Kontynuując temat porad praktycznych dla nowego narybku sądowego postanowiłem napisać parę słów o najpopularniejszym rodzaju dowodu, czyli o dowodach z dokumentów. Dokumentem jest w zasadzie - niezależnie od różnych doktrynalnych rozróżnień - wszystko, co jest nośnikiem informacji. Zapisany papier, nagrana na płycie rozmowa, zdjęcia, nawet zapis rozmowy na facebooku czy tinderze (ostatnio popularne w sprawach rozwodowych). Wszystko to też (o ile ustawa nie stanowi inaczej) może być dowodem w sprawie sądowej, i to niezależnie od tego jak weszliśmy w posiadanie tychże dowodów. Procedura cywilna nie zna owoców zatrutego drzewa, kompletnie chybione są więc wszelkie wnioski o oddalenie wniosków dowodowych z dokumentów "jako uzyskanych nielegalnie" czy też "z naruszeniem dóbr osobistych" choćby wniosek ten poparto powołaniem się bezpośrednio na przepisy Konstytucji. Zasadniczo zatem podprowadzenie mężowi tableta i skopiowanie dla celów dowodowych jego rozmowy z "blondi kocicą" obejmującej opisanie ze szczegółami kto, komu, co i gdzie włoży jak tylko znowu się spotkają jest może i nieprzyzwoite, ale proceduralnie bez zarzutu. Oczywiście rozwój technik komputerowych, poza ułatwianiem uprawiania (jak i udowadniania) wykroczeń przeciwko szóstemu Przykazaniu ułatwia także uzupełnianie braków dowodowych poprzez tworzenie brakujących dokumentów, ocena wiarygodności dowodów to jednakże temat na zupełnie inne rozważania. To na co tutaj chciałbym zwrócić uwagę to to, dowodem czego tak w zasadzie są te wszystkie dokumenty. Bo z tym niektórzy mają bardzo poważny problem.
Kodeks postępowania cywilnego wyróżnia dwa szczególne rodzaje dowodów z dokumentu: dowód z dokumentu urzędowego (art. 244 kpc) i dowód z dokumentu prywatnego (art. 245 kpc). Ten pierwszy wystawiany jest przez uprawniony organ (choć nie tylko) i zaświadcza, że to co w nim napisano to jest prawda. Oczywiście tylko w zakresie, w jakim tenże organ ma prawo to zaświadczyć, np, notarialny protokół stawiennictwa poświadcza tylko to, że ktoś się stawił i coś oświadczył, a nie to że to co oświadczył to jest prawda. Dokument prywatny zaś stwierdza tylko to, że osoba pod nim podpisana twierdzi to, co jest w dokumencie napisane. Ponownie zatem pisemne oświadczenie administratora że dach przecieka jest dowodem tego, że administrator twierdzi, że dach przecieka, a nie tego, że faktycznie tak jest. Oczywiście z faktu że administrator tak twierdzi możemy wyprowadzać dalsze twierdzenia, w oparciu o inne dowody i doświadczenie życiowe, i ostatecznie po wszechstronnym itd. stwierdzić, że udowodniono że dach przecieka, ale nie zmienia to faktu, że rzeczone oświadczenie dowodzi tylko tyle, ile dowodzi zgodnie z art 245 kpc. To samo tyczy się np faktur VAT - są one dowodem wyłącznie tego, iż osoba, która taką fakturę wystawiła twierdzi, że istnieje zobowiązanie stanowiące podstawę do wystawienia takiej faktury VAT. Nie są one natomiast wprost dowodem tego, że towar dostarczono, że kosztował tyle, ile na niej wpisano, a nawet tego, że w ogóle była jakaś umowa. Warto, żeby niektórzy o tym nie zapominali, i pamiętali że oprócz faktury warto jest załączyć do pozwu także umowę. Powinni też pamiętać o tym, że wezwanie do zapłaty samo z siebie jest dowodem tylko tego, że sporządzono wezwanie do zapłaty, nie dowodzi ono natomiast ani tego, że wskazana w nim kwota się należy, ani nawet tego, że dłużnik faktycznie został do zapłaty wezwany.
Przeważająca ilość dokumentów to jednakże dokumenty nie zaliczające się ani do dokumentów urzędowych ani do dokumentów prywatnych, a zaliczają się do nich wszystkie dokumenty nieurzędowe nie opatrzone podpisem. Tego rodzaju dokumenty są w zasadzie dowodem wyłącznie własnego istnienia, a w przypadku kserokopii czy odpisów - dowodem istnienia oryginału. Z faktu istnienia takich dokumentów można oczywiście - ponownie - wyprowadzać dalsze wnioski co do prawdziwości dalej idących twierdzeń faktycznych, nie zmienia to jednakże tego, iż kserokopia ekranu tableta z zapisem rozmowy "siwego ogiera" z "blondi kocicą"dowodzi tylko faktu wykonania takiej kserokopii i pośrednio istnienia oryginału, z którego kopię wykonano. Jeżeli jednak podczas rozprawy "siwy ogier" (czy jak to czasem bywa "łysawy kucyk") ograniczy się do zaprzeczania aby miał coś wspólnego z jakimiś kocicami to z faktu istnienia takiej kserokopii, można będzie wyprowadzić wniosek, że istniał oryginał, a z tego wniosku dalszy wniosek, że takowa rozmowa się odbyła i miała treść jak skserowano. I na tym kończą się możliwości udowodnienia czegokolwiek przy pomocy takiego dowodu. Ewentualne dalsze wnioski, znaczy się że pozwany ogier zrobił sobie z szóstego przykazania spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością to już ocena prawna stanu faktycznego wykazanego przy pomocy zgłoszonych dowodów. O ile oczywiście wykazany zostanie, bo zasadniczym problemem z tymi dokumentami "trzeciego rodzaju" jest problem ich wiarygodności. W obecnych czasach stworzenie przekonywającego zestawu wydruków emaili od kochanka, czy nawet "screenu" z zapisem niemoralnych propozycji składanych na facebooku nie przedstawia żadnego problemu nawet dla średnio rozgarniętego użytkownika komputera. To jednakże - ponownie - temat na zupełnie inne rozważania.
Z jakiegoś nie do końca dla mnie zrozumiałego powodu niektórzy próbują dodatkowo wywodzić, iż dokumenty dzielą się dodatkowo na "poświadczone" i "niepoświadczone", w skrajnych przypadkach wywodząc nawet, że niepoświadczone kserokopie w ogóle nie są dowodami i ich nie ma. Wiele razy widziałem wnioski o "pominięcie dowodów" jako niepoświadczonych, oczywiście z nieodłącznym zastrzeżeniem, że tenże "brak dowodowy" nie może być uzupełniony wobec treści art 207 kpc, bo dowody powinny być złożone od razu przy pozwie. Jak to się ma do faktu, że kodeks zezwala na złożenie kopii dokumentów (bez określenia czy poświadczonych czy nie), dając drugiej stronie jedynie prawo żądania przedstawienia oryginałów zazwyczaj państwo mecenasostwo nie wyjaśnia. Musze też przyznać, że osobiście nie rozumiem tego kultu poświadczeń, choć wydaje mi się, że wiąże się on jeszcze z dawnym kultem pieczęci - jak coś jest z pieczątką to jest ważne. W rzeczywistości przecież (i nie należy o tym zapominać) jedyne, co poświadcza takowe "poświadczenie za zgodność" to właśnie zgodność z oryginałem, a dokładniej to to, że osoba która poświadczyła za zgodność oświadcza, iż widziała oryginał, z którym kopia jest zgodna. W tym zakresie zatem staje się on dodatkowo dokumentem prywatnym, lecz od takiego poświadczenia dokument nie staje się ani ważniejszy, ani bardziej wiarygodny. Ktoś,
kto sfałszował dokument z pewnością bowiem nie będzie miał skrupułów
przed zaświadczeniem, że jest on autentyczny. Poświadczenie zaś kopii
przez notariusza nie uczyni tej kopii dokumentem urzędowym, niezależnie
od tego co pewien mecenas kiedyś próbował mi wmawiać.
Na koniec zaś warto wskazać, że zasadniczy problem z dowodami z dokumentów jest zaś taki, że tych dowodów zazwyczaj jest w aktach za dużo, bo większość z nich jest totalnie nieprzydatna dla ustalenia czegokolwiek istotnego. Gdy kiedyś nadzorowałem "brakowanie archiwum" czyli kierowanie na makulaturę starych akt, to większość akt liczyła jeden tom, wyjątkowo jakiś jeden podział majątku (po rewizji i uchyleniu) liczył sobie tomów półtora. W aktach było tylko tyle ile trzeba, żadnej zbędnej makulatury. Dzisiaj natomiast wydaje się że obowiązuje zasada "skseruję wszystko co mam i niech sąd sobie coś z tego wybierze". W zasadzie można spokojnie stwierdzić, że co najmniej połowa dokumentów składanych do akt jest totalnie nieprzydatna do czegokolwiek. Jeżeli zaś mamy pecha i przeciwko sobie staną dwie kancelarie typu "dwa hamerykańskie nazwiska" to możemy się spodziewać trzech tomów pozwu i kolejnych czterech tomów załączników. I tego samego od drugiej strony. Może więc najwyższy czas wrócić do przedwojennych rozwiązań i wprowadzić progresywną opłatę od załączników, bo z pewnością szybkość postępowania by na tym zyskała. Na razie jednak musimy poprzestać na samoprzylepnych zakładkach. I spokojnie, wiele ich nie zużyjemy. Pewnego razu pisząc uzasadnienie stwierdziłem, że w 4 tomach załączników, liczących łącznie 800 kart znajdują się dokładnie 22 karty dokumentów mających znaczenie dla sprawy i istotne dla rozstrzygnięcia. Złożenie reszty służyło zaś chyba tylko zaspokojeniu wewnętrznej potrzeby składającego pozew, albo uzasadniało wysokość faktury wystawionej przez kancelarię. Szkoda tylko że ja nie mogłem rzeczonej kancelarii wystawić faktury za mój czas poświęcony na odsiewanie ziarna od plew.
Na koniec zaś warto wskazać, że zasadniczy problem z dowodami z dokumentów jest zaś taki, że tych dowodów zazwyczaj jest w aktach za dużo, bo większość z nich jest totalnie nieprzydatna dla ustalenia czegokolwiek istotnego. Gdy kiedyś nadzorowałem "brakowanie archiwum" czyli kierowanie na makulaturę starych akt, to większość akt liczyła jeden tom, wyjątkowo jakiś jeden podział majątku (po rewizji i uchyleniu) liczył sobie tomów półtora. W aktach było tylko tyle ile trzeba, żadnej zbędnej makulatury. Dzisiaj natomiast wydaje się że obowiązuje zasada "skseruję wszystko co mam i niech sąd sobie coś z tego wybierze". W zasadzie można spokojnie stwierdzić, że co najmniej połowa dokumentów składanych do akt jest totalnie nieprzydatna do czegokolwiek. Jeżeli zaś mamy pecha i przeciwko sobie staną dwie kancelarie typu "dwa hamerykańskie nazwiska" to możemy się spodziewać trzech tomów pozwu i kolejnych czterech tomów załączników. I tego samego od drugiej strony. Może więc najwyższy czas wrócić do przedwojennych rozwiązań i wprowadzić progresywną opłatę od załączników, bo z pewnością szybkość postępowania by na tym zyskała. Na razie jednak musimy poprzestać na samoprzylepnych zakładkach. I spokojnie, wiele ich nie zużyjemy. Pewnego razu pisząc uzasadnienie stwierdziłem, że w 4 tomach załączników, liczących łącznie 800 kart znajdują się dokładnie 22 karty dokumentów mających znaczenie dla sprawy i istotne dla rozstrzygnięcia. Złożenie reszty służyło zaś chyba tylko zaspokojeniu wewnętrznej potrzeby składającego pozew, albo uzasadniało wysokość faktury wystawionej przez kancelarię. Szkoda tylko że ja nie mogłem rzeczonej kancelarii wystawić faktury za mój czas poświęcony na odsiewanie ziarna od plew.