Internet to wspaniałe narzędzie. Łączy ludzi i zmienia świat w globalną wioskę. Pozwala utrzymać przyjaźnie i nawiązać nowe znajomości. Miło jest też czasem odnowić starą znajomość, siąść razem i porozmawiać o „dawnych dobrych czasach”. Niestety nie zawsze...
Jakiś czas temu odezwał się do mnie stary znajomy... Nie widzieliśmy się z dziesięć lat, bo rozjechaliśmy się w różne strony. Ja poszedłem za służbą, on za chlebem. I nagle wiadomość, zaproszenie na Naszej-Klasie: cześć, co słychać, dawno się nie widzieliśmy, pogadajmy. Od słowa do słowa, i okazało się, że to nie tęsknota za starą przyjaźnią kazała mu mnie odszukać, lecz wieści od wspólnych znajomych, iż przypadła mi w udziale zaszczytna służba w wymiarze sprawiedliwości. Bo on ma taki mały problem...
No cóż... jestem przyzwyczajony. Praktycznie każdemu większemu spotkaniu rodzinnemu czy towarzyskiemu towarzyszy prośba o poradę, pomoc i wsparcie. W zasadzie powinienem już wtedy uciąć temat, wyraźnie mówiąc, że nie zajmuję się udzielaniem porad prawnych, gdyż nie wolno mi tego robić. Niestety nie wypadało tak od razu ucinać rozmowy, więc dowiedziałem się, że miasto chce, żeby wyprowadził się ze „swojego” komunalnego mieszkania i oddał klucze. Powiedziałem że ma do wyboru albo się wyprowadzić, albo podjąć obronę na drodze prawnej. Powiedziałem też, że istnieją prawne możliwości „odkręcenia” tego, ale bez znajomości sprawy trudno coś konkretnego powiedzieć. Udzieliłem mu więc porady, jakiej w podobnej sytuacji udzielił swemu przyjacielowi znany przedwojenny adwokat, mec. Salomon Ettinger. Poradziłem mu, aby wziął sobie dobrego adwokata.
Po tej rozmowie nastała cisza, która trwała kilka miesięcy. Nie pisał, nie dzwonił. Nagle parę dni temu dostaję od niego dłuuuugiego maila. Okazało się, że od ostatniej rozmowy nic w swojej sprawie nie zrobił, i gmina wystąpiła do sądu o eksmisję. Przysłał skany dokumentów, jakie dostał z sądu i prosił, żebym zobaczył, co się da zrobić, ale szybko bo niedługo rozprawa... Przestałem czytać, gdy dotarłem do miejsca, w którym pytał mnie, czy mam jakichś znajomych w tamtym sądzie i czy mógłbym „wstawić się” za nim.
Odpisałem, że niestety nie mogę mu pomóc ani poradą ani tym bardziej protekcją, a samo kierowanie takiej prośby jest dla mnie obraźliwe, bo oznacza, że podejrzewa mnie i moich kolegów o korupcję. Poinformowałem go, że od udzielania porad są adwokaci i radcowie prawni, a jeżeli nie stać go na pomoc zawodowych pełnomocników, to może zwrócić się do darmowych klinik prawnych, działających przy wydziałach prawa. Odpisał, że zawiódł się na mnie, że nie spodziewał się tego, że zwrócił się o pomoc w imię starej przyjaźni, że nic by mnie to nie kosztowało. Nie odpisałem. Następnego dnia dostałem wiadomość, że usunął mnie z listy znajomych na Naszej-Klasie. Nie mam już znajomego...
Trudno, nie on pierwszy i chyba nie ostatni uważał, że z racji „znajomości” ma prawo dostać coś za darmo. Gdy rozmawiałem z przyjaciółmi, którzy wybrali inne drogi kariery to ten problem dotyczył prawie wszystkich. Do nich także odzywali się „starzy znajomi” i prosili o pomoc „po starej znajomości”. I także byli zdziwieni, a nawet urażeni, gdy spotykali się z odmową, albo żądaniem zapłaty.
W czym tkwi problem? W tym, że praca umysłowa, wiedza i umiejętności w tym zakresie nie są traktowane jako coś, co ma wymierną wartość, jako coś, za co trzeba zapłacić. Stąd prośbom „znajomych” o przetłumaczenie im czegoś, o wypełnienie formularzy, o napisanie odwołania rzadko kiedy towarzyszy myśl, że trzeba będzie za to zapłacić, a żądanie zapłaty, lub odmowa wykonania pracy jest traktowane jako coś dziwnego albo nawet jako osobista obraza. Kiedyś zapytałem takiego „znajomego”, czy gdyby poprosił znajomego budowlańca o położenie płytek to też uważałby, że nie musi mu zapłacić. Odpowiedzą było zdziwienie, jak to można porównywać, że w końcu co to dla mnie za problem, dla takiego fachowca to parę minut roboty i na pewno nic mnie to kosztować nie będzie. To dlaczego to dla mnie jest „parę minut roboty”, że kosztowało mnie to ponad 10 lat nauki i pracy, że tego rodzaju pomoc ma ustaloną, rynkową cenę jakoś zostało w tym rozumowaniu pominięte. A szkoda.
Nie podejmuję się znaleźć odpowiedzi na pytanie dlaczego tak jest. Nie chcę winić za to ani polskiej mentalności, ani czterdziestu pięciu lat komuny, ani tych, którzy rządzili Polską przez ostatnie dwadzieścia lat. To zadanie dla socjologów, może psychologów. Wiem natomiast jedno. Trzeba to zmienić, tłumaczyć, wyjaśniać. I pamiętać, że nie ilość znajomych się liczy, ale ich jakość.