Takie same sklepy, tacy sami ludzie, nawet organizacja ruchu ulicznego taka sama. Tu także ruch prawostronny wymuszany jest przy pomocy wysepki na środku ulicy, a na skrzyżowaniach używa się nie kierunkowskazów, a klaksonu. Po drodze parę razy musimy przechodzić na drugą stronę, bo chodnik blokują kubły ze śmieciami, stelaże, na których wietrzą się miejscowe wypieki, albo też zaparkowany na nim autobus, który pamięta chyba jeszcze czasy mandatu brytyjskiego. Podejście do czystości miejsc publicznych też tu jest hm... egipskie więc czasem trzeba i ominąć conieco.
Narodzenia. Przy czym słowo "znajdziemy" jest tu jak najbardziej na miejscu. Nad placem góruje minaret meczetu, obok niego potężna, nowoczesna bryła centrum pokoju, a po drugiej stronie placu pasaż handlowy. Czwartą stronę placu zajmuje jakiś niski, stary budynek, obudowany rusztowaniami i sprawiający wrażenie, jakby po wyburzeniu frontowej części wystawiono na widok wewnętrzną ścianę działową, nieforemną, z otworami w przypadkowych miejscach. Ruina, nic szczególnego, w zasadzie tylko psuje estetykę miejsca. I to właśnie jest bazylika Narodzenia Pańskiego.
Do wnętrza Bazyliki prowadzą niskie i wąskie drzwi, przechodząc przez które należy pochylić się z pokorą należną temu miejscu, tak jak to od stuleci czyniły kolejne pokolenia pielgrzymów odwiedzających to miejsce. Bazylikę wzniesiono w 565 r. na polecenie cesarza Justyniana, ma więc ona ponad 1400 lat. Tych, którzy wewnątrz oczekiwali bizantyjskiego przepychu czeka jednak rozczarowanie. Wnętrze jest ciemne, ponure, światło do wnętrza wpada tylko przez niewielkie okna w górnej części ściany głównej nawy. Na ścianach zalega warstwa kurzu i sadzy, w bocznej nawie po prawej urządzono skład rusztowań i innych utensyliów budowlanych. Wysoko, na ścianie widać jeszcze resztki złotej mozaiki, a pod warstwą kurzu na kolumnach można jeszcze dostrzec zarysy polichromii, próżno jednak szukać rzeźb, obrazów, kandelabrów, sufit zdobią tylko surowe, drewniane belki. Dopiero w tylnej części, gdzie nad wejściem do groty umieszczono ołtarz w półmroku pojawiają się odblaski słońca na złotych koszulkach ikon i girlandach lamp oliwnych okalających podwyższenie przed ikonostasem.
No właśnie. Wielu turystów, podobnie jak i pielgrzymów, nie zdaje sobie sprawy z tego, że Bazylika Narodzenia to cerkiew, świątynia chrześcijan obrządku wschodniego. A dokładniej obrządków wschodnich, bo nawa główna, wraz z ołtarzem głównym, a także sama grota Narodzenia należy do greckiego kościoła prawosławnego, a boczna kaplica po lewej stronie do apostolskiego kościoła ormiańskiego. Dla porządku jako współużytkowników Bazyliki wymienić należy jeszcze Franciszkanów, oni jednakże z ramienia kościoła rzymskokatolickiego zarządzają tylko niewielką wnęką w grocie, nazywaną Żłóbkiem. Podział ten ustalony został z łaski sułtańskiej (i jak to mówią, za carskie złoto) na początku XIX wieku i z mniejszymi lub większymi problemami funkcjonuje do dziś. Ustalono dokładnie kto i kiedy się modli, i jak długo, co może wieszać na ścianach, no i kto co sprząta. Katolicy na przykład mogą się modlić w swoim kąciku w grocie tylko o oznaczonej godzinie i tylko przez 20 minut, a specjalny "poganiacz" pilnuje, żeby nikt tego czasu nie przekraczał.
Nasuwa się tu pytanie dlaczego pomimo patronatu trzech kościołów to jedno z najświętszych miejsc chrześcijaństwa jest w tak fatalnym stanie, dlaczego we wnętrzu Bazyliki straszą zacieki na ścianach i odpadające tynki, a jako źródło światła służą paskudne energooszczędne "spiralki" dające trupioblade światło?. A odpowiedź niestety brzmi, że właśnie dlatego. Pozostawienie świątyni w rękach trzech gospodarzy wymaga od nich współpracy, a z tym bywa trudno. Trzeba uzgodnić co trzeba zrobić, i za ile, no i zaufać sobie, że prace te nie będą miały na celu zaakcentowania swego władztwa nad tym świętym miejscem. A z tym może być trudno, bo jeżeli Franciszkanie odmalowaliby świątynię mogłoby to zostać - mając na uwadze precedensy - uznane za przejęcie władztwa nad tą częścią bazyliki. Dodajmy do tego kwestie doktrynalne, sprowadzające się do tego że jedni drugich uznają nieomalże za heretyków i mamy warunki bardzo "sprzyjające" porozumieniu i współpracy. Parę razy mnisi różnych obrządków się nawet podobno pobili na gruncie tego kto co zamiata i którędy chodzi. I nawet woda kapiąca z przeciekającego dachu gorących głów nie ostudziła. No cóż... błogosławieni, którzy wprowadzają pokój...
Pozostaje tyko mieć nadzieję, że kolejny rok sprawi, że pokój zagości w Betlejem. I w samej Bazylice, i w mieście, i po obu stronach muru dzielącego Betlejem od Jerozolimy. Ze znikną tablice ostrzegające, że przekroczenie go grozi śmiercią. Że ludzie zrozumieją, jak głupio dotąd postępowali.
Czego wszystkim, świątecznie, życzę.