? Różnica jest zasadnicza, bo w pierwszym przypadku takie pismo może być złożone, a w drugim nie, i obligatoryjnie „podlega zwrotowi” zgodnie z nowym art. 207 §7 kpc. No to jak – zwracamy to pismo, czy nie?

Dalej znajdujemy przepis art. 207 §6 kpc, który rzekomo wprowadza prekluzję dowodową, czyli zakaz zgłaszania nowych faktów i dowodów, co ma służyć przyspieszeniu postępowań. Tyle tylko że o ile stwierdza on wprawdzie, że sąd pomija spóźnione twierdzenia i dowody, to niestety jednocześnie wskazuje, że nie można takowego dowodu pominąć, jeżeli strona uprawdopodobni, że „uwzględnienie spóźnionych twierdzeń i dowodów nie spowoduje zwłoki w rozpoznaniu sprawy”. Co to znaczy „zwłoka w rozpoznawaniu sprawy” to kolejne pytanie za 100 punktów. Czy jeżeli rozprawa i tak wymaga odroczenia (bo np. nie stawił się jeden ze świadków), to zgłoszenie nowych dowodów spowoduje zwłokę w rozumieniu art. 207 §6 kpc czy nie? A jeżeli nie, to czy to znaczy, że wystarczy, że jeden ze zgłoszonych przeze mnie świadków się nie stawi na rozprawę, a będę mógł zgłosić kolejnych czterech? A co jeśli w sprawie stwierdzono już przewlekłość postępowania? Nowe dowody nie mogą chyba spowodować zwłoki, jak ta zwłoka już jest, co nie?

Inną „ciekawostką” jest nowy przepis art. 212 kpc. Do tej pory nakładał on na przewodniczącego obowiązek ustalenia, przez zadawanie stronom pytań, jakie z istotnych okoliczności sprawy są między nimi sporne, żeby wiedzieć, które dowody muszą być przeprowadzone, a które nie będą potrzebne bo dotyczą okoliczności niespornych. To rozwiązanie działało bez problemów przez kilkadziesiąt lat, niestety panowie reformatorzy postanowili je „poprawić”, i dzisiaj przepis ten stanowi, że Sąd przez zadawanie pytań stronom dąży do tego, aby strony przytoczyły lub uzupełniły twierdzenia lub dowody na ich poparcie. Jak jednak to ma wyglądać niestety nikt do tej pory nie był mi w stanie odpowiedzieć. W jaki sposób mam „przez zadawanie pytań” dążyć do tego, by strona zgłosiła wniosek o dopuszczenie dowodu? Mam zapytać wprost: „panie mecenasie, czy nie uważa pan, że do wykazania wysokości roszczenia potrzebny będzie dowód z opinii biegłego”? Mam wprost pytać pozwaną, czy ma jakieś dokumenty potwierdzające, że zapłaciła? A czym to się różni od udzielenia porady prawnej, od konsultacji udzielanych przez pełnomocników? Jeżeli celem autorów nowelizacji było wyeliminowanie przypadków oddalania powództw z powodu nie udowodnienia zasadności roszczenia, to czy nie można było wprost napisać, że sąd poucza stronę o tym, jakie dowody winna zgłosić na poparcie swego stanowiska? Czy naprawdę konieczne było stworzenie tej komicznej konstrukcji z sędzią zadającym pytania i liczącym na inteligencję strony, która zrozumie tkwiącą w pytaniu aluzję i zgłosi odpowiedni wniosek?

Po raz kolejny mamy do czynienia z sytuacją, w której wśród dźwięku fanfar daje się sędziom do ręki nowy oręż w walce z przewlekłością postępowań. Nową, wręcz rewolucyjną broń wymyśloną przez wizjonerów i teoretyków wojskowości, którzy wprawdzie żadnej bitwy z bliska nie widzieli, ale napisali wiele książek o sztuce wojennej, więc dobrze wiedzą, co nam jest potrzebne by dobrze walczyć. Oręż ten wspaniale się prezentuje na pokazie dla prasy, a zapowiedzi towarzyszące jego wprowadzeniu wskazują, iż oto nadchodzi przełom. Tyle tylko, że z punktu widzenia zwykłego frontowca nie wygląda to już tak różowo. Bo ów oręż może jest wizjonerski i rewolucyjny, ale niestety walczyć to się nim da, bo jest tępy, źle wyważony i nieporęczny, przez co łatwo jest unikać zadawanych nim ciosów. Ale czy ktoś słucha opinii zwykłych żołnierzy?