Pages

niedziela, 19 sierpnia 2012

Bursztyny i złoto

Tematów zebrało się w ostatnim tygodniu sporo… a wszystko dzięki pewnemu złotemu interesowi, który przynajmniej dla niektórych okazał się mocno zaśniedziały. Cały tydzień minął więc pod znakiem poszukiwania winnych tego, że ktoś tam stracił pieniądze i kto tam czego nie zrobił a powinien był zrobić. Dyskusja była burzliwa, ale ostatecznie 30-milionowe grono polskich ekspertów w dziedzinie prawa ustaliło, że winne jest Państwo polskie. Zgodnie z zasadą, że obowiązkiem Państwa jest dbanie o to, by obywatel nie robił głupot, nawet jeżeli bardzo tego chce.

Nie będę tutaj rozwodził się dalej nad sprawą owego bursztynowo-złotego interesu, przede wszystkim dlatego, że nic o tej sprawie tak naprawdę nie wiem. Nie wiem ani jakie umowy były zawierane, ani też jak owa firma działała. Pod używanym w reklamach pojęciem „lokaty” może bowiem mieścić się całe mnóstwo różnych konstrukcji prawnych, które wszystkie sprowadzają się do tego, że firma przyjmuje pieniądze obiecując, że za jakiś czas odda więcej. Mogą to owszem być depozyty, ale równie dobrze takie pieniądze mogą stanowić zapłatę za obligacje, za różnego rodzaju finansowe instrumenty pochodne (np. tzw. kontrakty na złoto), mogą stanowić zapłatę za kruszec i koszty jego przechowywania, a nawet wprost mogą być pożyczką udzieloną przez klienta firmie. Tak jak to było w wypadku innego „parabanku” który także ostatnio zniknął z pieniędzmi. Dlatego dziwią mnie kategoryczne wypowiedzi odnośnie tego co tam w działaniu tejże firmy było niezgodne z prawem i jakich to zezwoleń nie mieli a mieć powinni. Ale cóż, nic to nowego, że najgłośniej i najbardziej kategorycznie wypowiadają się ci, którzy najmniej o sprawie wiedzą.

Przy okazji szukania winnych oberwało się oczywiście sądom. Że nie zrobiły co do nich należy, bo przecież jest oczywiste, że „ten oszust powinien siedzieć”. Wszyscy medialni eksperci od prawa zaczęli się prześcigać w wytykaniu sądom błędów, wypowiadając się w sposób kategoryczny o „rażących nieprawidłowościach”. W owych „eksperckich” wypowiedziach przemodelowano zresztą trochę prawo karne nadając nowe znaczenie pojęciu recydywy, zmieniając przesłanki zarządzenia wykonania kary pozbawienia wolności i eliminując z niego całkowicie instytucję zatarcia skazania. Przy okazji pan były minister sprawiedliwości zaprezentował teorię, że „pobłażliwość” sądów wobec pana biznesmena była spowodowana tym, że sędziowie z małych miast czują respekt przed adwokatami z dużych miast. Taaak, oczywiście. Zwłaszcza przed tymi, którzy przysyłają pisma na firmowym blankiecie z angielsko brzmiącą nazwą, wyliczeniem kilkunastu nazw miast z całego świata (NewYork-London-Mumbai-Tokyo itd.) po czym wnoszą o umorzenie postępowania z powodu braku legitymacji biernej po stronie ich klienta. Ale nie o tym chciałem pisać. Bo innym często przewijającym się w wypowiedziach zarzutem było to, że ów biznesmen jako karany nie mógł być prezesem zarządu spółki, a sąd tego nie sprawdził.

No właśnie. Faktycznie nie zażądano przy rejestracji zaświadczenia o niekaralności, w skutek czego wpisano do rejestru osobę, która nie miała prawa być do niego wpisana. W związku z tym różni tacy kategorycznie wypowiadali się, że jest to „ewidentne zaniedbanie” ze strony sądu. Wśród tych wypowiedzi czasami (słabo bo słabo) przebijało się tłumaczenie, że sąd nie zażądał takiego zaświadczenia, bo nie miał prawa tego zrobić. Bo przepis określający wymagania formalne wniosku o wpis nie wymienia go wśród koniecznych załączników, a więc nie można żądać jego złożenia. Zastanawiam się, czy naprawdę bardzo grubym nietaktem byłoby przypomnienie niektórym spośród tychże krytykantów jak to oni sami jakiś czas temu krytykowali „nieuzasadnioną” praktykę żądania przy zakładaniu firmy zbyt wielu zaświadczeń, co przedłuża procedurę i podnosi koszty. Ale spodziewam się, że nie przyniosłoby to rezultatu, bo w odpowiedzi padłoby natychmiast oskarżenie, że sąd wprawdzie nie powinien żądać zaświadczeń, ale powinien sam sprawdzać, skoro ma dostęp do rejestru skazanych.

No właśnie. Co jakiś czas pojawiają się wypowiedzi, że sąd nie powinien żądać tego czy owego bo może sobie sam to sprawdzić. Teraz poszło o zaświadczenia o niekaralności, jakiś czas temu pojawiła się propozycja, by sąd nie żądał od powoda podania aktualnego adresu pozwanego, tylko sam sobie sprawdzał w ewidencji meldunkowej. Wszystkim takim projektom towarzyszy, jak się wydaje, głębokie przekonanie jej autorów, że sędzia ma pod jednym palcem dostęp do wszelkich baz danych i może sobie raz-dwa wszystko sprawdzić tylko mu się nie chce. Problem w tym, że sędzia takiego dostępu nie ma. Ani do meldunków, ani do krajowego rejestru sądowego, ani do krajowego rejestru karnego, ani do ksiąg wieczystych, ani też do baz CEPiK. Nie ma nawet dostępu do elektronicznych repertoriów w innych sądach, a nawet w innych wydziałach. O wszystkie informacje musi prosić, dokładnie tak samo jak każdy inny uprawniony podmiot. Żeby uzyskać np. zaświadczenie o karalności jakiejś osoby, albo informację czy taki a taki gdzieś przypadkiem nie „siedzi” musi wypełnić odpowiedni druk zapytania i złożyć go w okienku punktu informacyjnego KRK. Dokładnie samo jak każdy, kto potrzebuje zaświadczenia o niekaralności. I tyle samo musi czekać. Uzyskanie danych z bazy meldunkowej (kiedyś się to nazywało Centralne Biuro Adresowe) także wymaga wypełnienia druku zapytania, przesłania go pocztą i oczekiwania na odpowiedź, co trwa co najmniej kilka tygodni. Podobnie jest z danymi z bazy CEPiK (np. gdy chce się ustalić czy na kogoś są zarejestrowane samochody) albo informacjami z baz PESEL.

Czyja to jest wina, że sądy nie mają bezpośredniego dostępu do urzędowych baz danych? Ano oczywiście wina sędziów, bo powinni monitować że jest to im potrzebne. Tak przynajmniej przeczytałem w jednym z komentarzy w internecie. Ja zaś uważam, że to jest znowu dokładnie ten sam problem, który już wcześniej opisywałem – problem ignorowania przez osoby odpowiedzialne za funkcjonowanie sądownictwa problemów praktycznych przy stosowaniu prawa, a z całą pewnością ignorowania opinii praktyków – sędziów z „pierwszej linii”. Regulowanie sposobu funkcjonowania sądów przypomina dziś bowiem dobieranie wyposażenia frontowych żołnierzy przez siedzących na tyłach sztabowców i teoretyków opierających się na doświadczeniach z wojny krymskiej. Oczywiście wiedzą oni, że wojsku są potrzebne drabiny do wychodzenia z okopów, ale niestety nie wiedzą już tego, że taka drabina powinna mieć dwa szczeble więcej, bo okopy teraz trzeba kopać głębsze, niż wtedy, gdy oni sami w nich siedzieli. A żołnierze siedzący w okopach cały czas mają nadzieję, że wreszcie ktoś przyjdzie i zapyta ich czego potrzebują. A następnie prośby te spełni, a nie wrzuci do szuflady, jako sprzeczne z jego „koncepcją”.